Opowiedz nam swoją historię – wyniki III edycji konkursu! | Wszystko dla zdrowia i urody, porady kulinarne Uroda i Zdrowie - serwis nie tylko dla kobiet!

Opowiedz nam swoją historię – wyniki III edycji konkursu!

1 marca 2018, dodał: Redakcja
Artykuł zewnętrzny

Share and Enjoy !

Shares

 

m11

Zapraszamy Was do wyników kolejnej edycji naszego konkursu – tym razem z książkami od Wydawnictwa FILIA! Dziękujemy za Wasze ciekawe, mrożące krew w żyłach lub wzruszające historie z życia wzięte. 

Oto nagrodzone historie, które szczególnie urzekły nas i rozbawiły!

Dominika:

Mam taką opowieść z 1999 roku, ze studenckich czasów, która jest nieco oniryczna…:) Mianowicie razem z koleżanką, która podobno miała jakieś niezbyt jasne dla mnie znajomości w administracji akademika, mieszkałyśmy na 4. piętrze DS-u, a jej bardzo podobały się pokoje na parterze, bo były większe i towarzystwo było nieco starsze (na 4. lądowali głównie 'pierwszacy’, tacy jak my). Przez cały tydzień w styczniu kombinowała, jak tu nas przenieść do pokoju nr 12, zwalnianego właśnie przez jakieś dziewczyny z V roku. I pewnego dnia oznajmiła mi, że już przenosimy się do upatrzonego apartamentu, bo dostała klucze – więc wieczorem się przeprowadziłyśmy… Następnego dnia był piątek, więc najpierw wyszłam na zajęcia, a po nich zaraz wyjeżdżałam do domu na weekend. To były czasy bez powszechnej dostępności telefonów i internetu, przynajmniej dla studentów żyjących w akademikach, więc już nie miałyśmy kontaktu od tego momentu. W niedzielę wieczorem wracam i widząc, że na portierni nie ma naszego klucza, walę jak w dym do pokoju, otwieram drzwi i widzę, że weszłam do jakiegoś innego, były tam jakieś dwie dziewczyny, oglądały po ciemku tv, wszystko poustawiane było inaczej… Więc bez słowa się wycofałam, one nawet nie zauważyły chyba, że ktoś im przeszkodził, spojrzałam jeszcze raz na nr pokoju – zgadzał się… Jeszcze wyszłam przed akademik, żeby sprawdzić, czy nie pomyliłam numeru…. Ale tu numer też się zgadzał… Pomyślałam, że mam jakieś zwidy albo to mi się śni. Podeszłam więc do portiera z krótkim pytaniem, że jestem z 12-tki i gdzie teraz mieszkam, a ten mówi, że słyszał o tej aferze, jak jego zmienniczka wydała klucz bez pozwolenia dyrekcji i już dostała za to naganę, a koleżanka w piątek po południu przenosiła nas do poprzedniego pokoju sama :D
Od tej pory już zawsze wierzę w to, co widzą moje oczy…:)

Patrycja:

Na ostatnim roku studiów, zamiast w akademiku, mieszkałam przez prawie rok w kamienicy w centrum miasta, a piętro wyżej mieszkał pewien chłopak – na oko w moim wieku, może nawet trochę młodszy, który zwykle wracał z pracy ok. 17.30, a ja w semestrze letnim też raz w tygodniu o tej samej porze wracałam z zajęć. I tak od marca do czerwca w każdy czwartek miałam zagwarantowane, że ten chłopak będzie się kręcił gdzieś w okolicy, gdy będę wracać. Zwykle siedział w samochodzie zaparkowanym przy chodniku i gdy przechodziłam obok, to zaraz wysiadał i szedł za mną po schodach…. Albo wysiadał trochę wcześniej i obchodził auto dookoła w niewiadomym celu… Ewentualnie akurat wychodził z któregoś ze sklepów, a miał do wyboru aż dwa, więc jakieś urozmaicenie było:)
Oczywiście nigdy do mnie nie podszedł, nie zagadał, choć nie wyglądam groźnie, a przy odrobinie pomysłowości znalazłby pretekst – ale myślał chyba, że sama powinnam to zrobić…? Jednego razu, chyba w kwietniu, była strasznie psia pogoda, padało i wiało, na dodatek jeszcze poszłam po zajęciach po książki do biblioteki i w rezultacie wracałam trochę po 18.00, sądząc, że na pewno już go nie będzie – a tu niespodzianka… Stał sobie koło drzwi znajdującego się na dole sklepu monopolowego :D Wtedy pomyślałam, że naprawdę chyba z nim jest coś nie tak… Może po prostu miał charakter stalkera;) (wtedy takie określenie nie istniało, ale to zachowanie już się zdarzało)…
Ale tak naprawdę pogrzebał swoje szanse, kiedy w którąś majową sobotę postanowiłam wytrzepać dywan na podwórku i akurat skądś przyjechał… Wysiadł z samochodu, poszedł na górę i za chwilę wrócił, wsiadł do niego i dotąd tam siedział, aż skończyłam i sobie poszłam… Zamiast mi pomóc, to tylko sobie popatrzył na kobietę pracującą:)
Aż pewnego czerwcowego czwartku wróciłam jak zwykle, znów minęłam go bez słowa, spakowałam się i wieczorem wyjechałam – na szczęście bez jego wiedzy:) I nie wiem, czy w następne czwartki też czekał na mój powrót, czy nie. W każdym razie już się nie doczekał, a tamte 4 miesiące po prostu zmarnował, bo czekał nie wiadomo na co.
Nie umiałam na to wszystko zareagować pozytywnie, bo on tak jakby udawał, że niczego nie chce, tylko snuł się pod tą kamienicą bez jakiegoś pomysłu na cokolwiek… Jeśli wykazałabym inicjatywę, to pewnie by uciekł, przerażony moją odwagą, bo własnej wyraźnie mu brakowało…
Takie zachowanie powoduje, że przestaję w mężczyźnie widzieć mężczyznę i tu przyznaję, że po 2 miesiącach tych jego „występów” to sama już na nic nie czekałam…
I do dziś myślę sobie, że jeśli facetowi naprawdę zależy, to potrafi się odważyć i nie powstrzymują go żadne wyimaginowane przeszkody…

Kinga:

Miałam praktyki w liceum i przeżyłam tam pewne zabawne zdarzenie – mianowicie na początku lekcji jeden żartowniś z 4 ławki w środkowym rzędzie zaczął świecić mi po oczach lusterkiem, gdy sprawdzałam listę obecności – więc kątem oka go namierzyłam, podeszłam do tej ławki i bez słowa wyjęłam to niecne lusterko spod piórnika, bo już zdążył je tam schować. Był zaskoczony, jakim cudem tak szybko zauważyłam, że to on jest sprawcą tych błysków i że to lusterko właśnie tam jest… Ponieważ nie protestował, to zabrałam je ze sobą, żeby go więcej nie kusiło i oddałam dopiero po lekcji, a następnie dowiedziałam się od polonistki, która widziała całą sytuację, że złamałam prawo, bo uczniowi już wtedy nie wolno było niczego zabrać (nawet papierosów czy innych używek, gdyby miał przy sobie)… Ale nie było konsekwencji, bo „poszkodowany” wcale nie poskarżył się dyrekcji – może nie wiedział o tym dziwnym przepisie, albo nie chciał się tłumaczyć ze swoich pomysłów na urozmaicenie mi praktyk?:)

Zwyciężczyniom serdecznie gratulujemy!

Regulamin naszych konkursów znajdziecie TUTAJ

Laureatki otrzymują te książki:

Agnieszka Krawczyk: Tylko dobre wiadomości

Wszyscy kochamy powieści o miłości…
Dziennikarka Izabela Oster z dnia na dzień rzuca pracę w telewizji. Nie wszystko jednak toczy się po jej myśli. Nowe oferty pracy nie spływają, a pracodawcy nie pukają do jej drzwi. Na szczęście przyjaciółka, Kamila Rudnicka-Clement, składa jej propozycję nie do odrzucenia.
Kobieta odziedziczyła bowiem podupadające pismo dla pań, natomiast Izabela ma jej pomóc w odzyskaniu dawnej świetności magazynu.
Muszą tylko przeprowadzić się do Krakowa…
Obydwie przyjaciółki stają przed bardzo trudnymi decyzjami. Ale właściwie dlaczego miałyby nie podjąć wyzwania?
Życie pisze różne scenariusze, a do odważnych świat należy.
Kobiety rzucają się w wir pracy. Los przygotował dla nich wiele niespodzianek: porywającą wenecką podróż, odzyskaną przyjaźń, wiosenny Kraków odkrywany na nowo, a wreszcie miłość…
Bo wszystko jest możliwe, tylko trzeba chcieć i odważnie spoglądać w przyszłość.

Romantyczna opowieść, która zabierze Was do klimatycznego miasta nad Wisłą, pięknej, słonecznej Wenecji, i wszędzie tam, gdzie warto się zakochać.

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

Anna H. Niemczynow: Dziewczyna z warkoczami

Paulina, studentka pedagogiki, ma dobry, ciepły dom, wspaniałych rodziców i cudownie zapowiadającą się przyszłość. Nie podejrzewa, że najbliżsi skrywają przed nią tajemnicę. Kiedy poznaje starszego od siebie Mikołaja, jej życie zmienia się diametralnie. Przygoda, która miała być tylko przerwą w życiu, staje się całym jej światem. Dziewczyna nie ma pojęcia, że siłą jej uczucia kieruje ktoś, kogo już dawno nie ma na tym świecie.

Kim jest dziewczyna z warkoczami, którą wspomina Mikołaj, rodzice Pauliny i ona sama? Jak mocno pamięć może wpływać na teraźniejszość? I czy kocha się tylko raz?

Piękna opowieść o pamięci, miłości i losie, który chociaż zależy od nas, to został już raz zapisany w gwiazdach. My musimy tylko właściwie odczytywać znaki.

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

Max Czornyj: Grzech

W Lublinie dochodzi do serii zaginięć. Ktoś porywa kobiety, a ich rodziny otrzymują tajemnicze listy. Do sprawy zostaje przydzielony wybuchowy komisarz Eryk Deryło.
Gdy znalezione zostają pierwsze zwłoki, na miasto pada strach, a presja wywierana na lubelską policję rośnie.
Tropy mnożą się i plączą. Krąg podejrzanych się poszerza.
Strach przeradza się w panikę. Ciało kobiety zostało okrutnie zbezczeszczone, z rozmysłem upozowane i porzucone na jednym z lubelskich cmentarzy. Morderca przez cały czas znajduje się o krok przed ścigającą go policją.
Do sprawy włącza się Miłosz Tracz, profiler mający za zadanie przygotować portret psychologiczny sprawcy.

Czy okoliczności, w jakich porzucane są ciała, mają znaczenie? A może wyraźne, bluźniercze nawiązania do symboliki religijnej stanowią jedynie próbę zmylenia pościgu?
Jedno jest pewne, zapłatą za grzech jest śmierć.

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

 

Oto historie przesłane do obecnej edycji:

Agnieszka:
Posiadanie w życiu pasji jest niezwykle ważne. Moją od zawsze było czytanie książek. Przez bardzo długi czas to było jedyne hobby jakie miałam. Jednak za sprawą pewnego przypadku w moim życiu pojawiło się inne zamiłowanie, które obecnie jest na równi z miłością do książek. Jest to wielka miłość do koni.
Moja pasja rodziła się we mnie podczas wakacji, które jak co roku spędzałam na wsi u dziadków. To było zaraz po odebraniu wyników z matury. Pojechałam na wieś trochę odpocząć i pomóc dziadkom. Pewnej lipcowej soboty dziadek powiedział, że chciałby odwiedzić swojego starego przyjaciela, który mieszka w sąsiedniej wsi. Jako dumna posiadaczka prawa jazdy i małego samochodu, zadeklarowałam się dziadkowi, że go zawiozę, a potem po niego przyjadę. Dziadek chętnie przystał na moją propozycję. Jednak będąc już na miejscu, dziadek jak to dziadek, chciał się pochwalić przed kolegą, jaką to ma piękną i mądrą wnuczkę. Więc chcąc nie chcąc postanowiłam troszkę zostać, żeby sprawić dziadkowi przyjemność. Dziadek z przyjacielem wspominali stare, dobre czasy, a ja trochę się nudziłam. Jednak w pewnym momencie starszy pan, bliski przyjaciel dziadka zaprowadził nas do stajni i pokazał nam swoje dwa konie. Oba były piękne. Starannie zadbane i wyczesane. Jednego z nich wyprowadził, nałożył mu siodło i powiedział, żebym na niego wsiadła. Początkowo nie chciałam, ale tak długo mnie namawiał, że się zgodziłam. Raz się żyje – pomyślałam i pełna obaw wsiadłam na konia. To był mój pierwszy tak bliski kontakt z tym zwierzęciem i nie wiedziałam czego się mam spodziewać. Jednak nie było się czego bać. Od razu polubiłam tego konia, a jazda konną strasznie mi się spodobała, choć tak naprawdę prawdziwej jazdy konnej musiałam się dopiero nauczyć, kiedy zapisałam na lekcje do pobliskiej stadniny. Od tego momentu kocham konie i jazdę konną.

Eliza:

Kilka lat temu, zimową popołudniową porą śpieszyłam się na dworzec, żeby jechać na weekend do przyjaciółki do Krakowa, już zapadał zmrok, bo było ok. 16.00 i śpiesząc się minęłam jakiegoś gościa, może koło 40-tki. Nagle słyszę, jak on zaczyna do mnie mówić coś takiego: „Pani ma takie piękne włosy. Pani powinna być natchnieniem poetów. Życzę pani wszystkiego dobrego”. Więc też mu życzyłam, ale nie miałam czasu na dłuższe dyskusje z nim i tylko pomyślałam sobie, że to albo jakiś poeta, albo naprawdę wariat… Szczęśliwie w pobliżu nikogo nie było, a ja z mieszanymi uczuciami dotarłam na dworzec… Co ciekawe, to było ze 4 miesiące po tym, jak z nieznanych przyczyn około 30% włosów mi wypadło, ale przy tej ilości, którą wtedy miałam, jakoś mnie to nie martwiło (bo szybciej wysychały po umyciu:)… A dziś zostało mi dzięki nim takie wspomnienie po tym natchnionym panu:)

Renata:

Moja historia jest z serii „akademikowo-studenckich”, bo wiadomo, że to na studiach człowiek uczy się najwięcej o prawdziwym dorosłym życiu:

Na studiach była na moim roku była taka Dominika z jakiegoś małego miasta, już nawet nie pamiętam skąd, która zamieszkała z inną koleżanką z roku w jednym pokoju i przyjmowała tam często swojego chłopaka, który mieszkał w innym akademiku, bez skrępowania oddając się wszelkim uciechom przy współlokatorce. Ta oczywiście była w ciężkim szoku z powodu jej „otwartości”, ale chyba w końcu się przyzwyczaiła do tego sex reality show…:) A w drugim akademiku mieszkał dobry znajomy mojej współlokatorki – student ekonomii, który w każdy weekend grzecznie jechał do domu i pilnie „praktykował” ekonomiczne zawiłości życia u jakiejś 40-letniej wdowy po jubilerze, która mu w zamian za towarzystwo kupowała drogie prezenty – a o wszystkim informowali nas podekscytowanym szeptem jego współlokatorzy, pochodzący zresztą z tego samego miasteczka, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzieli:) A ogólnie życie w akademiku płynęło od sesji do sesji, a na egzamin uczyliśmy się dopiero w ostatniej chwili, aby nie tracić na to czasu w ciągu przebalowanego semestru:)

Kinga:

Miałam praktyki w liceum i przeżyłam tam pewne zabawne zdarzenie – mianowicie na początku lekcji jeden żartowniś z 4 ławki w środkowym rzędzie zaczął świecić mi po oczach lusterkiem, gdy sprawdzałam listę obecności – więc kątem oka go namierzyłam, podeszłam do tej ławki i bez słowa wyjęłam to niecne lusterko spod piórnika, bo już zdążył je tam schować. Był zaskoczony, jakim cudem tak szybko zauważyłam, że to on jest sprawcą tych błysków i że to lusterko właśnie tam jest… Ponieważ nie protestował, to zabrałam je ze sobą, żeby go więcej nie kusiło i oddałam dopiero po lekcji, a następnie dowiedziałam się od polonistki, która widziała całą sytuację, że złamałam prawo, bo uczniowi już wtedy nie wolno było niczego zabrać (nawet papierosów czy innych używek, gdyby miał przy sobie)… Ale nie było konsekwencji, bo „poszkodowany” wcale nie poskarżył się dyrekcji – może nie wiedział o tym dziwnym przepisie, albo nie chciał się tłumaczyć ze swoich pomysłów na urozmaicenie mi praktyk?:)

Kamil:

Tak więc nie wiem, czy ktoś uwierzy w moją historię, ale zdarzyła się naprawdę. Do dziś zastanawiam się, czy była to tylko seria przypadków, czy tkwił w tym głębszy sens, o którym do końca boję się pomyśleć…
Ładnych parę lat temu jak każdego wieczoru położyliśmy córkę spać, a sami z żoną ogarnęliśmy trochę mieszkanie i usadowiliśmy się na kanapie.
Po niespełna godzinie córka zaczęła płakać, a że tym razem była moja kolej, poszedłem ją ponownie utulić. Wówczas miała trochę ponad dwa lata. Gdy wszedłem spoglądała w róg pokoju w którym stał tylko wielki, stary kosz na zabawki.
Zapytałem- Co się stało? a ona na to odpowiedziała tylko- babcia Asia i wskazała na róg pokoju. Nazywała tak moją babcię, a swoją prababcię. Oczywiście nie wziąłem tego na poważnie, bo jakże mogłoby być inaczej. Bez jakiś specjalnych problemów mała zasnęła, a ja wróciłem opowiedzieć wszystko żonie.
W nocy zadzwonił telefon z informacją, że moja babcia zmarła. Rodzina usiłowała się do niej bezskutecznie dodzwonić przez pół dnia, aż w końcu jeden z kuzynów pojechał na miejsce. Okazało się, że babcia nie żyła, a wszystkie krany w domu było odkręcone. Umywalka, wanna, zlew w kuchni. Woda stała na podłodze.
Wtedy właśnie pomyślałem, że kiedyś babcia opowiadała mi, że dzieci widzą dużo więcej niż dorośli, ale z wiekiem z tego wyrastają. Włosy stanęły mi dęba. I w zasadzie do dziś nie wiem, czy mojej córce tylko przyśniła się babcia, czy może przyszła się z nią pożegnać ten jeden ostatni raz. W każdym razie ta historia na zawsze pozostanie w mojej pamięci, zupełnie tak jak babcia Asia, która uwielbiała naszą małą.

Agnieszka:

Moja historia zaczyna się dość niepozornie. Na uczelni zakończyły się wszystkie egzaminy, które udało mi się jakimś cudem zdać, a do wykonania pozostały jedynie praktyki. I to właśnie te praktyki były gwoździem do mojej przysłowiowej trumny. Okazało się, że dobierają do nich zespoły trzyosobowe, a wybór był losowy. Trafiły mi się osoby, które znałam z widzenia, ale nie miałam nigdy przyjemności z nimi rozmawiać. Jestem dość otwartą osobą, więc na dzień dobry świetnie się dogadywałyśmy (w mojej grupie były trzy dziewczyny). Umówiłyśmy się na wykonanie swojej części pracy, ale w międzyczasie musiały jakoś dojść między sobą do porozumienia, bo wykonały całą pracę same w zupełnie innym terminie niż ten ustalony. Dowiedziałam się o tym następnego dnia. Po prostu powiedziały, że same ogarnęły pracę, wiec nie pozostało mi nic innego, jak udać się po nowy temat. Termin oddania prac zbliżał się wielkimi krokami, a ja musiałam ogarnąć trzyosobowy temat całkiem sama. Niestety nie udało mi się zdarzyć w terminie i koniec końców, nie oddałam tej pracy. Przez to właśnie nie zaliczyłam praktyk i musiałam „powtarzać rok”, mimo zaliczonych przedmiotów. Czułam się naprawdę okropnie. Oszukana, wystawiona i jeszcze zostawiona samej sobie. Dla kogoś postronnego mógł to wcale nie być problem, ale mnie ta historia nieźle załamała. Dziś już wiem, że nie na każdym można polegać, a swoje zaufanie funduję bardziej ostrożnie, ale nie zapomnę tego roku, w którym podjęłam się pracy i na koniec semestru musiałam oddać tylko tą nieszczęsną praktykę. Wówczas uważałam ten czas za kompletnie stracony, ale z biegiem lat nauczyłam się inaczej o tym myśleć. Ludzie, których spotykamy niestety nie zawsze są tacy, za jakich ich mamy. To smutna prawda, która przyszła do mnie w dość okrutnych okolicznościach. Teraz nieznajomi muszą zapracować na moje zaufanie, ale ja nigdy ich nie zawiodę. Wiem przecież co to znaczy i nie życzę nikomu, by został w ten sposób wystawiony do wiatru.

Virrana:

Moje ulubione owoce to banany i z nimi wiąże się wspomnienie z nastoletnich czasów, kiedy wyjechałyśmy z koleżanką pod namiot i spędziłyśmy 10 dni w dość odludnej miejscowości na Mazurach, gdzie był tylko 1 sklep… Po przyjeździe naszła mnie ochota na banany, a było już dobrze po południu i powiedziałam do Marty: Chodź, może w tym sklepie mają banany? I poszłyśmy, to było ze 2 km od pola namiotowego… Banany były, dokładnie 5 sztuk i wszystkie kupiłam, chociaż były mocno „zmęczone” upałem, jaki tam panował, bo nie było klimatyzacji i skórkę miały bardziej brązową niż żółtą… Za to w drodze powrotnej zaczęły nas strasznie gryźć komary i zaraz lunął deszcz, i to taki, że biegiem pokonałyśmy trasę, choć i tak nie było na nas suchej nitki:/ Banany zrobiły się półpłynne, ale z głodu i tak je zjadłyśmy, a przez resztę wyjazdu miałyśmy katar… Tak oto łakomstwo nie popłaca…

Dominika:
Mam taką opowieść z 1999 roku, ze studenckich czasów, która jest nieco oniryczna…:) Mianowicie razem z koleżanką, która podobno miała jakieś niezbyt jasne dla mnie znajomości w administracji akademika, mieszkałyśmy na 4. piętrze DS-u, a jej bardzo podobały się pokoje na parterze, bo były większe i towarzystwo było nieco starsze (na 4. lądowali głównie 'pierwszacy’, tacy jak my). Przez cały tydzień w styczniu kombinowała, jak tu nas przenieść do pokoju nr 12, zwalnianego właśnie przez jakieś dziewczyny z V roku. I pewnego dnia oznajmiła mi, że już przenosimy się do upatrzonego apartamentu, bo dostała klucze – więc wieczorem się przeprowadziłyśmy… Następnego dnia był piątek, więc najpierw wyszłam na zajęcia, a po nich zaraz wyjeżdżałam do domu na weekend. To były czasy bez powszechnej dostępności telefonów i internetu, przynajmniej dla studentów żyjących w akademikach, więc już nie miałyśmy kontaktu od tego momentu. W niedzielę wieczorem wracam i widząc, że na portierni nie ma naszego klucza, walę jak w dym do pokoju, otwieram drzwi i widzę, że weszłam do jakiegoś innego, były tam jakieś dwie dziewczyny, oglądały po ciemku tv, wszystko poustawiane było inaczej… Więc bez słowa się wycofałam, one nawet nie zauważyły chyba, że ktoś im przeszkodził, spojrzałam jeszcze raz na nr pokoju – zgadzał się… Jeszcze wyszłam przed akademik, żeby sprawdzić, czy nie pomyliłam numeru…. Ale tu numer też się zgadzał… Pomyślałam, że mam jakieś zwidy albo to mi się śni. Podeszłam więc do portiera z krótkim pytaniem, że jestem z 12-tki i gdzie teraz mieszkam, a ten mówi, że słyszał o tej aferze, jak jego zmienniczka wydała klucz bez pozwolenia dyrekcji i już dostała za to naganę, a koleżanka w piątek po południu przenosiła nas do poprzedniego pokoju sama :D
Od tej pory już zawsze wierzę w to, co widzą moje oczy…:)

Paulina:

Co życie ma dla nas? Czasem musi być źle,  aby mogło być dobrze.
Swojego pierwszego męża poznałam jeszcze w liceum. Wysoki brunet w okularach, w ogóle nie był w moim typie. Był naprawdę dobrym przyjacielem, do którego mogłam się zwierzyć. Spędzaliśmy ze sobą każde wolne chwile. Był przy mnie po każdym nieudanym związku. Prawdziwy przyjaciel. Jednak chciał czegoś więcej. Do dziś nie wiem, co mnie skłoniło żeby się z nim związać, pewnie samotność. Oj tak, wszystkie koleżanki chodziły na romantyczne spacery do kina, a ja wiecznie przy książkach. Zgodziłam się. Było miło, ale nie tak jak w bajce . Nie było tej iskry, tej mięty. On bardzo się starał, a ja z czasem się do niego przywiązałam. Ale niestety miłości nie było nadal. Tak byliśmy ze sobą rok, aż dowiedziałam się ze mnie zdradził z koleżanką z klasy. Nie byłam rozczarowana, a raczej szczęśliwa. Miałam powód żeby go zostawić. Niestety. Twierdził że jest tak zakochany że coś sobie zrobi jak go zostawię, ja głupia mu wierzyłam. Zostały trzy miesiące do zakończenia mojej edukacji. Czekałam na ten dzień z niecierpliwością, miałam w planach zostawić go w tej szkole i niech robi co chce. Na marne moje czekanie było. Po skończeniu szkoły zjawił się u mnie z całymi swoimi pakunkami oświadczając, że skoro ja już mam szkołę za sobą, to on swoją rzucił. Wiecie co, nie wiedziałam, czy mam się śmiać, że taki głupi jest czy płakać ze swojego nieszczęścia. No ale on nadal się starał, ja miałam wyrzuty, że to przeze mnie zostawił szkole i nic nie osiągnął I tak minął kolejny rok. Zamieszkaliśmy razem, ledwo ciągnęliśmy koniec z końcem, Ciężko młodym znaleźć jakąś pracę. Gdy ja coś znalazłam okazało się że jestem w ciąży. Było to po moich 20 urodzinach. On przeszczęśliwy, ja pełna obaw. Wróciliśmy do moich rodziców. Jego mama, wielka katoliczka bardzo nalegała na ślub, nie byłam do tego przekonana, ale w końcu uległam. W grudniu 2008 roku przyszła na świat moja córka . Mąż bardzo mi pomagał, był naprawdę dobrym ojcem. Po niespełna kilku miesiącach zmienił się. Już nie był ani dobrym ojcem ani mężem. Zrobił się leniwy. Wkoło domu nie ma czasu robić , ale na komputer i filmy czas zawsze był. Lubił sobie wypić, czasem do takiego stopnia że wszystko zahaftował . I tak minął kolejny rok . W marcu 2011 urodziła się nam druga córka i wtedy zaczęłam przeżywać koszmar . Gdy tylko pytałam co się stało z pieniędzmi na życie, wydzierał się na mnie, że sama mam iść do pracy . Owszem poszłam. Niestety też było źle, w domu nie miał kto posprzątać ani ugotować. Zaczął zabraniać  mi rozmawiać z koleżankami , kolegami, rzadko schodziłam do mamy piętro niżej, w końcu nie było mi wolno. Tak byłam wykończona psychicznie że wpadłam w depresję . Góra leków, psychiatra chyba nie tak miało wyglądać moje życie. Chciałam odejść .Zaczęło się zastraszanie, że odbierze mi dzieci bo jestem chora umysłowo, wierzyłam mu. Moja mama uważała że problemy zawsze są w małżeństwie, że dzieci małe. Patrzałam na nie i byłam z nim tylko dla nich. W końcu potrzebowały ojca . Było jeszcze gorzej, zaczął zmuszać mnie do współżycia. Pewnego wieczoru, gdy nie dawałam już rady, wziął mnie siłą . Wtedy coś we mnie pękło. Wyjechałam z dziewczynkami na tydzień. Gdy wróciłam, kazałam mu się pakować i wynosić. O dziwo, zrobił to bez większych problemów. Był początek września 2013. Zostałam sama z dwójką małych dzieci na łasce rodziców. Z nudów siedziałam wieczorami na portalach społecznościowych. Poznałam naprawdę super faceta, mieszkał ponad 300 km ode mnie. Nawet się nie widzieliśmy, ale dzięki niemu pozbyłam się depresji, wierzył we mnie. Znalazłam pracę, odżyłam.
W październiku 2014 oficjalnie byłam rozwiedziona. Mój znajomy zaproponował spotkanie. Przyjechał kilka dni po rozprawie.  Był przeuroczym mężczyzną, dziewczynki go uwielbiały, zresztą on je też. Po kilku spotkaniach się wprowadził. Szczerze byłam przerażona. Swoje przeszłam , jego słabo znałam. Na dodatek dzieci, bałam się, że może się chłopak przestraszyć obowiązków. Tak się nie stało. Od czerwca 2016 roku jestem szczęśliwą żoną. W marcu 2017 roku zostałam po raz trzeci matką, tym razem mam synka. Zaraz stuknie trzydziestka. Czasem się ktoś zapyta czy coś bym zmieniała? Nie nic bym nie zmieniała w swoim życiu. Może z pierwszym mężem miałam piekło, ale dał mi dwie wspaniałe córki. Teraz mam idealne życie. Czasem musi być źle żeby mogło być dobrze.

Patrycja:

Na ostatnim roku studiów, zamiast w akademiku, mieszkałam przez prawie rok w kamienicy w centrum miasta, a piętro wyżej mieszkał pewien chłopak – na oko w moim wieku, może nawet trochę młodszy, który zwykle wracał z pracy ok. 17.30, a ja w semestrze letnim też raz w tygodniu o tej samej porze wracałam z zajęć. I tak od marca do czerwca w każdy czwartek miałam zagwarantowane, że ten chłopak będzie się kręcił gdzieś w okolicy, gdy będę wracać. Zwykle siedział w samochodzie zaparkowanym przy chodniku i gdy przechodziłam obok, to zaraz wysiadał i szedł za mną po schodach…. Albo wysiadał trochę wcześniej i obchodził auto dookoła w niewiadomym celu… Ewentualnie akurat wychodził z któregoś ze sklepów, a miał do wyboru aż dwa, więc jakieś urozmaicenie było:)
Oczywiście nigdy do mnie nie podszedł, nie zagadał, choć nie wyglądam groźnie, a przy odrobinie pomysłowości znalazłby pretekst – ale myślał chyba, że sama powinnam to zrobić…? Jednego razu, chyba w kwietniu, była strasznie psia pogoda, padało i wiało, na dodatek jeszcze poszłam po zajęciach po książki do biblioteki i w rezultacie wracałam trochę po 18.00, sądząc, że na pewno już go nie będzie – a tu niespodzianka… Stał sobie koło drzwi znajdującego się na dole sklepu monopolowego :D Wtedy pomyślałam, że naprawdę chyba z nim jest coś nie tak… Może po prostu miał charakter stalkera;) (wtedy takie określenie nie istniało, ale to zachowanie już się zdarzało)…
Ale tak naprawdę pogrzebał swoje szanse, kiedy w którąś majową sobotę postanowiłam wytrzepać dywan na podwórku i akurat skądś przyjechał… Wysiadł z samochodu, poszedł na górę i za chwilę wrócił, wsiadł do niego i dotąd tam siedział, aż skończyłam i sobie poszłam… Zamiast mi pomóc, to tylko sobie popatrzył na kobietę pracującą:)
Aż pewnego czerwcowego czwartku wróciłam jak zwykle, znów minęłam go bez słowa, spakowałam się i wieczorem wyjechałam – na szczęście bez jego wiedzy:) I nie wiem, czy w następne czwartki też czekał na mój powrót, czy nie. W każdym razie już się nie doczekał, a tamte 4 miesiące po prostu zmarnował, bo czekał nie wiadomo na co.
Nie umiałam na to wszystko zareagować pozytywnie, bo on tak jakby udawał, że niczego nie chce, tylko snuł się pod tą kamienicą bez jakiegoś pomysłu na cokolwiek… Jeśli wykazałabym inicjatywę, to pewnie by uciekł, przerażony moją odwagą, bo własnej wyraźnie mu brakowało…
Takie zachowanie powoduje, że przestaję w mężczyźnie widzieć mężczyznę i tu przyznaję, że po 2 miesiącach tych jego „występów” to sama już na nic nie czekałam…
I do dziś myślę sobie, że jeśli facetowi naprawdę zależy, to potrafi się odważyć i nie powstrzymują go żadne wyimaginowane przeszkody…

Magdalena:

Historia pewnego wyjazdu

Powietrze dookoła robi się coraz gęstsze i cięższe. Termometr pokazuje 30 stopni. Słońce pali niemiłosiernie. Brakuje świeżości i delikatnego powiewu wiatru. Brak wytchnienia i oddechu od upałów panujących na zewnątrz.

W środku też wcale nie jest lepiej. Atmosfera robi się coraz bardziej napięta i destrukcyjna. Nagromadzone emocje, stresy i sprawy, w których na próżno szukać końca. Decyzje i rozwiązania, które nie zawsze są efektem naszych przemyśleń i planów. Decyzje i rozwiązania, które nie są naszym autorstwem i pod którymi to nie my się podpisujemy. Sprawy, których nie chcemy, a z którymi musimy się zmierzyć. Sprawy, na które wpływu nie możemy mieć, a które nagle bez pytania stają się naszymi własnymi. Dobrze to znamy.

Emocje, które gdzieś tam głęboko w nas tkwią. Trzymane na wodzy przez kilka tygodni, w ukryciu nienazwane i niezidentyfikowane. Niezauważalnie zrywają się z lejc i tracimy nad nimi kontrolę. Niepostrzeżenie wylewają się na zewnątrz. Nie pytają o pozwolenie, po prostu wychodzą, pokazując swą niemoc i strach. W lustrze widać ich twarz i prawdziwe oblicze, które maluje ich imię. Towarzyszy im ból, ukojenia którego na próżno szukać w lekach. Od tej chwili to one przejmują dowodzenie, mówiąc głośno, że tak wiele rzeczy w życiu nie zależy  od Ciebie i na tak wiele spraw, nie masz wpływu. Chcesz mieć swój plan? Proszę bardzo. Planuj ile chcesz i kiedy chcesz. Rozważ tylko, gdzie włożysz sobie ten plan, gdy usłyszysz głośny śmiech Boga.

I właśnie wtedy, w momencie, w którym tracisz kontrolę nad swoimi emocjami, lękami i strachem, kiedy dowodzenie przejął ból – pada pytanie: a może by tak rzucić wszystko i wyjechać w góry? Tak bez wcześniejszego przygotowania i planu, który zakładał, że żadnego planu nie ma. Tak spontanicznie, zaraz i już. Szybkie pytanie, szybka odpowiedź, wyrażona jednym skinieniem głowy. Wątpliwości chowasz na spód szafy, wszelkie inne głosy też uciszasz i starasz się ich nie słyszeć.

Następnego dnia wieczorem pakujesz walizkę do bagażnika i jedziesz. Czujesz ekscytację i wolność, której zapach tylko tam wysoko jest tak specyficzny i jedyny. Twoje nieokiełznane emocję rozsiadły się w domowym zaciszu. Bały się jechać z Tobą, a ty dobrze wiesz, że tam nie będą Ci potrzebne. Jedziesz odszukać swoje własne emocje – te, nad którymi będziesz królować i z którymi się zaprzyjaźnisz. Dobrze wiesz, że musisz je uporządkować i odzyskać nad nimi kontrolę. Jedziesz szukać drogi, tej, którą widać tylko z odpowiedniej wysokości.

Budzisz się kilka minut po godzinie ósmej rano. W środku nocy z przerażeniem odkrywasz, że  Twój lęk i strach wcale nie zostały w domu. One tak jak i Ty nie spały. Twoimi oczyma patrzyły jak błyskawice i pioruny oświetlające horyzont. Twoimi ustami wymawiały słowa modlitwy. Tymi sami, co Ty wielkimi oczyma, oglądały spektakl w wykonaniu pary deszczu i wiatru. Spektakl o tytule „Burza”, którego ceną biletu było życie Twoje i Twojej rodziny. Twój Anioł Stróż w ostatnim momencie odkrył przed Tobą schronienie.

Budzisz się kilka minut po godzinie ósmej rano. Przecierasz oczy, przeciągasz zmęczone ciało. Przed Tobą widok, który zapiera dech w piersi. Na to czekałaś, do tego tęskniłaś. Tego Ci było trzeba: widoku Śpiącego Rycerza, który króluje nad miastem. Czujesz i wiesz, że było warto. Dla tego miejsca i tych paru chwil tutaj, wiele warto.

Zaczynasz swoją podróż. Zaczynasz swoje wędrowanie, w głąb siebie i w głąb natury. Jesteś na jej terenie, to ona tu dyktuje warunki. Ty jesteś tylko malutki trybikiem w całej tej naturalnej machinie. Zdana na jej moce i humory. Musisz podążać jej rytmem i jej drogą. I choć nie raz mówisz, że nie dasz rady – to dajesz. Mówisz, że dalej nie idziesz – a po kilkunastu minutach dochodzisz do celu. Ból, pot i łzy. Zmęczenie, które czuć jakoś inaczej i które, jakby mniej boli. Zmęczenie, które daję siłę do walki. I te dwie dłonie, które idąc obok ciągnę Cię w górę, choć Ty mówisz, że chcesz na dół.

Jest też wiatr, którego tak bardzo Ci brakowało, a który pcha Cię do przodu. Czujesz jego delikatny powiew na policzku. Czujesz to całą sobą. Tak lekko i swobodnie oddychasz. Zapach. Ten, którym spokój i siła, tylko tutaj tak pachną. Tylko tutaj, na wszystko to co zostało na dole, patrzysz z odpowiedniej odległości i z odpowiedniej perspektywy. Tu u góry dostrzegasz wszystko inaczej. Chcesz żyć, chcesz walczyć, bo nie chcesz się poddawać. Chcesz płakać i  śmiać się. Chcesz czuć i być. Chcesz otwierać ramiona i chwytać w nie jak najwięcej. Nie chcesz by coś przeciekło Ci między palcami. I choć Twoje słowa inaczej brzmią, to wciąż Ci mało i wciąż chcesz więcej. Wciąż chcesz tu być, bo wracać nie chcesz.

Trzy dni. Trzy drogi i trzy szlaki. Trzy cele do osiągnięcia. I nas też troje. I trzy emocje, które są w środku nas: miłość, spokój i wolność. I jeszcze ta moc, po którą pewnego dnia rzucasz wszystko i jedziesz w góry.

Oto historie nadesłane do poprzednich edycji konkursu:

Agnieszka:

Wszystko zaczęło się w pewien listopadowy, piątkowy wieczór dziewięć lat temu. Moja najlepsza przyjaciółka namówiła mnie na wyjście do klubu. Wprawdzie nie miałam na to najmniejszej ochoty, ponieważ od trzech miesięcy byłam bez pracy, więc liczyłam się każdym groszem. Co więcej, moja mama miała problemy ze zdrowiem, była na zwolnieniu lekarskim i prawie codziennie jeździłam z nią po różnych lekarzach. Poza tym tydzień temu musiałam uśpić mojego kochanego pieska i nie umiałam się pogodzić z tym, że jego już nie ma. Jakby tego było mało, otrzymałam informację z dziekanatu, że nie dostanę stypendium za wyniki w nauce, a tak liczyłam na te dodatkowe pieniądze. Jednak przyjaciółka tak mnie prosiła, że w końcu dałam się namówić na to nasze wspólne wyjście. Poszłyśmy do naszej ulubionej dyskoteki i super się bawiłyśmy. A do tego poznałam fajnego chłopaka. Marek był dokładnie w moim typie. Wysoki, dobrze zbudowany, bardzo przystojny i co najważniejsze zachowywał się jak dżentelmen. Odprowadził mnie nawet do domu, a ja po drodze opowiedziałam mu trochę o sobie i o ostatnich wydarzeniach, jakie miały miejsce w życiu. Powiedział, że jeśli chcę, to on popyta znajomych czy nie słyszeli o jakimś wakacie. Co więcej, jego suczka oszczeniła się 2 miesiące temu i zostały mu jeszcze dwa psiaki to wydania, więc jeśli chcę, to może mi jednego podarować. Przyznam, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona zachowaniem Marka, bo nieznajomy chłopak tak po prostu zaproponował mi pomoc. Wymieniliśmy się numerami telefonów i wstępnie umówiliśmy się na następną sobotę. Miałam przyjechać do niego, wybrać sobie pieska.
W poniedziałek miałam rozmowę kwalifikacyjną. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że podkoloryzowałam trochę moje CV. No cóż, nie miałam żadnego doświadczenia jako asystentka prezesa i nie mówiłam płynnie po angielsku, ale myślałam, że jakoś wybrnę, jeśli osoba rekrutująca mnie o to zapyta. Rozmowa przebiegała standardowo, aż do momentu, kiedy mężczyzna, który przeprowadzał ze mną rozmowę, zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Poprosił mnie o numer telefonu do mojego ostatniego pracodawcy. Tego, u którego pracowałam jako asystentka. Podał kartę i długopis i czekał, aż mu go napisze. Zatkało mnie. Oczy miałam jak 5 złotych. Już miała powiedzieć, że skłamałam w CV… ale ostatecznie napisałam numer telefonu mojej najlepszej przyjaciółki. Takie małe kłamstwo. Po wyjściu chciałam od razu do niej zadzwonić, żeby uprzedzić ją, że ktoś może dzwonić i pytać o mnie. Niestety, było za późno. Powiedziała, że właśnie dzwonił do niej jakiś mężczyzna i podstępem zadawał pytania o mnie. A ona nic nieświadoma, powiedziała, że się przyjaźnimy. Mogłam zapomnieć o tej pracy. Przez cały dzień chodziłam zła na siebie jak osa. Gdybym nie skłamała w CV, to by mnie nawet na tę rozmowę nie zaprosili. Skłamałam — i tak nie mam tej pracy. Zły humor poprawił mi telefon od Marka, który zaprosił mnie do kina w środę. Opowiedziałam mu wtedy, jakie głupstwo zrobiłam. Nie ocenił mnie, bo widział, jak sama to wszystko przeżywam i jak się z tym męczę. Obiecałam sobie, że będę wysyłać tylko CV z prawdziwymi informacjami.
Druga połowa tygodnia minęła mi jeszcze szybciej. Nie mogłam doczekać się soboty i momentu, kiedy będę miała już tę małą psinkę na rękach. Poza tym chciałam zobaczyć Marka. Zadzwonił do mnie jeszcze w sobotę rano i powiedział, że zna kogoś, kto szuka recepcjonistki, więc jeśli jestem zainteresowana pracą to mam zabrać ze sobą CV. Ale tylko to z prawdziwymi informacjami. Bez kłamstw i koloryzowania. Tak też zrobiłam. Punktualnie o godzinie 16 Marek po mnie przyjechał i pojechaliśmy do niego. Poznałam jego rodziców — przesympatyczni ludzie. I jego starszego brata, który okazał się mężczyzną mnie rekrutującym w poniedziałek. Myślałam, że umrę ze wstydu, jak go zobaczyłam. Marek wziął moje CV i powiedział swojemu bratu, że to ja jestem tą dziewczyną, która szuka pracy. A że sprawa jest pilna, mogę zacząć nawet w poniedziałek. Bartek niechętnie wziął moje CV i powiedział, że mnie i moje CV już zdążył bardzo dobrze poznać. Wtedy zaczęłam wyjaśniać Markowi, że to z jego bratem miałam rozmowę kwalifikacyjną w poniedziałek. A Bartka zaczęłam przepraszać, że skłamałam w CV i że podałam numer do przyjaciółki, tłumacząc się ciężką sytuacją w domu. Atmosfera początkowo była dziwna i „nieswoja”, ale potem zrobiło się całkiem zabawnie, kiedy wszystko zostało wyjaśnione. Zwłaszcza że Marek, bardzo się za mną wstawił. Powiedział, że już w piątek, na imprezie wydałam mu się bardzo uczciwa i naturalna, kiedy byłam po prostu sobą. Zwykłą dziewczyną z codziennymi problemami. A do tego dodał, że był świadkiem, jak bardzo przeżywałam tę poniedziałkową rozmowę i to, że skłamałam w CV. Po przestudiowaniu mojego CV Bartek szczerze przyznał, że o pracy asystentki mogę zapomnieć, ale za to zwolnił się wakat recepcjonistki u niego w firmie. Praca jest na zmiany, więc będę mogła jeździć z mamą po lekarzach. Ucieszyłam się bardzo i prace przyjęłam. To była naprawdę szczęśliwa sobota. Otrzymałam dwa cudowne prezenty. Pracę i nowego, czworonożnego przyjaciela.
Dostałam nauczkę. Kłamstwo nigdy nie popłaca i nic dobrego nie wnosi do naszego życia. Cieszę się, że Marek się za mną wstawił, a jego brat dał mi drugą szansę. Chciałam pracować w tej firmie, stosując nieuczciwą taktykę, a życie podsunęło mi człowieka, który uczciwie mi tę pracę tam załatwił. Wystarczyło tylko trochę poczekać.

Aldona:

Pamiętam pewien piękny słoneczny dzień 2016 roku – to był drugi słoneczny dzień tej wiosny po długich deszczach. Było ciepło, a powietrze pachniało wiosną…. Miałam wtedy tyle na głowie i nagle spontanicznie nastąpiła jedna drobna decyzja – żeby wyskoczyć z domu i się spotkać z nim – mogłam wtedy zająć się tym, co miałam robić, ale nie… – pojechałam nie wiedząc, że ten dzień zmieni wszystko – że jeszcze teraz, ponad półtora roku później wciąż będę tym żyć i pragnąć tylko tego, by móc cofnąć czas… Ktoś powie, że to głupie bo przecież życie biegnie dalej… A ja nic na to nie poradzę – wchodzę w nowy rok z tą samą myślą – że oddałabym wszystko żeby przeżyć tamten dzień jeszcze raz, spotkać się z nim, powiedzieć to, co wtedy przemilczałam… Nie zaprzepaśćcie swoich szans – nie będzie ich kilkadziesiąt – będzie tylko jedna. Wtedy popełniłam duży błąd – nie zauważyłam, że to ten dzień, ta osoba i ta szansa. Życzę wszystkim, byście byli uważni i nie ominęli swojej szansy, bo ona nie będzie czekać i od was zależy czy ją złapiecie, czy dacie jej odejść w dal na zawsze…

dorota.w…@..:

Nie zapomnę, jak w pierwszej klasie liceum, w połowie września 1996 roku, mój rocznik miał fuksówkę – to taki dzień, kiedy uczniowie ze starszych klas legalnie znęcali się nad pierwszakami pod okiem grona pedagogicznego, a żeby im to osłodzić, nauczyciele mieli wykonywać różne absurdalne polecenia pierwszoklasistów:) I jedna odważna koleżanka z mojej klasy nakazała zastępczyni dyrektora – pani ok. 50-tki, znanej z surowości – śpiewać słynną wtedy piosenkę disco polo zespołu Tarzan Boy pod tytułem „Tarzan”, oczywiście z włączonym oryginałem, żeby nie mówiła, że nie wie, co ma śpiewać:) A refren tej piosenki był taki:

„Bum tara ra ra ra, za oknami noc,
Czego chcesz dziewczyno, ja wiem – Tarzana
Bum tara ra ra ra, chodź kochanie, chodź,
Nie bój, nie bój się Tarzana…”

To były czasy:)

Krzysztof:

Kiedyś, dawno temu przeżyłem burzę w górach.
Po skończeniu trzeciej klasy liceum wybrałem się – po raz pierwszy samodzielnie – w podróż do rodziny na ziemiach zachodnich. Konkretnie do Złotego Stoku, gdzie osiadła wraz ze swoim mężem i dziećmi młodsza siostra mojej babci. Miałem skończone już osiemnaście lat – urodziny obchodzę na początku czerwca – więc czułem się bardzo dorosły:) Najpierw dojechałem do Krakowa. A z Krakowa pociągiem do Paczkowa przez Katowice. Sama podróż już była dla mnie przeżyciem wielkim, bo była długa i w nieznane. Przez okno pociągu, poznawałem coraz to nowe widoki i krajobrazy całej południowej Polski.
Na drugi dzień po przyjeździe zabrano mnie na wyprawę w pobliskie góry. Organizatorem był najmłodszy wujek Bogdan, który miał 20 lat, więc mówiłem mu po imieniu. Wraz z kolegą i swoimi dziewczynami mieli to wcześniej zaplanowane, więc mnie wzięli na doczepkę. Szliśmy przez las, pod górę ponad dwie godziny – aż dotarliśmy do niezalesionej dolinki. Stał tam stary, prawie rozlatujący się szałas, który był celem naszej wędrówki.
Rozpaliliśmy ognisko i zaczęło się biesiadowanie. Piliśmy grzane wino, piekliśmy kiełbaski na kijach, chłopcy opowiadali dowcipy, dziewczyny się śmiały. Były śpiewy piosenek przy akompaniamencie gitary. Zapadł zmierzch, ściszyły się rozmowy. Pary zaczęły się tulić do siebie w szałasie. A ja, niczym stróż, pilnowałem ogniska, siedząc na zewnątrz, przed zadaszonym wejściem do szałasu. Było już późno, gdy zza gór odezwał się daleki pomruk. Potem gdzieś w oddali zabłysły na nieboskłonie błyskawice. Nie było wątpliwości, że nadchodziła burza. Obleciał mnie strach. Zupełne pustkowie, nie ma dokąd uciec ani się schronić… Znikąd żadnej pomocy.
Zaczął padać deszcz, który z minuty na minutę się nasilał. I nagle zaczęło się iluminowane błyskawicami przedstawienie natury. Góry drżały przy każdym uderzeniu pioruna i zdawało się, jakby podrygiwały w niebieskiej poświacie błyskawic. Grzmot za grzmotem przewalał się zwielokrotnionym echem wokoło.
Strach gdzieś zniknął. Uleciał. Pojawił się zachwyt nad odwieczną potęgą i dzikim pięknem przyrody… Siedziałem więc na przyzbie starego szałasu, gdzieś pomiędzy Złotym Stokiem a Lądkiem Zdrój i chłonąłem całym sobą to groźne piękno… Patrzyłem na to wszystko szeroko otwartymi oczami, z zapartym tchem, poprzez ścianę lejącego deszczu. Jak długo to trwało, nie wiem, ale wydawało się, że wieczność… Powietrze wokół miało elektryczny smak… a góry parowały…
Choć w końcu burza przeszła, już nie zasnąłem. Tak byłem podekscytowany…

Katarzyna:

Poznajcie Kasię – miłą, sympatyczną dziewczynę z małej miejscowości. Typowa introwertyczka lubiąca długie spacery i inspirujące, wciągające historie z książek. Kiedy jakaś opowieść ją zainteresuje, pochłania ją godzinami, aż obróci ostatnią stronę – wtedy sięga po kolejną i na nowo dzieje się magia.
Nigdy nie wie jak się przedstawiać: Kasia? Katarzyna? Ostatecznie wybiera wersję „Kaśka”, co brzmi surowo, ale to właśnie ona odpowiada jej najbardziej. Ma jedną, cudowną przyjaciółkę, na którą zawsze może liczyć. Kiedyś miała więcej znajomych, ale opuściły ją przez co nasza bohaterka jeszcze bardziej zamknęła się w sobie i przestała ufać ludziom.
Pewnego dnia w życiu Kasi nadeszła pora, aby pójść na studia. Spakowała więc najpotrzebniejsze rzeczy i zamieszkała w odległym o 100 kilometrów mieście wraz ze swoim ukochanym. Brakowało jej przyjaciółki i książek, na które nie miała czasu. Jednak nie poddała się. Postanowiła potraktować to jako przełom w jej życiu i popracować nad sobą. „Nie będę szarą myszką. Otworzę się i sprawię, że mnie polubią.” – tłumaczyła sobie. Plan postanowiła wdrożyć już na samym początku, czego okazją było piwko zapoznawcze. Rozluźniona alkoholem otworzyła się, rzucała dowcipem i prowadziła zajmujące rozmowy. Jednak dobry początek był jedynie dobrym początkiem… Następnego dnia powróciła milcząca dziewczyna z małej miejscowości i nie potrafiła już nad tym zapanować.
Dzisiaj jest po pierwszej sesji. Przetrwała pierwszy semestr. Mimo omijania imprez, jak na studentkę przystało, poznała nowych znajomych przed którymi nie musi udawać kogoś, kim nie jest. Nie schudła tak, jak miała to w planach – przytyła 2 kg. Można by rzec, że nic się nie zmieniło, ale tak naprawdę zmieniło się wszystko. Kasia zaakceptowała siebie. W lustrze nie widzi nadprogramowych kilku kilogramów, a pewną siebie, piękną kobietę. Nauczyła się organizacji. Znalazła czas na książki, rozmowy z przyjaciółką i długie, romantyczne spacery z ukochanym. Jest szczęśliwa :)

Sabina:

Przeprowadziłam się na Śląsk kilka miesięcy temu. W rodzinnym mieście spotkało mnie wiele przykrości od osób najbliższych, w tym od rodziny, z którą poza kontaktem telefonicznym (raz na miesiąc) nic mnie nie łączy.
Poznałam tu rodowitego Ślązaka. Pracowity, miły, czuły…. Tak samo jak ja ma swój bagaż doświadczeń, może dlatego tak dobrze się rozumiemy i nie oceniamy po przeszłości (wspomnę, ze też ma problemy w relacjach z rodziną).
Przyjeżdzając tu mialam chłopaka, z którym mieszkałam… To była tragedia. Awantury, krzyki, rękoczyny… Dwa razy wylądowałam na izbie przyjęć. Właśnie podczas jednej z ucieczek od tego tyrana spotkałam obecnego partnera. Wtedy moje życie się zmieniło, przestałam się bać pana P. (tak go będę określać), podczas jego nieobecności uciekłam zabierając swoje rzeczy i zamieszkałam z Ł. (obecnym partnerem) w wynajmowanym mieszkaniu.
Wszystko wydawało się idealne, dbamy o siebie, troszczymy, a ostatnio okazało się, że jestem w 6 tyg. ciąży. Bardzo się cieszyliśmy, lecz nasze szczęście nie trwało długo.
Jego rodzice mnie nie znoszą (matka toleruje, ale ojciec namawia go, by mnie zostawił).
Moi i jego rodzice nie wiedzą nic o ciąży, nie mówiąc o tym, że mieliśmy w planach ślub cywilny bez udziału rodziców z obu stron. Oboje wiemy, że wyszłaby z tego awantura….
Najgorsze jest to, że jego rodzice mieszkają parę przystanków od nas i ostatnio non stop dzwonią, nic nie byłoby w tym dziwnego gdyby nie to, że wypytują się o mnie, o moją przeszłość, czemu wyjechałam od rodziców, czemu mnie wymeldowali… To są dla mnie ciężkie tematy i nie chcę, by podstępem zdobywali informacje o mnie.
Czuję się zaszczuta. Partner powiedział, że się nie wyprowadzi ze mną do innego miasta, nawet gdybym odeszła z dzieckiem, bo tu ma dobrą pracę, a mnie męczy ciągły stres i to że się oddalamy przez ciągłe namawianie Ł. przez rodzinę, by mnie zostawił….

Agnieszka Z.:

Dziś, jak każdego innego dnia, wstałam z nadzieją na lepszy dzień. W pokoju słyszałam jedynie monotonny dźwięk deszczu, rozbijającego się o parapet. Odsłoniłam zasłony zasłony, marząc o lepszej pogodzie. Słońce ledwo wzeszło na niebie, a gęsta mgła rościła sobie prawo do każdego skrawka ziemi. Dni takie jak ten, zazwyczaj kiepsko się kończyły i z takim właśnie przekonaniem, rozpoczęłam najpiękniejszy dzień mojego życia. Przygotowałam się szybko do wyjścia, nie zapominając o kawie. Była ona niezbędna, jeśli miałam przeżyć całe osiem godzin w korporacyjnym rosole. Zanim dotarłam do tramwaju, odniosłam dziwne wrażenie. Czułam na plecach czyiś wzrok. Zrzuciłam to jednak na karb zmęczenia i czym prędzej ruszyłam przed siebie, przeskakując kałuże. Jakież było moje zdziwienie, gdy na przystankowej tablicy ogłoszeń zobaczyłam zieloną kartkę z życzeniami.
Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy Kochanie. Kamil.
Niedowierzając, zerknęłam na telefon żeby sprawdzić datę. Ogromny uśmiech pojawił się na mojej twarzy. To był ten dzień. Całe osiem lat razem. Skąd jednak mógł wiedzieć, że zobaczę takie ogłoszenie? – zastanawiałam się, kiedy objął mnie od tyłu, szepcząc do ucha.
– Dziś nie idziesz do pracy, mamy inne plany.
– Jak to nie idę do pracy? – zapytałam, nie do końca rozumiejąc. 
– Niespodzianka – powiedział jedynie, ale przebiegły uśmiech pojawił się na jego twarzy. 
Oczywiście w życiu nie mogłabym domyślić się, co chodziło mu po głowie. Mimo, że znaliśmy się szmat czasu, potrafił mnie zaskoczyć. Zobaczyłam jego dłoni walizkę, ale nie dopytywałam o nią. Zadzwoniłam do pracy, żeby potwierdzić, czy faktycznie mogę dziś mieć wolne. Moja natura niedowiarka zwyciężyła. Okazało się, że dostałam urlop na żądanie. Złapaliśmy taksówkę  i pojechaliśmy prosto na lotnisko. Na miejscu dowiedziałam się, że Kamil zabiera mnie do Paryża. Szykował się najromantyczniejszy dzień, jaki mieliśmy okazję razem spędzić. Tym razem miałam rację, tyle, że nie domyślałam się wszystkiego. Pierwszy raz w Paryżu – myślałam podekscytowana. Chciałam wykorzystać maksymalnie ten czas. Na miejscu pogoda była wspaniała. Zwiedziliśmy kilka wspaniałych miejsc, aż w końcu usiedliśmy, żeby odpocząć przed centrum Pompidou. Kręciło się tam sporo osób, ale widać było, że nigdzie się nie spieszą. Gdzieś w bocznej uliczce rozbrzmiewała muzyka skrzypiec, a klienci pobliskich kawiarni zerkali w naszą stronę. Tylko właściwie dlaczego? W tej właśnie chwili zobaczyłam, że Kamil klęczy. W  dłoni trzymał pudełeczko z pierścionkiem. Tak, to były moje zaręczyny. Takie, o których nawet nie marzyłam w ten ulewny, ponury dzień. Oczywiście powiedziałam tak. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że na lotnisku wcale nie było tak łatwo ukryć przede mną posiadanie biżuterii, ale pracownicy pomogli i w ciszy sprawdzili nasze bagaże. Do dziś śmiejemy się z tej całej milczącej konspiracji, która przyczyniła się do rozjaśnienia nie tylko mojego dnia, ale również myśli. Każdemu życzę takiego poranka i równie wspaniałych wspomnień. Wierzę, że przyszłość jeszcze nie raz mnie zaskoczy :)

Dorota:
Miałam dawno temu na studiach taką koleżankę, Paulinę, która była fajna, ale też zwyczajnie, po ludzku interesowna… Oczywiście i na nią mogłam liczyć, ale z perspektywy czasu widzę, że bilans naszych wzajemnych „świadczeń” nie do końca był sprawiedliwy:) Oczywiście nigdy jej tego nie wypominałam, bo zawsze była gdzieś w pobliżu, czasem dowiadywałam się też od niej różnych sensacji z uczelni, bo ludzie chętnie jej opowiadali jakieś dziwy… A z mojej strony była pomoc w nauce do egzaminów, rozmaitych zadaniach na zajęcia itp. Pamiętam jak raz dostaliśmy na zajęciach z dziennikarstwa zadanie domowe, żeby wymyślić kilka oryginalnych pytań do różnych znanych postaci. Każda postać przypadała na 2 osoby i my dostałyśmy W. Szaranowicza. I tu był problem, bo żeby o coś go zapytać, to trzeba było chociaż wiedzieć, jakie dyscypliny sportowe on „obsługuje”…

Siedziałyśmy nad tym zadaniem w pewien poranek u niej w akademiku, internet był daleko stąd, czyli na uczelni i tylko w godzinach otwarcia pracowni – więc nie miałyśmy pomysłu, jak się tego dowiedzieć. Ale olśniło mnie – przecież były już wtedy telefony w pokojach i poza odbieraniem połączeń ze świata można było też dzwonić między pokojami i akademikami. Więc stwierdziłam, że zadzwonimy do kogoś i zapytamy po prostu – może akurat będzie wiedział. Numery wewnętrzne były 4-cyfrowe i można było wykombinować po układzie cyfr, jakie numery są na męskie piętro w jej budynku. Oczywiście koleżanka była zbyt tchórzliwa, żeby porozmawiać z kimś obcym, więc zadanie spadło na mnie… A że byłam już zdesperowana, to nie było innego wyjścia i trzeba było działać, żeby zdążyć z tym na popołudniowe zajęcia.
Wykręciłam kilka numerów, ale nikt nie odbierał, bo większość ludzi albo spała po imprezach, albo była na zajęciach. W końcu ktoś odebrał, oczywiście nieco zaspany, ale ja byłam niecierpliwa i od razu wyskoczyłam z pytaniem o ten sport:) A gość zamilkł na chwilę, a następnie zapytał: Ale ty się chcesz ze mną umówić, tak?

Podniósł mi ciśnienie, bo tu czasu nie ma, a on nie chce współpracować…
Zaczęłam go zapewniać, że nie, bo numer wybrałam przypadkowy i nawet go nie znam, po prostu potrzebuję tego na zajęcia i chcę wiedzieć, więc może mnie oświeci? Ale on jak nagrany, o tym umawianiu się… Koleżanka już pękała ze śmiechu, wcale mi tym nie pomagając, więc zrezygnowana odłożyłam słuchawkę i spróbowałam z innym numerem. Kolejny gość to był chyba jego brat bliźniak, bo miał podobne podejrzenia, że jakiś tani podryw stosuję – ale jego udało mi się jakoś przekonać, że jestem brzydka i tylko chcę wiedzieć o tym Szaranowiczu:)

I w końcu wreszcie mi powiedział co wie, ja to przyjęłam za pewnik, podziękowałam i moja misja była zakończona:)
Widzicie, jak się dla niej poświęcałam? To samo było z praktykami dziennikarskimi – to ja musiałam w radiu je załatwiać, a później, gdy z polecenia szefa tejże redakcji pojechała na pierwszy materiał i po powrocie wstrząśnięta stwierdziła, że towarzyszący jej dziennikarz niemal ją molestował, to na jej prośbę później ja z nim jeździłam, gdy było takie polecenie – i szybko go tak ustawiłam, że nie śmiał mnie tknąć:)
Gdy wróciłam z pierwszego materiału, to tak mnie oglądała, jakby miał mnie tam pogryźć… Myślała chyba, że sobie z nim nie poradzę.
Na szczęście te szkolne wrześniowe praktyki już u siebie w rodzinnych stronach miała, więc tam nie musiałam jej niańczyć:)

To był ciekawy czas, muszę przyznać… Dziś koleżanka jest daleko stąd, gdzie wiedzie spokojne życie w towarzystwie rodziców – czasem się odzywa, gdy ma chęć przyjechać do mnie, ale ja zwykle nie mam ochoty na te imprezy, na które ona chce iść. Ale wspomnienia zostały:)

Lilka:

Pamiętam z przedszkola jedną mrożącą krew w żyłach historię…
Przedszkole mieściło się w drewnianym domku, gdzie królowały piece na węgiel, nieraz nawet wychodziły spod nich myszy i ogólnie było dość swojsko, jak to na wsi czasów przedcywilizacyjnych;) Ale to nie myszy się bałam, bo wyglądały na miłe, niegroźne futrzaki – tylko pogrzebacza…
Otóż do naszego przedszkola chodził chłopiec o rok starszy od nas i oczywiście bardziej rosły, który za świetną zabawę uważał straszenie nas właśnie tym pogrzebaczem.. I oczywiście większość z nas się go bała, a ja chyba najbardziej, bo nie widziałam w tym nic zabawnego… I niestety, przedszkole szybko przestało mi się podobać i już nie chciałam tam chodzić, a gdy mój brat dowiedział się o tym strasznym powodzie mojej niechęci, to rozprawił się z tym Łukaszem tak skutecznie, że ten jeszcze przez całą podstawówkę uważał, żeby mi się więcej nie narazić :D

Gabika:

Ostatnio mi się zamarzył wypad w góry. I przypomniała mi się eskapada ze znajomymi do Japonki, która w polskich górach prowadzi pensjonat. Kiedyś, będąc w Poznaniu na Targach Turystycznych natknęłam się na skromniutkie stoisko pensjonatu spod Nowego Targu. Po wakacjach w tym samym roku przebywałam w Krakowie. Po załatwieniu spraw zostałam zaproszona na obiad, podczas którego goszczący mnie krakowscy znajomi powiedzieli, że następnym razem to zawiozą mnie w góry na egzotyczną kolację do pewnej Japonki. Skojarzyłam od razu, o co chodzi. Jeszcze w grudniu tego roku zostałam wysłana w delegację do Zakopanego. Nie omieszkałam skorzystać z nadarzającej się okazji. Była nas trójka. Dosyć późno dojechaliśmy do Harklowej, gdzie zaparkowaliśmy samochód na plebanii. Przyjechał po nas terenową Toyotą młody Japończyk (syn właścicielki pensjonatu) i wyruszyliśmy w karkołomną drogę pod górę stromym, leśnym duktem. Po jakimś kwadransie znaleźliśmy się na polanie, gdzie stał drewniany góralski pensjonat. U drzwi czekała na nas drobna, skośnooka kobietka. Każdego przywitała głębokim ukłonem i wręczyła nam domowe obuwie. Po rozlokowaniu się w pokojach poszliśmy do sauny i skorzystaliśmy z jacuzzi. Na kolację był pstrąg z jakimiś japońskimi dodatkami i sałatkami – dokładnie nie pamiętam. A po kolacji zostaliśmy zaproszeni do sali kominkowej, gdzie gospodyni raczyła nas sake opowiadając swoją historię, a potem zachęcała do śpiewania karaoke. I tak przeżyłam swą najbardziej egotyczną wyprawę w niesamowite, klimatyczne miejsce, nie ruszając się z Polski!

amelia18..@…:

Dziś miałam okropny sen, z udziałem dawnego znajomego – stomatologa, u którego kiedyś się leczyłam… Zapamiętałam z niego tyle, że nie chciał mnie wypuścić z gabinetu, na dodatek nie byliśmy tam sami, ale zupełnie nie kojarzę, jak tam się znalazłam. A moja historia jest właśnie o nim – chodziłam do niego na wizyty od lutego do października i on usiłował mnie sobą zainteresować, ale w sposób mało mnie interesujący – ale raz (to chyba było w maju) to po prostu przesadził. Siedziałam na fotelu z otwartą paszczą, żeby coś tam wysychało, a on stanął za moją głową (pewnie żeby nie dostać w twarz, jak mi się coś nie spodoba), psiknął czymś (pewnie wodą, bo nie miało to żadnego specjalnego smaku) i szepnął:”Gorące usta…” A ze 2 metry od niego stała asystentka, która już zdążyła się połapać w jego zamiarach co do mnie i nieraz komentowała je przy nas w sposób nie budzący wątpliwości… Czym prędzej stamtąd wyszłam i gdyby nie to, że obiektywnie był najlepszym dentystą w okolicy, to już bym nie wróciła…
Ale miał na mnie sposób: na jednej wizycie kończył leczenie jednego zęba i zaczynał z drugim, a jak pozaczynał kilka to bywało, że i 3 wizyty na jeden ząb przypadały, a ciągle coś było niedokończone… i w ten sposób miał pewność, że nie zrezygnuję z dalszych wizyt…
Poradził sobie też z asystentką, bo gdy tylko wchodziłam do gabinetu, to ją ciągle gdzieś wysyłał, a gdy skończyły mu się już pomysły, to mówił wprost: Idź sobie na zakupy… Więc wychodziła ze znaczącym uśmiechem i jeśli wracała za wcześnie, to zwykle wchodziła „po coś”, np. musiała nagle coś sprawdzić w kalendarzu albo szukała kart pacjentów, które natychmiast były jej potrzebne…:) Bo ile można chodzić po małym mieście, gdzie wszystko łącznie z targowiskiem skupiało się w centrum?
Oczywiście wtedy siedziałam tam godzinę, doprowadzając do pasji innych czekających… Na wszelki wypadek zamykałam oczy, bo kiedy raz nieopatrznie je otworzyłam, to mnie zamurowało, gdy zauważyłam, z jakim uśmiechem wodził po mnie wzrokiem, więc czym prędzej je z powrotem zamknęłam… Nie miał jednak zbyt szerokiego repertuaru działań, co najwyżej czasem ustawiał mi głowę zbyt długo, masując mi przy tym kark, albo nie wiedzieć czemu głaskał po policzku – ale mimo tej „kompleksowej obsługi” byłam nieugięta i ciągle udawałam, że w ogóle nic nie zauważam… Nie zważał na to, że wodzę znudzonym wzrokiem po ścianach, kiedy mi opowiadał o czymś ze swojego życia. Potrafił też zadzwonić ok. 22.00 żeby mi opowiedzieć, że właśnie skądś wraca i niby się umawiał na kolejną wizytę… Zbywałam go wtedy, więc później wieczorami z jakiegoś nieznanego mi numeru wysyłał SMS-y o treści hmmm… wskazującej, że pisze to jakiś nastolatek:) Na nie też nie reagowałam, bo nie interesowały mnie zawarte tam sugestie typu „Żeby Ci się dobrze spało, to przydałoby się ciało…” Dalsza treść była jednoznaczna, a spodziewałabym się, że dojrzały facet (miał wtedy na pewno już ponad 40 lat) to ma już coś innego w głowie, a nie takie niedorosłe pomysły…

Po 2-3 miesiącach bywania u niego w gabinecie znałam już dokładnie stan jego majątku – widocznie uznał, że w ten sposób najszybciej mnie do siebie przekona… Ale  po 9 miesiącach moich wizyt (średnio 2 razy w miesiącu) nic się z tego nie „urodziło”- i dopiero wtedy poczuł się urażony moją obojętnością. Gdyby od początku myślał głową, to dużo wcześniej to by do niego dotarło.
Ale po paru latach znowu szukał ze mną kontaktu – adres miał w mojej karcie sprzed lat, ale ja tam już nie mieszkałam, więc pewnego grudniowego dnia przyjechało do moich rodziców jakichś dwóch podejrzanie wyglądających typków (wyglądali na ojca i syna, a mieli aparycję co najmniej podejrzaną), którzy wypytywali o mnie: czy wyszłam za mąż i czy można się ze mną jakoś skontaktować, żeby porozmawiać… Ich nie znałam na pewno, a dentysta sam nie przyjechał, bo moi rodzice też go znali (też kiedyś korzystali z jego usług), więc byłby zdemaskowany, a tego nie chciał, nie wiedząc, jaka będzie moja reakcja. Ale nie zareagowałam wcale, nie było do czego wracać… Od tej pory już dał mi spokój, chyba dotarło do niego, że naprawdę nie jestem zainteresowana….

Andrzej:

Na studiach w stolicy w latach 80-tych dorabiałem w obsłudze w klubie studenckim, gdzie co tydzień w soboty odbywały się dyskoteki. Pod koniec lata, w ostatnią sobotę sierpnia klub był nieczynny z powodu awarii wentylacji. Dyskoteka była odwołana. W związku z tym pełniłem dyżur popołudniowy.
Około 18-tej pojawiła się jakaś dziewczyna. Nie wiedziała o tym, że dyskoteka jest odwołana. Jak się okazało, była to świeżo upieczona studentka dziennikarstwa. Skończyła właśnie praktyki studenckie i umówiła się ze znajomymi z tych praktyk na zabawę w tym klubie. Była niepocieszona a jednocześnie bardzo rozmowna. Czekała na znajomych zabawiając się rozmową ze mną.
Tego dnia nie byłem w formie bo dzień wcześniej popiłem. Taki nieogolony i niewyspany z obolałą głową i żołądkiem starałem się jak najszybciej ją spławić…
Ale ona nie zważając na mnie nie dawała za wygraną i długo czekała na tych znajomych. Ale nikt nie przyszedł. Po dwóch godzinach o mało się nie rozbeczała tak była nastrojona na dobrą zabawę.

Żal mi się dziewczyny zrobiło więc zaproponowałem jej, że mogę ją zaprowadzić do innego klubu. Jako działacz klubu studenckiego miałem bezpłatny wstęp z osobą towarzyszącą do innych klubów. Tylko niech nie liczy na moje towarzystwo w zabawie. Sama widziała dobrze w jakim byłem stanie. Ucieszyła się na to jak mała dziewczynka.

I tak włóczyłem się z nią po tych klubach prawie do brzasku. Bawiła się nie spuszczając ze mnie oka. Około trzeciej nad ranem odprowadziłem ją na dworzec PKP. Wtedy zapytała czy nie mógłbym jej odwieźć do samego Wołomina, bo ona się boi iść sama o takiej porze przez swoje miasto. Słynne już wtedy z rozbojów… Niechętnie, bo byłem wykończony, zgodziłem się i pojechałem z nią pociągiem.

Kiedy odprowadziłem ją do samego bloku, zaprosiła mnie do środka dodając szybko, że rodziców nie ma… Cóż było robić. Poszedłem za nią i pierwsze co zrobiłem, to wziąłem kąpiel. A potem padłem na wskazane mi łóżko. Po chwili poczułem u swojego boku jej młode, jędrne ciało. Choć przytulała się do mnie to była jakaś cała napięta jak struna… Szybko zorientowałem się, że jest dziewicą. Udałem więc jeszcze bardziej zmęczonego i zapadłem w sen. Po jakichś trzech godzinach zerwałem się i ulotniłem…

Przychodziła do mnie do klubu, ale jakoś nie rajcowała mnie, choć była atrakcyjną, czarnowłosą okularnicą. Kilka lat później zostałem „ważnym” dyrektorem w pewnej instytucji państwowej i któregoś dnia zadzwoniła do mnie jakaś dziennikarka, prosząc o spotkanie. Od razu rozpoznałem jej głos… Umówiliśmy się na rozmowę u mnie w biurze, ale do tamtych zdarzeń już nie wróciliśmy podczas spotkania, tak jakby przeszliśmy nad nimi do porządku dziennego. W końcu nic się wtedy nie zdarzyło…

rhosynige…@…:

Ustalone… Gwiazdy na nieboskłonie i układ wszelkich znaków ziemskich zdają się wskazywać, że przywędruje jako pierwsze oczekiwane, upragnione dziecko na ten padół ziemski… chłopiec. Rodzina jest niemalże święcie przekonana, że zesłany zostanie męski potomek. Jedynie mamie silna intuicja i instynkt macierzyński mówią, że rozwija się delikatny kwiat i nikt nie jest w stanie unicestwić jej pewności. Kim będę to tajemnica do momentu poczęcia. Mama mojej mamy „dyskretnie”, by nikt się nie dowiedział na własną rękę poszukuje „prawdy” o tym kim będę. Zaufana wróżka, najlepsza przyjaciółka babci i rodzinny „nieomylny” jasnowidz ma wyrazistą wizję: CHŁOPIEC! Gdyby na tamten czas detektyw Rutkowski byłby choć trochę popularny to on też byłby uwikłany w zagadkę kryminalną dotyczącą mojej tożsamości… I tak nadchodzi ten wielki dzień… Imieniny, urodziny mojej mamy i moje nadejście… Tata z dumą przekazuje babci, że jednak ma córkę nie syna, lecz najważniejsze, że dziecko zdrowe, ale babcia nie wierzy! Padają oskarżycielskie słowa do taty: Czy Ty głupi jesteś? Wróżka powiedziała, że to będzie chłopiec i to musi być chłopiec. Ona się nigdy nie pomyliła. Obejrzana zostałam z każdej możliwej strony… Na chłopca nie wyglądałam i do dziś nie wyglądam, krucha istota o bardzo delikatnych rysach i jeszcze ten róż, który otulił całe moje ciało… :P Babcia nie była w stanie pogratulować i podarować mamie wsparcia w tak ważnym dla niej dniu. Rodzina została podzielona. Został wybudowany mur… Moja mama wyznaje zasadę, że „Jeśli żyjesz, masz dar, dar rozwijania się” i każdy z nas bez wyjątku ma w sobie ogromny pokład siły, o której nawet nie wie by walczyć z przeciwnościami. Często przeżywamy kryzysy wiary, zapominając, że ludzie, którzy nie mają kłopotów, to ludzie martwi… Człowiek, stając do konfrontacji z rzeczywistością czasu, zdaje sobie sprawę, że musi odnaleźć pewien sens i zastanowić się jak może zagospodarować teraźniejszością i przyszłością. Właściwie czas człowieka jest pochodem ku przyszłości. Z punktu widzenia mojej mamy najważniejsza jest indywidualność i oryginalność ludzkiej egzystencji, tak też nie układała scenariusza jak powinnam żyć, co powinno być moim źródłem szczęścia. Uczyła mnie jak iść godnie przez życie, konstruując solidny moralny szkielet, stanowiący podstawę podczas mojej egzystencjalnej wędrówki. Zawsze była i jest do dziś moim aniołem stróżem. Kiedy jako mały brzdąc powiedziałam, że bardzo, ale to bardzo chcę grać na skrzypcach. A miałam bodajże 6 lat, absolutnie nie wyśmiała mojego pomysłu, lecz sprawiła mi tę niewinną, dziecięcą radość. Otrzymałam piękne skrzypce, które były dla mnie ważniejsze niż armia lalek i tłum wesołych misiów. Tata z kolei miał inne taktyki wychowawcze. Skrzypce bardzo się jemu nie podobały. Uznał to za największy absurd, gdyż sądził, że jako dziecko szybko się znudzę i obstawiał, że skrzypce znajdą się zaraz w kącie. Przez jakiś czas wędrowałam na zajęcia judo, był też boks i próby bym zakochała się w lotnictwie bądź rajdach samochodowych… Liceum wybierał tata i kierunek studiów również, lecz zaczęłam się buntować. Moja artystyczna dusza coraz głośniej przemawiała. Ćwiczyłam nieustannie grę na skrzypcach. Skrzypce klasyczne w końcu zamieniły się na skrzypce elektryczne. I chyba dopiero w tym momencie zrozumiałam, że jest we mnie ten pierwiastek sprzeczności, gdyż najbliższe okazało się dla mnie interpretowanie różnych utworów w stronę metalu wymieszanego z klasyką. Jestem wdzięczna mamie, że motywowała mnie i w tych momentach, gdy palce okropnie puchły i już chciałam porzucić skrzypce mówiła, że mam talent i nie mogę się poddawać… Dziś prowadzę lekcje nauki gry na skrzypcach, a po godzinach udzielam się w niszowej, garażowej kapelce stworzonej trochę dla żartu i przyznam, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie, gdyż jestem sobą i nie udaje nikogo kim nie jestem. Kiedy ze skrzypiec wydobywa się słodkie głębokie brzmienie wkraczam w innym świat, w pełne fantazji uniwersum. Kiedy przytulam skrzypce do twarzy i wydobywa się czysta wibracja serca, skrzypce stają się nagle żywym organizmem… zapominam o chaosie, który czasami zakrada się do mojego umysłu.Poprzez skrzypce mogę wyrazić siebie, opowiadać historie mojej duszy ;) Dziękuję Ci mamo <3

pinezka…@…:

Moja historia zaczyna się zupełnie niewinnie. Oto jestem ja, świeżo upieczona studentka, z głową pełną pomysłów i planów na przyszłość. Jest i on – trochę ode mnie starszy, szarmancki, kulturalny, przypadkowo poznany na jakiejś imprezie.

Spotykamy się kilka razy, ale ja dochodzę do wniosku, że „to nie to”, że szkoda naszego czasu i kulturalnie, najdelikatniej jak się da mu to komunikuję. On wiadomo trochę jest niepocieszony, ale mówi, że rozumie, docenia moją szczerość i każde z nas idzie w swoją stronę.

Po kilku dniach rozpoczyna się jednak moje piekło. Setki głuchych telefonów o każdej porze dnia i nocy, miliony wiadomości, w tym te najstraszniejsze „Jeśli nie będziesz ze mną,to zrobię wszystko, byś już nigdy nie była z nikim innym” itp. Doszło do tego, że bałam się wyjść na ulicę. Byłam tak roztrzęsiona, że nie potrafiłam normalnie funkcjonować. Bałam się jednak gdziekolwiek to zgłosić, bo nie wiedziałam, do czego jest zdolny ten człowiek.

Czarę goryczy przelał jednak jeden fakt. Dowiedziałam się, że ów człowiek rozpuszcza na mój temat okropne plotki. Po kolejnym załamaniu udało mi się jednak znaleźć w sobie siłę. Zgłosiłam tę sprawę odpowiednim organom. Po bardzo długiej i wyczerpującej walce udało mi się doprowadzić do skazania delikwenta prawomocnym wyrokiem sądu. Od tej pory ma on całkowity zakaz zbliżania się do mnie.

Ta historia kosztowała mnie mnóstwo stresu, łez i nieprzespanych nocy, ale dzięki niej wiem, że mam w sobie niewyobrażalnie dużo siły i jestem w stanie przetrwać o wiele więcej niż by się mogło wydawać.

Gosia910723:

Moje najpiękniejsze święta Bożego Narodzenia miały miejsce właśnie w 2017 roku.
Na początku listopada, ubiegłego roku razem z mamą i babcią wpadłyśmy na pomysł aby do naszego rodzinnego domu zaprosić na Wigilię całą naszą rodzinę. Swój przyjazd natychmiast zapowiedziała zarówno bliska rodzina jak również wszyscy dawno niewidziani krewni, zamieszkujący najróżniejsze rejony Europy! Nie da się opisać radości z jaką odczytywałyśmy kolejne wiadomości potwierdzające przyjazd.
Gdy tylko nadszedł grudzień natychmiast zajęłyśmy się przygotowywaniem dekoracji.
Babcia mistrzyni robótek na drutach w ciągu kilku dni przygotowała mnóstwo przepięknych aniołków. Zdobiły one okna, do których je przymocowałyśmy oraz oplatały poręcze schodów. Specjalnością mamy są dekoracje z użyciem świerku. W ten sposób powstały cudownie pachnące wieńce adwentowe oraz girlanda ze świerku zdobiąca kominek. Ja zajęłam się wytwarzaniem gwiazdek z makaronu, bałwanków z waty i kolorowych skrawków materiałów oraz reniferów z szyszek.
W przygotowaniach chętnie wzięli udział również nasi mężczyźni. Ścięli choinkę rosnącą w ogrodzie oraz ustawili ją w salonie. Dodam tylko, że choinkę wybrałam osobiście jeszcze latem.
Następnie mój mąż, tata i brat przyozdobili dom setkami lampek, zabawy i śmiechu było przy tym co nie miara.
W dniu Wigilii do stołu (a tak naprawdę kilku stołów) zasiadły 52 osoby. Muszę przyznać, że gdy to sobie przypomnę nie mam pojęcia jak wszyscy zmieściliśmy się w tak niewielkim domku.
W salonie stała duża, żywa choinka a na niej kolorowe bombki, łańcuchy, przygotowane własnoręcznie dekoracje i migoczące lampki! Magiczny zapach świerku, mandarynek i pierników unosił się w całym domu, tworząc czarodziejski klimat.
Mogłoby się wydawać, że przy organizowaniu świąt dla tak wielu osób potrzeba godzin (a nawet dni) spędzonych w kuchni. Nic bardziej mylnego. Każdy kto przyjechał na Wigilię, przywiózł ze sobą jedną/dwie potrawy – jedzenia było tyle, że wystarczyłoby chyba dla całej armii.
Dzielenie się opłatkiem było nie lada wyzwaniem, gdyż dotarcie do każdego członka rodziny było istnym torem przeszkód. Dodatkowo zajęło to ,,trochę” czasu, dzięki czemu wszyscy z jeszcze większym apetytem zasiedli do kolacji.
Opowiadaniom i żartom nie było końca, wesoły śpiew kolęd słychać było daleko od domu. Był to cudowny czas gdy mogliśmy nadrobić zaległości powstałe przez dzielącą nas odległość i brak czasu. Przed północą całą ,,załogą” udaliśmy się na pasterkę, zajmując 1/3 małego kościółka. Były to wspaniałe święta! Brakowało jedynie choć odrobiny śniegu, by świat pokrył się delikatną i puszystą pierzynką. Może wracając do domu zrobilibyśmy ,,wojnę na śnieżki”?
Długie przygotowania oraz czas spędzony z bliskimi sprawił, że nie zapomnę tych świąt do końca życia. Wszystkie dotychczasowe święta były dla mnie wyjątkowe, jednak te miały w sobie coś czego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Świąteczna atmosfera, która towarzyszyła mi i mojej rodzinie na wiele tygodni przed Bożym Narodzeniem, sprawiła, że jeszcze bardziej zbliżyliśmy się do siebie. Przekonaliśmy się, że jeżeli działamy razem jesteśmy w stanie dokonać wszystkiego co tylko sobie wymarzymy. Teraz więcej czasu przeznaczamy na pielęgnowanie łączących nas więzi. Zrozumieliśmy, że nie ma nic ważniejszego niż rodzina :)

Pati:

Moje życie nigdy nie było usłane różami – ojciec nadużywający alkoholu, wieczne awantury i ucieczki z domu, ale mama zawsze dawała radę. Dorosłam, ojciec się zmienił, już był niepijącym alkoholikiem, ja znalazłam partnera, urodziłam syna i znów stanęłam w obliczu zła. Teraz to ja miałam partnera, który znęcał się nade mną i upokarzał na każdym kroku i to ja musiałam uciekać z synem, który miał zaledwie 2 latka. W końcu powiedziałam dość – zostałam samotną matką, zadbałam o siebie, schudłam, znalazłam pracę i świetnie sobie radziłam. Znalazłam mieszkanie, po roku poznałam faceta – miałam obawy, ale teraz nie żałuje – to on pozwolił mi uwierzyć, że może być lepiej i od 5 lat żyjemy szczęśliwie – a co najważniejsze, zaakceptował mojego syna jak swojego.

Karmen:

Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, jak moja koleżanka Marta, ale byłam i wspierałam ją jak mogłam duchowo i mentalnie, oto jest jej historia, jaką chcę tu opowiedzieć. Poznała chłopaka, który obiecywał jej wspólne życie, a wplątał ją w przemyt narkotyków. Dziewczyna trafiła za niego do wenezuelskiego więzienia. Dziewczynę poznałam w szkole handlowej. Był dla mnie to krótki okres czasu w szkole, bo moja rodzina była w rozjazdach między krajem a zagranicą. Ale jej wizerunek nigdy nie zniknął z mojej świadomości. Przez jakiś czas do siebie pisałyśmy, utrzymywałam kontakty listowne z jej rodziną. Ale nasz kontakt się urwał, bo tak los chciał. Nasze drogi się rozeszły. Marta była dzieckiem spokojnym. Jest dobrą osobą, oraz i też pracowitą, uczciwą, ale i też łatwowierną w poznawaniu nowych osób. Jej matka nie miała żadnych problemów z nią. Wykształciła Martę na handlowca, potem Marta miała pracować w hurtowni. Wcześniej wynajmowała mieszkanie, dawała sobie rade. Parę lat temu Marta się zwierzyła swojej mamie, że się zakochała. Oczy aż się jej błyszczały ze szczęścia, gdy opowiadała o swoim chłopaku. Mówiła że ma na imię Bali, że pochodzi z Nigerii. Jest przystojnym, serdecznym, uprzejmym czarnoskórym mężczyzną. Poznali się u wspólnych znajomych. Matka się cieszyła z jej szczęścia. Chociaż w ogóle ich nigdy nie odwiedzał w ich domu rodzinnym. Porą jesienną Bali zaprosił Martę na wycieczkę przedślubną do Wenezueli. Matka jej opowiadała, że córka tak się cieszyła na ten wyjazd, miała zobaczyć trochę świata. Ale potem opowiadała, że narzeczony Marty zmienił się na urlopie nie do poznania, z miłego faceta zmienił się w tyrana. Zabraniał jej wychodzić z pokoju, sam ciągle spotykał się z ciemnymi osobami w sprawach przestępczych. W dzień wylotu do kraju nagle Bali kazał Marcie zbierać rzeczy. Jej walizkę wsadził do taksówki, i powiedział, że sam musi jeszcze coś jeszcze załatwić. Marta nie zdążyła o nic zapytać, a już mknęła sama do portu lotniczego. Wysiadła z samochodu i zaraz otoczył ją tłum policjantów z psami. Moją znajomą skuli, i przeszukali. Z suszarki, którą podarował jej Bali i zakamarków walizki wyciągali woreczki z narkotykami. Marta była w szoku. Rozglądała się za Balim, ale już nigdy się nie pojawił. Marta krzyczała, by szukali człowieka, który ją wrobił. Podawała nazwę hotelu, w którym mieszkali. Bezskutecznie. Nikt jej nie rozumiał. Jej matka opowiadała, że Marta stanęła przed sądem bez tłumacza. Dziewczynie zarzucono przemyt 3 kg kokainy. Wyrok padł na 8 lat wiezienia. Marta padła ofiarą mafii narkotykowej, wysłano ją jako „przynętę”. Prawdopodobnie w tym samym czasie, na tym lotnisku, przemycano dużo większą ilość narkotyków i wykorzystano moją koleżankę do odwrócenia uwagi celników. Tak przynajmniej twierdzą policjanci, znający metody działania przemytników. Gdy matka Marty się dowiedziała o losie swojej córki, świat się zawalił. Matka szukała ratunku w polskim konsulacie w Wenezueli. Dzwoniła, prosiła o wparcie. Obiecywali pomoc, ale nic z tego nie wyszło. Marta trafiła do więzienia oddalonego o 4 godziny jazdy od Carracas. Przez długi czas spała na betonowej podłodze w 19-osobowej, ciasnej celi. Jej matka opowiadała, że więzienie przerażało zaniedbanym wyglądem i panującym w nim rygorem. Głos Marty postarzał się o 20 lat. Serce się kraje, jak jej matka dzwoni do więzienia, jest osobą zdołowaną, bez wiary w jutro. Jej mama opowiadała, że gdyby mogła, to poleciałaby do swojej córki, przytuliła, a potem błagała wszystkich o jej uwolnienie, ale koszt biletu to za drogo. Matka Marty próbowała szukać pomocy w Polsce. Ale bez dobrego prawnika nic nie zdziałała. A na takiego ją nie stać. Marta bardzo tęskni za swoimi bliskimi. Jak słyszy 5-letnią chrześnicę, głos więźnie jej w gardle. Płacze, nie jest w stanie rozmawiać, opowiada mi jej matka. Mała chrześnica rysuje dla Marty serca, pisze, jak ją kocha. Jej rodzina wysyła do Marty skromne paczki. Rodzina Marty liczy na to, że w końcu ktoś im pomoże wyciągnąć dziecko z piekła.

mika19….@…:

Jakieś trzy lata temu kiedy byłam na drugim roku studiów, postanowiliśmy jak co roku urządzić sobie w naszym akademiku Wigilię. Przygotowywałyśmy się do niej chyba z miesiąc. Sprzątałyśmy w pokoju chyba nawet dokładniej niż w domu. Ubrałyśmy niewielką choinkę, miałyśmy nawet prawdziwe szklane bombki. Kupiłyśmy ozdoby świąteczne, świecznik, różne przysmaki- wykosztowałyśmy się jak na studentów, wyniosło nas to dużo. Zaprosiłyśmy zaprzyjaźnione pokoje, różnych przyjaciół i znajomych, którzy przyprowadzili swoich znajomych (a więc byli przyjaciele i znajomi króliczka), zebrało się więc trochę ludzi… Kiedy nadszedł ten dzień mimo, że nie był to 24.12.,od rana czułyśmy się wyjątkowo, wszystko jeszcze dopracowywałyśmy, ustawiałyśmy. Wieczorem, kiedy wszyscy już przyszli podpaliłyśmy świecznik, żeby było bardziej świątecznie. Zaczęliśmy dzielić się opłatkiem. Nie doszliśmy jeszcze do połowy, kiedy nagle pojawił się dym. Wszyscy ze strachem zaczęli szukać przyczyny. Okazało się, że pali się stroik na świeczniku. Swoją drogą to niesamowite, jak z takiego małego stroiku może być tyle dymu. Szybko zgasiłyśmy „pożar”, pootwierałyśmy wszystkie okna, ale i tak włączył się alarm. W ekspresowym tempie przybyła portierka z dołu (ta najgorsza) i wszyscy myśleliśmy, że będzie krzyczeć – bo to, to ona potrafi! Ale chyba Jej też udzielił się świąteczny nastrój. Popukała się tylko w głowę, powiedziała, żebyśmy uważali i… życzyła Wesołych Świąt, a potem zaczęła z nami śpiewać kolędy! JAK ONA ŚPIEWAŁA! Ucieszyliśmy się, że to się tak skończyło, długo się śmialiśmy. Do tej pory wspominam tą Wigilię. To była jedna z najlepszych w moim życiu!!!!!!

a.126…@…:

Każdego roku stawiam sobie nowe wyzwania. Od prawie dwóch lat prowadzę aktywny styl życia. Uwielbiam treningi, zdrową żywność. Dieta opanowała moje życie. Kolejnym z tym związanym wyzwaniem było stworzenie domowej siłowni. Razem z bratem odłożyliśmy trochę oszczędność na sprzęt. I wszystko się udało, z czasem brakowało w naszym garażu miejsca na nowe akcesoria. Mogliśmy dzięki naszemu zaangażowaniu korzystać z bieżni, ławeczki, kołyski, rowerka, kiedy tylko mieliśmy na to ochotę. Przesiadujemy tam godzinami i zostawiamy negatywną energię i zbędne kalorie. Chcieliśmy postawić sobie nowe wyzwania. I zorganizowaliśmy wyprawę rowerową. Dzięki znajomościom, wypożyczyliśmy odpowiedni sprzęt, świetne nowe rowery. I tak oto zaczęło się wielkie planowanie. Sprzęt, prowiant, trasa, odpowiednia pogoda. Dzień który wybraliśmy był idealny, 12 lipca. Pobudka o godz 4. I wyruszyliśmy. Nasza trasa liczyła 120 km. Trzymaliśmy się planu, trasy, czasu odpoczynku. Dzień minął nam wspaniale. Kiedy był późny wieczór, powinniśmy już zbliżać się do domu. Niestety, okazało się że trasa ustawiona wcześniej w telefonie nas zawiodła. Drugi raz znaleźliśmy się w tym samym miejscu. Kiedy się zorientowaliśmy, wprowadziliśmy miejsce docelowe – miejsce naszego zamieszkania. Miny nam zrzedły – godzina 21 a do domu 40 km. Na szczęście towarzyszył mi brat, któremu nigdy nie brakowało odwagi i zimnej krwi. Czułam się bezpieczna i nawet zaczęliśmy się z tego śmiać. Mieliśmy odpowiednie oświetlenie. Odpoczęliśmy chwilę i wyruszyliśmy do domu. Wróciliśmy po północy. Najważniejsze że nam się udało a było przy tym mnóstwo radości, zabawy i kolejnej satysfakcji z własnych założeń. Udaje nam się razem spełniać marzenia.

Gosia:

Spotykaliśmy się od 4 lat. On był w Krakowie, ja pod Kielcami. Ale zawsze to ja musiałam pojechać, aby się z nim zobaczyć. Ponieważ go kochałam to jeździłam. Zależało mi, naprawdę mi zależało. Ale chyba jemu nie. Nigdy nie miał czasu i nawet gdy chciałam przyjechać, to często słyszałam: Nie w ten weekend. Zajęty jestem. Po czterech latach mnie zostawił. Tak po prostu bez wyjaśnień. Stwierdził, że nie jest gotowy na stały związek, po czterech latach bycia razem. Ciężko było, ale sobie poradziłam.
Na mojej drodze pojawił się Kamil. Chłopak o rok ode mnie młodszy. Zaczęliśmy się spotykać, ale tym razem nie dałam się robić na boku. Byłam dojrzalsza i wiedziałam już czego w życiu chcę. Po pól roku Kamil mi się oświadczył i oczywiście powiedziałam tak. Świetnie się dogadywaliśmy i wreszcie czułam się szczęśliwa. Zorganizowaliśmy niewielkie przyjęcie weselne. Było około 60 osób, ale dla mnie był to wymarzony ślub.
Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami i urodził nam się śliczny zdrowy syn! Z Piotrusiem nie mieliśmy żadnych problemów. Chował się zdrowo i rozwijał prawidłowo. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Gdy Piotruś miał pół roczku dowiedzieliśmy się o kolejnej ciąży. Zawsze rozmawialiśmy o dużej rodzinie.Dlatego była to nas cudowna wiadomość.
Urodził się Patryk z którym również nie było problemów. Nadszedł szczęśliwy dzień, kiedy go ochrzciliśmy. A kolejnego dnia Kamil wracając z pracy po 22 wpadł w poślizg. Zginął na miejscu. Zostaję sama z dwójką dzieci i ogromną pustką po stracie męża. Muszę się pozbierać, bo mam dla kogo, ale nigdy już nic nie będzie takie samo…

Kinga:

A ja opowiem o mojej największej, choć niespełnionej miłości… Nie sądziłam wcześniej, że kiedyś ktoś tak mną zawładnie, nie miałam już przecież 20 lat, a on na dodatek był o kilka lat młodszy… Przecież wcześniej nie mieściło się to w moich wyobrażeniach o tym, jaki miałby być ten idealny. Bo na pewno nie młodszy ode mnie:) Do dziś nie mogę wyjść ze zdziwienia, że drugi człowiek tak może 'wejść w krew”, że tak go brakuje nawet po paru latach. Nawet u mnie, zwykle opanowanej, rozsądek prawie wtedy zniknął – pewnie dlatego, że przy nim czułam się jak prawdziwa kobieta, czyli taka, która kieruje się głównie uczuciami…. I przyznam Wam się nawet (ale nie mówcie nikomu!:), że bardzo mi się podobało, że ma te swoje męskie, lekko dominujące zachowania, bo były dawkowane z wyczuciem i nigdy nie tłamsiły mojego poczucia odrębności – którego chętnie bym się dla niego zrzekła całkowicie:) I zupełnie nie stosował tych głupich, wydumanych trików, które zalecają poradniki od uwodzenia (bo ich nie musiał wcale czytać) – po prostu był właśnie taki, jakiego chciałam i intuicyjnie wiedział co zrobić, powiedzieć, itd, żeby mnie oczarować. A mnie nawet świadomość tego, czym by się to wszystko skończyło, wcale nie uchroniła przed zauroczeniem. I jakoś pozwoliłam mu na to wszystko – choć wiedziałam, że nigdy nie będziemy razem, bo on już ma rodzinę i nie wyobrażał sobie, żeby skrzywdzić swoją córkę rozstaniem z jej matką (zresztą z żoną układało mu się dobrze, choć przy tym nie ukrywał, że też mu się podobam).
Miałam z nim raz taką dziwną sytuację – choć między nami to emocjonalne iskrzenie było ciągle, więc właściwie nic dziwnego… Podając mu klucze i dotykając przelotnie jego ręki nagle poczułam, jak przeszywa mnie prąd, który leci sobie od dłoni przez całą długość ręki i spływa w dół brzucha.. To zdarzyło się tylko raz i było tak wyraźne, że nie mogłam tego pomylić z niczym innym. Nie wiem, czy on też to poczuł, a nie miałam odwagi zapytać, bo pewnie odpowiedziałby zgodnie z prawdą i nie mogłabym tego zostawić bez dalszego ciągu… Zaskoczyło mnie jednak, że jestem taka „elektryczna” ;)
W bliskim kontakcie z innymi ludźmi niczego takiego nigdy nie odczułam, pewnie dlatego, że większych emocji we mnie nie wyzwalali…

Chciał naszych ukradkowych spotkań, przyjechał nawet raz w niedzielne popołudnie, żeby spędzić ze mną trochę czasu – pewnie nieźle nakłamał żonie z tej okazji… Ale ja nie chciałam dzielić się nim, więc wolałam tego nie rozwijać – i przestał się kontaktować, a dziś zostały po nim tylko wspomnienia…

Anita:

Dziś wróciłam myślą do czasów liceum, jakoś dotąd przeze mnie mało wspominanych…
Była tam dyrekcja z konserwatywnymi poglądami, która potrafiła zrobić dwugodzinną pogadankę dla całej szkoły z powodu butelki po piwie znalezionej w koszu… A gdy przed lekcją rosyjskiego ktoś napisał na tablicy: „Józek, nie daruję ci tej nocy” i zobaczyła to nauczycielka, to też była niezła afera – choć przecież wcale nie narobił tam błędów) i oczywiście dochodzenie, kto jest autorem (jakoś Beaty Kozidrak nikt w związku z tym nie brał pod uwagę:)Wielką próbą dla dyrekcji była sprawa uczennicy III klasy, która była w ciąży i wszyscy spodziewali się, że ją wyrzucą ze szkoły, ale tu sam dyrektor – choć bezdzietny kawaler po 50-tce, i do tego wcześniej pracował w kuratorium – stwierdził, że życie nienarodzone jest najważniejsze i przyszłej mamy nie będzie stresował:) I chodziła z tym ogromnym brzuchem na lekcje, a jak zauważyłam, więcej ostracyzmu ją spotkało ze strony koleżanek niż nauczycieli…
Przez całą pierwszą klasę raczej obserwowaliśmy się, zwłaszcza dotyczyło to osób spoza miasta. Ja w tej szkole znałam tylko kilka osób i żadna nie była w mojej klasie… Pamiętam jak w drugiej klasie jeden kolega, który dostał od rodziców komputer za to, że udało mu się zdać do kolejnej klasy, chciał mnie do siebie zaprosić w rewanżu za to, że w czerwcu pomagałam mu przed poprawką z rosyjskiego. A wiedział, że po lekcjach czasem nawet 2 godziny miałam wolne, czekając na autobus powrotny. Nie wiem, jaką wtedy zrobiłam
minę, ale chyba dość spanikowaną, bo szybko dodał: Ale moja mama będzie w domu… Nie skusiłam się jednak na oglądanie tego komputera, choć przecież raczej nic mi nie groziło…

Basia:

Było to ponad dwa lata temu, przechodziłam przez park w centrum miasta i przejeżdżał rowerem jakiś facet, na oko ok. 30-tki, który minął mnie, po czym zawrócił i zapytał wprost, czy można się ze mną jakoś umówić? Powiedział to jednak w takim pośpiechu i takim tonem mało romantycznym, jakbym mu raczej była winna ze dwie dychy:) Pomilczałam chwilę, mierząc go wzrokiem, bo nieco mnie zaskoczył – byłam przecież zatopiona w swoich myślach, a on mi przeszkodził… Ale po dłuższej chwili nadal stał i nie uciekał, pewnie myśląc, że mam chwilę zawahania i zastanawiam się, co mi grozi z jego strony. Z braku innego pomysłu wypaliłam więc, że to zależy jak ma na imię… Ale tak naprawdę to było mi wszystko jedno – no chyba, że byłby to Ambroży, to jednak nie umówiłabym się…;)
Ale miał na imię Radek, tzn. tak twierdził, a ja go przecież nie wylegitymowałam, bo nie mam uprawnień:) Żeby mnie jeszcze bardziej do siebie przekonać, zdjął okulary przeciwsłoneczne, chcąc zapewne mnie uwieść głębią swoich oczu (chyba zielonych, a może mi się zdawało), ale ja w nich dostrzegłam głównie skłonność do rozpusty:D I miałam rację, jak się później okazało…
Dostał więc ten numer, bo była już prawie jesień (początek września) i niewiele się działo:) Czułam jednak od początku, że to jakiś podrywacz, bo zbyt odważny i pewnie do 10 innych też podszedł tego dnia, taką miał wprawę – ale moja ciekawość socjologiczna zwyciężyła i postanowiłam przynajmniej 'zdobyć’ kolejny typ ludzki do kolekcji. Ale nie zadzwonił tego dnia ani przez następne tygodnie, więc stwierdziłam, że pewnie mu wyglądałam na zbyt trudną do zgryzienia;)
Za jakiś miesiąc znów byłam w tej okolicy i przechodziłam przez ten park – i minął mnie znowu ktoś na rowerze, ale nie sądziłam, że to akurat on – ludzie na rowerach są do siebie dość podobni, zresztą już prawie zapomniałam o tamtym zdarzeniu. I znów zawrócił, tym razem żeby się przypomnieć, że już się poznaliśmy… Ja na to, że możliwe – ale powiedziałam to z taką sceptyczną miną, że na jej widok to sama bym uciekła..:D Ale on nie zamierzał, tylko zaczął się tłumaczyć, że wtedy nie mógł zadzwonić, bo wypadł mu telefon podczas jazdy rowerem, rozbił się dotykowy ekran i w ten sposób stracił wszystkie kontakty. Nie wiem, czy to była prawda, ale od razu zaprezentował ten zniszczony, choć działający telefon, więc powiedzmy, że mogłam w to jakoś uwierzyć. Ale nadal nie podawałam mu numeru, choć wyraźnie dawał do zrozumienia, że to jego cel – stwierdziłam tylko, że współczuję…:) Nie wytrzymał jednak długo tego mojego zdawkowego zachowania, które wskazywało, ze zaraz sobie pójdę, bo nie jestem zachwycona, że znów zawraca mi głowę, więc w końcu wprost poprosił znów o ten numer. Podałam od niechcenia, zakładając, że pewnie znów nie zadzwoni, bo ma taką rozrywkę, albo znów z kimś się założył, że zbierze ileś tam numerów w ciągu dnia:)
Ale tym razem napisał po kilku godzinach, od razu sugerując swoje oczekiwania co do formy spotkania, ciągle pisał o dotyku i przytulaniu, więc po paru SMS-ach przestałam odpisywać. I tak po raz kolejny okazało się, że los jest ode mnie mądrzejszy, bo on naprawdę on powinien zgubić mój numer i nigdy do mnie nie napisać.
Na spotkania bez przytulania nie miał ochoty. Tyle są warte uliczno-parkowe znajomości.
Następnym razem po prostu ucieknę przed podobnym typem:)

Beata:

Witajcie!

Moja najbardziej wzruszająca historia, dotyczy oczywiście, miłości.
Ale to szczególna miłość taka, jaką przeżyłam w swoim życiu po raz trzeci.
Dwie pierwsze zdarzyły się 23 i 19 lat temu.
Jak się na pewno każdy domyśla, dotyczą narodzin dzieci.
A trzeci raz…
Moja starsza córka, Alicja, rodziła w tym roku 6 sierpnia swoją córkę, Judytkę.
Nie mówcie, że w takim razie jestem babcią. Jestem Mamą Mamy. Tak jest ładniej.
Cud miłości i wzruszenie był jednakże inny niż przy narodzinach córek.
Moja córka rodziła, a ja – byłam z nią.
Trzymałam ją za rękę, dawałam wodę do picia, pomagałam przeć, trzymając jej stopy.
Podtrzymywałam Ją na duchu, ocierałam pot z czoła, pocieszałam i oglądałam cud narodzin.
Aby tego było mało, moja Alicja rodziła dokładnie w tym samym miejscu tej samej porodówki, na tym samym łóżku, na którym przyszła na świat.
A poród przyjął lekarz położnik, który 23 lata wcześniej przyjmował Ją na świecie!
Czy to nie piękna historia?
Kiedy Judytka pojawiła się po 4 godzinach, zobaczyłam najpierw jej malutkie ciałko, a potem zagniewaną buzię, która była kopią twarzy mojego zięcia:)
Zdarta skóra.
Teraz Judi ma 4 miesiące, jest silna, uwielbia jedzonko i pierwszy świadomy uśmiech podarowała mnie – Mamie Mamy.

Emilia:

Moje życie jest raczej poukładane i przewidywalne, ale… Mam takie jedno wspomnienie ze studiów, sprzed 15 lat – dość niewyjaśnione i pełne podtekstów…
Mieliśmy pewne zajęcia z osobą płci żeńskiej (nazwijmy ją panią D.), która była postacią dość osobliwą i chyba celowo się postarzającą, bo – jak to określała moja najbliższa wówczas koleżanka – nosiła „przypałowy przyodziewek” w postaci zapinanych pod samą szyję bluzek z żabotem i spódnic plisowanych o długości za kolano, rodem chyba z lat 80. Uczesanie też miała takie bardziej konserwatywne – jakby z epoki „Ani z Zielonego Wzgórza”… Ale może cały ten podskórny konserwatyzm był spowodowany tym, że rodzice dali jej – na szczęście na drugie imię – Genowefa?!?

Do rzeczy jednak, bo niepotrzebnie rozwijam kontekst, który nie stanowi tu sedna opowieści. Dopowiem jeszcze tylko, że ta moja koleżanka przez całe studia kurczowo trzymała się mnie, bo sama – pochodząc z Płocka – miała poczucie, że musi na kimś oprzeć się w tym zbyt wielkim mieście, żeby nie zginąć:) I jakoś tak od początku padło na mnie, jako że sprawiałam mylne, ale silne wrażenie osoby, która w każdej sytuacji sobie poradzi i znajdzie z niej jakieś wyjście:)

Tak więc przez całe studia trzymałyśmy się razem i na większości zajęć byłyśmy w jednej grupie, siedząc obok siebie. I właśnie na tych zajęciach koleżanka szybko zorientowała się, że pani D. wyraźnie jej nie lubi – a mnie wyróżnia… Na tej podstawie odkryła, że na pewno jest przez nią odbierana jako konkurencja w jakiejś wyimaginowanej walce o moje „względy”… I tak zrodził się w jej głowie pomysł, że pani D. jest mną zafascynowana…:)

Faktem jest też, że to nadmierne zainteresowanie i ja odczułam… Na zajęciach zawsze podobało jej się wszystko, co mówiłam i dawała temu wyraz chyba zbyt entuzjastycznie. Nigdy też nie przeszła obok mnie bez słowa na korytarzu, zawsze uśmiechnęła się i zagadała, interesowało ją, co czytam, jakie filmy oglądam itp. – i miałam wrażenie, że strasznie dużo chce o mnie wiedzieć. Raz spotkała mnie przed uczelnią, bo akurat czekałam na moją siostrę, która jak zwykle się spóźniała i byłam w szoku, kiedy zaoferowała mi skorzystanie ze swojego telefonu (bo nie wszyscy je wtedy mieli…), żebym do niej zadzwoniła i dowiedziała się, gdzie jest. Dręczyła mnie tak sobą chyba z 10 minut… A ja marzyłam wtedy tylko o tym, żeby wreszcie sobie poszła i na wszelkie taktowne sposoby starałam się ją spławić. O tym incydencie nawet koleżance nie powiedziałam, bo dopiero by ją wtedy fantazja poniosła;)

Do innych studentów pani D. zupełnie nie miała takiego podejścia, a tę moją koleżankę co najmniej ignorowała, a czasem odnosiła się do niej nawet z lekką niechęcią. A to, jak przebiegał egzamin po całym roku naszych zajęć, całkowicie utwierdziło moją koleżankę w jej domysłach. Otóż, mimo że była przygotowana i ponoć odpowiedziała na wszystkie jej pytania, dostała tylko trójkę – jako jedyna z całej grupy… A nie sądzę, żeby na nią zasługiwała. Drugą sprawą była ponoć niemiła atmosfera, jaką pani D. stworzyła podczas egzaminu (a przy mnie szczebiotała jak wróbelek). I moja koleżanka poczuła się tym wszystkim bardzo poszkodowana, więc poszła ze swoją sprawą do dziekana. Oczywiście wątku obyczajowego, czyli domniemanej zazdrości o mnie, nie podnosiła w swoich zarzutach, domagając się tylko ponownego egzaminu u innego pracownika tej katedry. Dziekan potraktował ją poważnie i przychylił się do tego postulatu, przyjmując stosowne podanie, a kolejny egzamin – tym razem u przełożonej pani D., która nie prowadziła u nas nigdy żadnych zajęć – koleżanka zdała na bardziej obiektywną czwórkę:)

Do dziś z mieszanymi uczuciami o tym myślę – bo nigdy nie wpadłabym na to, że stanę się kiedyś obiektem zainteresowania innej kobiety… A w tym przypadku chyba właśnie tak było:)

Monika:

Moje życie to ciągła walka o coś lub z czymś.
I zawsze jestem winna.
Przerabiam właśnie z terapeutą to poczucie winy; bo przecież jeśli będzie włamanie do Stokrotki to ja jestem najbardziej podejrzana; gdy w szkole nauczyciel pytał:”no kto odpowie?nikt nie wie?” to były dla mnie chwile męki, bo przecież ja powinnam wiedzieć.
Moimi kompleksami można obdzielić wiele osobników.
Walczę z przeciwnościami losu z ogromną determinacją.
I nigdy nie sądziłam, że coś mi się uda, ze odniosę jakiś sukcesik nawet w swoim życiu.
Odniosłam sukces, i to nie jeden- od skończenia studiów, założenia rodziny poprzez uratowanie sobie życia.
Jestem nieuleczalnie chora i dochodzą mi konsekwentnie w wyniku leczenia i choroby podstawowej następne – wszystkie z autoagresji plus cukrzyca posterydowa, depresja.
Wszystkie somatyczne w porównaniu z depresją to “pikuś”.Wierzcie mi!
Sama znalazłam sobie lek (import docelowy, bo drogi) gdy lekarze zostawili mnie bez szans, powiedzieli,że nie ma mnie już czym leczyć, bo wykorzystali wszystko co było na świecie.
Kazałam swojej nefrolog się nim leczyć i gdy lekarze zobaczyli skutek-białkomocz z 29 g spadł na 1 g- zaczęli leczyć innych. Wieść rozeszła się nie tylko po oddziale, ale i po szpitalu.
Gdy zapytałam, dlaczego, nefrolodzy nie szukali sami, doktor odpowiedziała „musimy leczyć schematami”.

Sama doktor odsyłała do mnie pacjentów, bym powiedziała im o leku i procedurach. Kuriozum. “Pacjencie lecz się sam” – to o mnie:)

Przemian przeszłam wiele; i nie chodzi tu nawet o wygląd (75 kg, potem tony sterydów i chemii- 160 kg, po śpiączce cukrzycowej schudłam 50 kg w ciągu 7 miesięcy- całe życie sinusoida).
Dietetyczka nie umiała jej ustawić diety (warzywa nie – bo za wysoki potas;  nabiał nie – bo mocznik i kwas moczowy itd). Sama obmyśliłam sobie dietę i byłam inspiracją dla innych.

Mam zupę odchudzająco-oczyszczającą własnego pomysłu, na której tak schudłam. Działa! Komu nie polecę, ten zadowolony i podaje dalej:)

Ale psychicznie też mnie życie przeczołgało.
Mimo, że sama podpierałam się nosem, u nas zawsze jest dom otwarty – każdy może przyjść po pomoc, przespać się, dostanie jeść. Koledzy syna ze studiów z dalekich miejscowości zawsze u nas mają przystań. Nawet obcy – bo tak wychodziło.
Działałam też w fundacji, a gdy fundacja się rozpadła, mimo wszystko postarałam się, by przez kolejne lata (i do dziś stoją) były dystrybutory z wodą na oddziałach nefrologii dorosłej i dziecięcej.
Mam duże poczucie humoru i dystans do siebie. Terapeuta mówi, że to mnie bardzo ratuje.
Nawet gdy ważyłam 160 kg, to mówiłam mężowi, że taka żona to skarb, zimą ogrzeje, latem duży cień daje. Gdy przytyłam i byłam obrzęknięta, to mówiłam, że przynajmniej zmarszczek nie widać – taka skóra napięta.
W naszym życiu było i jest wiele bardzo, bardzo trudnych sytuacji; i to takich prawie bez wyjścia. Byliśmy w wielkich tarapatach życiowych, finansowych, zdrowotnych; przeszliśmy biedę z nędzą i otarliśmy się trzykrotnie o śmierć. Utrapień, problemów nam los nie szczędził.
Największą zakałą byli teściowie; a teściowa po dziś dzień uprzykrza nam życie – mój mąż spotyka się z nią tylko w sądzie. Te klasyczne dowcipy o wrednej teściowej to “pikuś” w porównaniu z tym, co oni zgotowali nam. Mnie jak mnie, ale, że nasze dziecko tak podle traktują, to ciężko wybaczyć.
Nawet gdy syn miał dwa lata z rzędu średnią 6,0 i mąż powiedział o tym swojej matce, ta skwitowała; ”jak sam to osiągnął to dobrze”. Nie kupiła mu nawet lizaka.
A mojej mamie w pracy koleżanki nawet podawały z gratulacjami dla Bartka.

Teść już nie żyje, a teściowa jest tak zapamiętała w swej nienawiści, że mąż spotyka się z nią tylko w sądzie. Ona jest weteranką,bo całe życie z kimś się sądzi, a dla nas to nowość. Wie, jaką mamy ciężką sytuację, ale chyba postawiła sobie za punkt honoru i wykrzyczała mężowi: „ja cię zmuszę do alimentacji”.

Mimo trudnego życia staram się być dzielna!
Tak jak moja mama.
Moja mama – życiorys na scenariusz  oskarowego filmu. To, co ona przeszła…
Wychowała się w koszmarnej biedzie na podlaskiej wsi. Najstarsza z rodzeństwa, więc zawsze „ciągnęła” za sobą pozostałych. Opiekuńcza altruistka, a wyszła za mąż za rozpieszczonego, najmłodszego synusia swoich bogatych rodziców. Totalna porażka – alkoholik, bon vivant, chociaż wykształcony, mądry. Sam o sobie mówił “pijak, ale pan!”.
Babcia (jego matka) gdy przyjeżdżała do rodziców, witała się z mamą i mną bardzo serdecznie, a do ojca mówiła: „ty s…… chociaż ja sobie nie mam nic do zarzucenia”. Babcia miała wiele zgryzot – umarła zanim ją dobrze zapamiętałam; ale teściową mama miała wspaniałą (pewnie dlatego ja mam z piekła rodem, bo to co drugie pokolenie tak jest).
Przyszedł taki rok przełomowy w mamy życiu, że nie raz myślałam, że gdyby mnie to spotkało, to bym się powiesiła. Na przestrzeni roku zmarły jej 3 najbliższe osoby: we wrześniu zginął w wypadku mój wujek, w grudniu zmarła moja babcia, a w maju mój wspaniały dziadek. Okazało się, że ja – jej jedyne dziecko, mam ciężkie, ropne zapalenie opon mózgowych, a zaraz p o tym, że jestem nieuleczalnie chora –kwalifikuję się na dializy. Do tego rozwiodła się z mężem: tyranem i alkoholikiem.
Poszłyśmy na stancję tylko z ciuchami. Zaczęłyśmy od nowa. Mama wzięła dodatkowe prace. Padała na nos i szukała dla mnie ratunku.
Nie wiem, kto by tyle wytrzymał.
Sama do wszystkiego doszła.
Po 37 latach poszła na emeryturę, a ZUS zażyczył sobie na piśmie oświadczenie z zakładu pracy, że ten pracownik istotnie nigdy nie korzystał ze zwolnienia lekarskiego. Nie wierzyli. Zamiast gratyfikacji – szukanie dziury w całym. A mama zawsze była sumienna- jak to księgowa. Gdy koleżanki „zgubiły” jakąś kwotę, mama brała wydruk i od razu znajdowała. Taka w życiu, jak i w pracy.
Żyje skromnie i zawsze współczuje wszystkim wokoło, rozdaje, pomaga. Cichutka, suchutka, malutka, a takie ogromne serce i hart ducha!
Wychowała mnie na ludzi.
Bóg zapłać Jej za to.
Wychowałam i ja wspaniałego, mądrego syna.
Mam wyrzuty, że materialnie nie zapewniliśmy mu takiego dzieciństwa, jak inne dzieci miały, ale staraliśmy się mu dać jak najwięcej miłości, ciepła, zrozumienia. Jesteśmy bardzo ze sobą związani – takich dwóch jak nas trzech to nie ma ani jednego!
Ale ciągle mam wyrzuty sumienia, że ni łóżeczka, ni wózeczka, a i zimno było czasem pieruńsko – bo to kamienica i mieszkania wysokie – 3,70 m ciężko było dogrzać.
Są matki dumne z siebie, że robią karierą i wychowują dziecko. Wożą modnymi autami, opłacają korepetycje i wiele zajęć dodatkowych. Sukces na wszystkich frontach! Kariera mamy i dziecka.
Dlaczego od razu kariera?
Są inne sytuacje losowe, cięższe, poważniejsze niż robienie kariery, a dziecko trzeba dobrze wychować, wpoić mu dobre wartości, umożliwić prawidłowy rozwój fizyczny i intelektualny.
Nie mają tu znaczenia ani pieniądze, ani miejsce urodzenia.
Zawsze deprecjonujecie innych rodziców, którzy nie robią kariery, a co za tym idzie wielkich pieniędzy – a mimo to wychowują dzieci na dobrych, mądrych ludzi.
Ja sama nauczyłam Bartusia grać na cymbałkach, flecie, keybordzie; uczyłam o zabytkach w Lublinie oraz dalszych, znaczących ciekawostkach świata – zabawy palcem po mapie, a potem w internecie; książeczki oraz programy edukacyjne. Ogromną wagę przywiązywaliśmy zawsze do wycieczek, podróży, turystyki i omawiania regionu, jego ciekawostek, legend. Świetne pole do nauki!
Można wychować dziecko bez pieniędzy, ale nie bez miłości i akceptacji. Bartuś zawsze był dojrzalszy, poważniejszy od rówieśników. Nie “łobuzował”.
Niczego tak w życiu bardzo nie pragnęliśmy, jak dziecka.
Na 3. roku studiów stara doświadczona nefrolog powiedziała: “jeśli masz zajść w ciążę to już, bo potem będziesz żałować; póki jesteś młoda”. I po zimowej sesji 10 marca począł się!!!
Mieliśmy kłopoty zdrowotne, ale jak mówił studentom przy porodzie lekarz witający Bartusia na świecie: “to jest cud; byłem pewien, że nerki staną”.
I co!?  Wiara czyni cuda; kiedy się czegoś bardzo chce….
A straszyli nas lekarze: “lepiej nie, bo staną nerki, bo nie wiadomo będzie kogo ratować”; do męża: ”żebyś nie musiał wybierać między żoną a dzieckiem”.
Gdy Bartuś się urodził, byliśmy przeszczęśliwi. To wtedy pierwszy raz w życiu mąż upiekł ciasto i przyniósł mi do szpitala :)
Nerczyca, cukrzyca, Hashimoto, płyn w osierdziu, wielopoziomowa dyskopatia i parę innych dodatków – w tym masakryczna teściowa.
Dziecko mamy wspaniałe, odchowane, sposobi się do doktoratu, pisze pracę o eksfoliacji form ekspitacjalnych z kropkami kwantowymi (nauczyłam się w końcu tytułu pracy) i bywa na konferencjach w różnych krajach. Zna komunikatywnie angielski, francuski, włoski, chorwacki (i pokrewne: bośniacki, serbski i dialekt dalmatyński).
Duma nas rozpiera!
Bardzo dużo czasu spędzaliśmy na zabawach, wycieczkach – wspólnie we troje.
Wiele zabawek robiliśmy sami – takie mieliśmy realia materialne.
Zawsze słyszałam od babci: „bieda jest najlepszym nauczycielem, uruchamia wyobraźnię; i to nie tylko w kuchni”.
Faktycznie – moje dziecko nie ma i nie miało markowych zabawek, wózeczka, łóżeczka. Jednakże zawsze wykazywaliśmy się pomysłowością np. przy ozdabianiu, tuszowaniu mankamentów.
Tak samo z zabawami i zabawkami.
W domu robiliśmy z Bartusiem np. makiety miasteczek. Wykorzystywaliśmy wszelkie możliwe pudełka i pudełeczka, bibułę i papier kolorowy. Codziennie można było coś dodawać, dobudowywać, upiększać.
Zawsze mam też w domu wielkie arkusze szarego papieru, na których można z rozmachem malować, rysować, wyklejać widoczki.
Mamy też zawsze muszelki, szyszki, żołędzie, kasztany, włóczki i „pudło drobiazgów” czyli pudło z przeróżnościami – mnóstwo koralików, korków, guzików do wstążeczek, gumeczek, sprężynek.
Poza tym wspólne pieczenie ciasteczek, pierniczków, robienie sałatek, przetworów.
Potrafimy też zrobić własną grę planszową, z własnymi ozdóbkami i regułami, własne kartki okolicznościowe, własnoręcznie wykonane prezenty (np. książeczka dla dziadka o znakach drogowych, a dla chrzestnego – jak zrobić ogórki małosolne – samodzielnie pocięte karteczki, zszyte zszywaczem, osobiście przez Bartusia napisane i ozdobione).
Wspaniałe są też nasze teatrzyki kukiełkowe zza deski do prasowania.
Jestem zdania, że żadna gotowa zabawka nie zajmie tak uwagi dziecka, nie rozbudzi wyobraźni jak te własnoręcznie zrobione.
Ze mną Bartuś robił wszystkie zabawki na choinkę, makiety miasteczek z przeróżnych pudełek, wielkie plakaty farbami, własne gry planszowe, reguły ortograficzne,historyczne i matematyczne na wielkich szarych papierach; i wiele innych. Zbieraliśmy grzyby, nawlekaliśmy poziomki na długą trawę, łowiliśmy ryby, robiliśmy ludziki z żołędzi i  kasztanów, korale z jarzębiny.
Wspólnie piekliśmy i gotowaliśmy – blok, szyszki z ryżu preparowanego, makagigi i kopytka w różnych kształtach, wycinane foremkami, by się kartofle nie znudziły.
Bartek do dziś robi najlepsze chaczapuri – nauczył wszystkich kolegów-studentów, bo to pyszne, tanie i sycące.
Każdy grosz ściboliliśmy na wyjazd. Mieliśmy system i na zbieranie pieniążków, suchego prowiantu, puszek.
Da się oszczędzić!
Jakkolwiek brzmi to trywialnie to podróże kształcą. Uważamy, że rozwój Bartusia byłby niepełny bez naszego szwendania się po Polsce i Europie oraz tego naszego “zawsze w kupie, razem”.
Uczył się oszczędzania, języków, obyczajów, historii i geografii w najlepszy sposób. Zawsze czuwałam nad jego wychowaniem, edukacją.
Najbliższą okolicę, region zna dobrze łącznie z legendami. Do dzisiaj się ludzie dziwią ciekawostkom, jakie znamy. A to nie sztuka pojechać kajśtam i leżeć na basenie, plaży.
To fascynujące, gdy dzieci różnych narodowości bawią się razem – w chowanego, planszówki, które zawsze zabieramy ze sobą – i porozumiewają się bez problemów; każde liczy w swoim języku, kłócą się, śmieją, częstują swojskimi smakołykami. Mamy takie przyjaźnie, które trwają już latami – od maluszka, a już był pierwszy ślub w Chorwacji, będzie za 2 lata u nas i we Francji. To jest radość!
Mamy w naszym regionie “NAJ”- Radecznica – jedyne miejsce na świecie, gdzie ukazał się św. Antoni, Kryłów – jedyne miejsce w Europie, gdzie na rzece granicznej jest wyspa, a na niej ruiny zamku, Tyszowce – jedyne miejsce na świecie, gdzie robią 5 metrowe świece.
Bartek zna też nasze stare gry z dzieciństwa; w hacele, kapsle, zabawy z nitką i podchody.
Podziwiamy cały świat, ale dumni jesteśmy i z naszego podwórka.
Patriotyzm, tak niemodny dziś, trzeba zaszczepiać od małego; jak nie ma tożsamości to zawsze będzie czegoś brakować.
Przekazuję mu prawdy o życiu, wiedzę historyczną, wartości moralne.
Dbam zawsze o to, by Bartek był mądry, ale i skromny i by nigdy nie czuł się gorszy, głupszy, by znał swoją wartość.
Jeśli nie wygram na loterii, to nie mam szans wesprzeć go finansowo, ale to, co sama wiem, rozumiem, przekazuję mu od serca – wiedzę, umiejętności, spostrzeżenia.
Wspieram, akceptuję, tłumaczę i kocham; to ważniejsze niż nowy komputer.
Bartuś jest od zawsze zawsze mądry, błyskotliwy – ale tak każdy rodzic powie o swoim dziecku. Sam w 4 klasie doszedł do wniosku – po co mam siedzieć i kuć w domu, jak wystarczy uważać na lekcji, a potem powtórzyć. Wolał w to miejsce przychodzić codziennie do mnie do szpitala.
Nie zawsze miałam czas czy siłę, ale starałam się, by nasze wspólne chwile były bardzo wesołe i owocne.
Nigdy w życiu Bartek nie miał z niczego korepetycji.

Sama nauczyłam go języka angielskiego i podstaw rosyjskiego. Nauczyłam go grać na cymbałkach, keybordzie i flecie, ale też  i na liściu,trawie :)

Nauczyłam syna zaradności i wrażliwości.
Bartek ma takie wspomnienie z dzieciństwa, że mama dzwoniła po muzeach, gdzie są bezpłatne wejścia.
Radziliśmy sobie, jak mogliśmy.
Gdy jeszcze pracowałam i Bartuś musiał czasami sam posiedzieć w domu, wymyśliłam taki system – i to radzimy wszystkim znajomym. To był czas, gdy wchodziły komputery. Bartuś mógł grać w gierki, ale najpierw musiał zawsze zrobić jakiś program edukacyjny. To wchodziło w nawyk: włączam komputer i najpierw się uczę przez zabawę, a potem bawię się dla relaksu.
Mimo wielu trudów życiowych udało się!
Trzy razy byłam już na skraju życia, ale zawsze najważniejszy był Bartek! dla Bartka!, co moje dziecko zrobi beze mnie!?
Jestem bardzo, nieuleczalnie chora i ciągle dochodzą mi kolejne choroby w wyniku choroby podstawowej.
A szpital to powszedniość… Na oddziale mówią na nas papużki – nierozłączki. Chemie, operacje. 2 razy stawały mi nerki; ciśnienie nie do zbicia; wypróbowali na mnie wszystko i w końcu powiedzieli, że nie ma mnie czym leczyć. Doszła śpiączka cukrzycowa.
Ludzie tak szkalują czasem lekarzy, a gdy ze mną było tragicznie, to pani doktor zamówiła za mnie mszę w szpitalnej kaplicy.
Mąż poszedł do spowiedzi i nie dostał rozgrzeszenia. Nawet ksiądz przeciwko nam!
Nie dał, bo nie był u spowiedzi od 6 miesięcy w tym na Boże Narodzenie („jak ty usiadłeś do wieczerzy wigilijnej!”). Zapytał dlaczego teraz przyszedł, powiedział, że żona jest w krytycznym stanie a on: „tak, dopiero jak ci źle to pamiętasz o Bogu!” i wygonił go bez rozgrzeszenia…. Straszne to było. Ale przezwyciężyliśmy i to.
Troszczy się o mnie mąż jak potrafi.
Pielęgnuje mnie i naszą miłość.
Prócz tylu somatycznych, a właściwie w ich wyniku, dała mi się we znaki też depresja. Wierzcie mi, że to straszna choroba. Żadna somatyczna nie może się z nią równać; dusza wyła….
Dajemy radę!
Doszedł też syndrom opuszczonego gniazda… Staramy się radzić sobie. Staramy się odrywać od codzienności. Staramy się umilać sobie życie i nie absorbować świata.
Ciężko koszmarnie było; bardzo źle bywa, ale nie ma takiej siły, która by nas rozdzieliła. Tak jak przyrzekaliśmy – razem zawsze, do końca.
To właśnie paradoksalnie te wszystkie nieszczęścia, kłopoty umacniają naszą miłość, bo wystawiona na próby trwa i chociaż to niemożliwe, że może być większa, to rośnie, wzmacnia się.
To jak żołnierze w boju; staramy się być dzielni, odważni, niestraszne nam nic. Żaden kryzys nam niestraszny! Pokonamy wszystko i wszystkich, byle być razem. Jak najdłużej!
No i prócz leczenia tych wszystkich moich choróbsk muszę wg. terapeuty definitywnie “wystawić tatusiowi walizeczki z mojej głowy”.
Nie jestem ani głupia, ani leniwa! Ale winna zawsze.
Muszę ponoć polubić się, zaprzyjaźnić sama ze sobą, by mi było lżej.
Bartuś czeka, że wychowam wnuki tak jak jego.
Ja mam tyle wyrzutów sumienia, że nie mogliśmy go rozpieszczać materialnie – Boże! ten wózek z anteną pod siedziskiem, by się nie zapadał…
SYN NIE LUBI,GDY GO ZA TO PRZEPRASZAM; mówi z wyrzutem, że chyba nie jestem zadowolona, pyta: “co? mam jakieś ułomności? czegoś mi brakowało”.
A ja po prostu chciałam, żeby miał lepiej niż ja!
Bo ja zanim siadłam do lekcji, musiałam przynieść czystą wodę, wylać wiadro z brudną, rozpalić pod kuchnią węglową i jeszcze trzeba było odrabiać po cichuśku, bo Pan Ojciec spał. Nie daj Boże było obudzić go – był agresywny i zdolny do wszystkiego. Pierwsze moje świadectwo z czerwonym paskiem zmiął i wyrzucił: ”to o niczym nie stanowi, liczy się co masz w głowie” – powiedział.
Zresztą całe życie słyszałam: “Pomyśl,że są mądrzejsi od ciebie; pokory trochę!”A całe życie mówił o innych:  “niski poziom”.
Poprawi się samopoczucie, nastrój, a to przełoży się na siły i zdrowie.

Edyta:

Moja historia przypominać może sceny rodem z komedii romantycznej i choć romantyczką nie jestem, to zaręczam, że miała ona miejsce w rzeczywistości. Z wielkim sentymentem cofam się do zdarzenia z przeszłości, które totalnie wywróciło moje życie do góry nogami, dlatego na zawsze gościć już będzie w moich wspomnieniach. A zaczęło się tak… Niczego nieświadoma mknęłam sobie jak zwykle rowerem po ulicach, pogrążona toczącym się akurat pojedynkiem rozmaitych myśli w mojej głowie. Było babie lato, opadłe liście cicho szeleściły pod kołami, promienie wrześniowego słońca igrały na mojej twarzy, a ja urzeczona pozwoliłam sobie rozkoszować się przez chwilę jego blaskiem. Trwało to zdecydowanie więcej niż chwilę, bo nie udało mi się wyhamować w porę. Spotkanie mojego przeznaczenia było z serii tych bolesnych, przypłaciłam je stłuczonym kolanem. Miało ono melancholię zatopioną w niesamowicie zielonych oczach, czerwoną koszulę w kratę oraz nieśmiały, aczkolwiek uroczy uśmiech ala Hugh Grant. Moje serce dostało od razu palpitacji, zanim jeszcze do mojej głowy dotarła powaga sytuacji. To było coś jak magnetyzm, nie mogłam  powstrzymać się, aby na niego nie patrzeć, choć wewnętrznie rozrywał mnie ogromny wstyd i zażenowanie. Spodziewałam się już odpowiednich epitetów na mój temat, bądź krytykę mojej jazdy i byłoby to całkiem zrozumiałe w tej sytuacji, lecz nic takiego nie nastąpiło. Jego nowo kupiony garnitur leżał rozrzucony na chodniku, a on zamiast go otrzepywać, pochylał się nade mną z zatroskaną miną. Takiego go właśnie zapamiętałam, jako opiekuńczego, kulturalnego chłopaka, który postawił sobie za obowiązek, nieść pomoc innym. W ramach przeprosin za ubrudzony garnitur zaproponowałam wspólną kawę i zwrot kosztów pralni. Nie chciał nawet o tym słyszeć, opatrzył mi kolano, posadził na ławce w parku i przyniósł kawę na wynos. Z godziny zrobiło się cztery, a my czuliśmy oboje jakbyśmy znali się całe życie. Teraz jesteśmy razem, wspólnie wspominamy nasze pierwsze spotkanie, przypominające kadry z filmu. Co najważniejsze, nasza znajomość rozwija się w dobrym kierunku, planujemy wspólny sylwester, później mam nadzieję kolejny, aż w końcu dojdzie do zakończenia… i żyli długo i szczęśliwie :)

Żaneta:

Chodziłam do liceum w małym powiatowym mieście, dojeżdżałam tam codziennie oczywiście, a na dworzec szło się przez mało urokliwy wtedy park – siedlisko meneli. Teraz wygląda on o wiele bardziej cywilizowanie, nawet rzeczka jest czysta, a wtedy przypominała ściek dla okolicznych domków na obrzeżach miasta… I kiedyś w maju idziemy sobie z koleżanką na ten dworzec, było dość ciepło, więc byłyśmy już dość lekko ubrane, a tu na ławeczce o dziwo, nie menele siedzą, a dwóch sympatycznie wyglądających staruszków (w wieku, który wg moich nastoletnich obliczeń plasował się ok. 100 lat, a dziś to tak na 70- 75 lat bym ich oceniła;)… Więc przechodzimy obok nich i nagle słyszymy szept: „Ale piersi…” – nie precyzowali jednak dokładnie, o które im chodziło, a my oczywiście nie dopytywałyśmy… Nie wiem, jak koleżanka, ale ja byłam zaskoczona najbardziej tym, że oni w ogóle jeszcze coś widzą! I że w tym wieku jeszcze mają takie zainteresowania;)

Zobacz również:

Kącik porad – czytelnicy pytają, eksperci odpowiadają

Konkursy z nagrodami

Polecane nowości książkowe

 

Share and Enjoy !

Shares


Możesz śledzić wszystkie odpowiedzi do tego wpisu poprzez kanał .

2 komentarzy do Opowiedz nam swoją historię – wyniki III edycji konkursu!

  1. avatar kobieta321 pisze:

    Też mam parę fajnych historii z mojego życia, więc też wezmę udział:)

  2. avatar SuperGirl pisze:

    Niesamowite historie… Fajnie jest takie poczytać:)

Dodaj komentarz