Opowiedz nam swoją historię -wyniki IV edycji konkursu!

18 marca 2018, dodał: Redakcja
Artykuł zewnętrzny

 

m11

Zapraszamy Was do wyników kolejnej edycji naszego konkursu – tym razem z książkami od Wydawnictwa FILIA! Dziękujemy na Wasze ciekawe i wzruszające historie z życia wzięte. Niejedna z nich to świetny pomysł na książkę czy film:) Trudno było wybrać tylko 3 najlepsze, więc dyskusja w redakcji była długa i w jej wyniku udało się w końcu ustalić listę zwycięzców.

Oto nagrodzone historie:

Justyna:
Przed laty w wakacje pracowałam w pewnym prowincjonalnym domu kultury, gdzie życie toczyło się od imprezy do imprezy, czyli od świętojańskich wianków aż do dożynek:) To tam wypiłam najwięcej bimbru w swoim życiu (tzn. gdybym złożyła te wszystkie drinki w jedno, to wyszłoby pewnie i tak mniej, niż to, co przeciętny Polak wypił tylko w miniony weekend:) i poznałam tam wielu „autochtonów”, którzy skupiali się z różnych powodów wokół tej instytucji, w tym jednego takiego w bardzo niebezpiecznym dla mężczyzny wieku – 39,5…:)
Był on lokalnym działaczem sportowym i ogólnie szanowanym obywatelem, mieszkającym sobie tam z żoną i kilkuletnią córką… Do dnia, w którym to zobaczył właśnie mnie – a zdarzyło się to w pewien lipcowy poniedziałek, kiedy to później niż zwykle dotarłam do pracy, bo w niedzielę dość późno wracaliśmy z jakiejś ludowej imprezy, jakich co weekend było kilka w powiecie. Wtedy właśnie zobaczyłam na żywo, co to znaczy zakochać się od pierwszego wejrzenia. Po prostu widać było, że był bardzo poruszony;) Odtąd zaczął bardzo często u nas bywać (pretekst miał, bo był prezesem lokalnego klubu sportowego i bez końca mógł omawiać z dyrektorem – swoim znajomym zresztą, sprawy związane z klubem) i obowiązkowo jeździł z nami pomagać przy kolejnych imprezach. Oczywiście wszyscy ci, którzy dotąd nie widzieli go tam zbyt często, szybko się połapali, po co tak nagle z nami jeździ (oczywiście bez żony) a ja czułam się ciągle pod ostrzałem jego spojrzeń, do tego starał się ciągle być jak najbliżej mnie i zupełnie nie krył się ze swoimi uczuciami… Tzn. w ramach dopuszczalnej poufałości, bo np. ciągle podtykał mi różne smakołyki albo pomagał w przygotowaniach, jakich zawsze rano było sporo – aż koleżanki śmiały się, że tak mnie pilnuje, że na pewno nikt mnie stąd nie porwie:) Był miły, ale wszystko to zaczynało mi się jednak nie podobać, bo zdawałam sobie sprawę, że mimo mojej obojętności na jego awanse, w małej miejscowości jest zbyt nudno, żeby to pozostało niezauważone, a plotki szybko się tam rozchodzą i ludzie nam zgotują romans, zanim się obejrzę. A z jego żoną nie chciałam mieć do czynienia i tłumaczyć jej takich oczywistości, że o 15 lat starszy facet i na dodatek zajęty, to jednak nie jest mój typ :D Mogłaby mi zresztą nie uwierzyć, bo wizualnie nie wyglądał na swój wiek i zdecydowanie mógł się podobać. Ale mnie wtedy żadne romanse nie były w głowie i to jeszcze w takich warunkach… Odetchnęłam więc z ulgą, gdy nadszedł rok akademicki i wyjechałam stamtąd, zostawiając go w bezpiecznej odległości 100 km:)
Ale sprawa nie zakończyła się wcale tak szybko, bo czasem musiałam znów tam bywać z różnych powodów i oczywiście parę razy natknęłam się na niego. Nie zapomnę, jakie zrobił przedstawienie, kiedy akurat rozmawiałam z koleżanką koło lokalnego sklepu, niestety przy drodze, którą jeździły auta raczej z normalną prędkością – ale on przejeżdżając, oczywiście zwolnił tak, że myślałam, że nigdy nie przejedzie, tak musiał sobie popatrzeć:) Dziś się z tego śmieję, ale wtedy mi do śmiechu nie było, bo czułam się tam w związku z jego ‚amorami’, zbytnio obserwowana przez wiejską społeczność – bardzo żądną sensacji…
Teraz mieszkam w Warszawie już na stałe, więc z 10 lat go już nie widziałam i trudno mi powiedzieć, jak dziś zachowywałby się wobec mnie, ale mam nadzieję, że skoro już jest starszy, to i mądrzejszy;)

I taki to był mój niedoszły romans prowincjonalny…

 

Elka:
Moja opowieść będzie o zemście, której dokonałam kiedyś, jako nastolatka, na gruncie prywatnym – a zemsta ta była spowodowana moją urażoną wrażliwością i dotknęła mojej starszej siostry Agaty…
Otóż Agatka jakimś cudem znalazła mój pamiętnik, przeczytała i oczywiście opowiedziała rodzicom o swoich „odkryciach” – co mną wstrząsnęło do głębi… Była już wtedy na studiach i średnio co 2-3 tygodnie przyjeżdżała do domu na weekend, choć wieś już przestawała jej się podobać. Miała już w mieście jakiegoś chłopaka, ale oczywiście szukała dalej, bo we własnym mniemaniu ciągle była „do wzięcia” – a ja postanowiłam to perfidnie wykorzystać i ośmieszyć ją jeszcze bardziej niż ona mnie…

W tym celu, gdy przyjechała następnym razem w piątek, postawiłam w widocznym miejscu jakieś dość fajnie wyglądające wino, które było w domowych zapasach, uprzedziłam domowników, że mają potwierdzać moją wersję i powiedziałam jej zaaferowanym tonem, że właśnie w niedzielę tydzień temu przyszedł do nas z tym winem Jacek (dalszy sąsiad, kawaler na 10-hektarowym gospodarstwie hodujący świnki, dobiegający czterdziestki i dość nieapetyczny, jak na mój gust – ale to było akurat bardzo dobre, bo chciałam ją jak najbardziej zgnębić) i był bardzo zawiedziony, że jej nie ma. Zostawił wino i powiedział, że przyjdzie za tydzień w niedzielę, jak tylko ogarnie chlewik, bo mu powiedzieliśmy, że ona akurat wtedy przyjedzie:) Moja siostra, o dziwo, połknęła haczyk (widocznie od zawsze była mało wybredna), więc wystroiła się w niedzielę i cała w emocjach wyglądała przez cały dzień na tego swojego kawalera, który w ogóle nie wiedział, że ma przyjść:D Nigdzie oczywiście nie wychodziła, więc nie było ryzyka, że go spotka i sprawa za wcześnie się wyda.
Ubawiłam się tym jej oczekiwaniem przez cały dzień, a zwłaszcza, gdy po południu już jej mocno zrzedła mina, bo zaczęła myśleć, że ją wystawił! I dopiero wieczorem, na przystanku, kiedy wyjeżdżała już do akademika, powiedziałam jej, że to był blef… Była wściekła, ale na szczęście nie mogła mnie zabić, bo niedaleko byli świadkowie (w domu to chyba bym nie przeżyła tej jej złości:)
Ale boleśnie przekonała się, że ze mną lepiej nie zadzierać, a satysfakcję z tego mojego pomysłu na zemstę i jego efektów mam do dziś:)

Rafał:

W dawnych czasach komunistycznej Polski, gdy byłem jeszcze bardzo młody, miałem koleżankę, która upatrzyła sobie właśnie mnie jako powiernika swoich tajemnic.
Żeby było jasne, nie sypialiśmy ze sobą tylko się po prostu przyjaźniliśmy…
Była dwa lata starsza ode mnie (miała wówczas 23 lata), ale życie erotyczne miała przebogate.
Żyła przez kilka lat z dwoma mężczyznami równolegle. A ja byłem tym trzecim, który na bieżąco wysłuchiwał jej zwierzeń.
Pikantnych zwierzeń. Niczym ksiądz na spowiedzi…;)
Pierwszy to był Piotr, który wprowadził ją w arkana zmysłowości.
Drugi to był pięćdziesięcioletni Norweg, który był wtedy pracownikiem ambasady w Polsce. On wprowadził ją w świat blichtru, czyli na salony… Fundował jej pobyty w Skandynawii. Wtedy tzw. Zachód nie dla każdego był osiągalny.
Czasami pytałem ją, jak wytrzymuje to napięcie związane z tym, że oszukuje swojego Piotra.
Odpowiadała, że on ją bezgranicznie kocha i jej ufa. Nie rozumiałem gościa, jak może tolerować nieobecność ukochanej dziewczyny, gdyż z tym Norwegiem dosyć często wyjeżdżała za granicę. Albo że ona nie ma dla niego czasu np. w weekendy, bo akurat towarzyszy Norwegowi na jakimś raucie.
Zapytałem ją kiedyś, jak jest w stanie przez tak długi czas mieć dwóch tak różnych partnerów. Odpowiedziała, że z każdym jest jej inaczej, ale tak samo podniecająco upojnie.
Pamiętam jej porównanie – z Piotrem to był szczyt doznań i rozkoszy, a z Norwegiem przeżycia zmysłowe odczuwała tak jakby w zwolnionym filmie, klatka po klatce. I to ją doprowadzało do szału… erotycznego szału.
Wszystko jednak działo się do czasu. Przyszedł taki moment, że Norwegowi skończyła się misja i wyjechał. Nie zabrał jej ze sobą, bo miał rodzinę. Ona zresztą od początku to wiedziała. I została z Piotrem, który cierpliwie przez tyle lat znosił jej wiarołomność.
Ale z jej Piotrem stało się coś zaskakującego, czego nigdy by się nie spodziewała.
Otóż Piotr zaproponował jej małżeństwo… Białe małżeństwo. Tzn. wezmą ślub, ale będą żyć ze sobą jak brat z siostrą.
Powiedziała mu, że zwariował, bo ona nie wyobraża sobie z nim życia w ten sposób… Odpowiedział jej, że się nawrócił, w czasie gdy ona była mu niewierna. Okazało się, że wszystko wiedział przez te lata. Przystąpił do świadków Jehowy i złożył tam taki ślub czystości.
Od tego czasu stała się inną kobietą. Przygasł jej blask… Nie znam jej dalszych losów, bo wtedy też poznałem moją przyszłą żonę, dość szybko się pobraliśmy i wyjechaliśmy do innego miasta 300 km stąd. Ale pamiętam ją do dziś…

Gratulujemy!

Regulamin naszych konkursów znajdziecie TUTAJ

Autorzy 3 najciekawszych opowieści otrzymują te książki:

Renata Kosin: Bluszcz prowincjonalny

Anna po stracie męża, wraca do rodzinnego miasteczka na urokliwym Podlasiu, by zacząć wszystko od nowa. Na oplecionej bluszczem werandzie starego domu ma nadzieję odzyskać spokój i równowagę. Przychodzi jej to z trudem, więc desperacko szuka oparcia w rodzicach i dawnych przyjaciołach. To dzięki nim ma nadzieję zbudować dla siebie i swoich dzieci nową stabilną rzeczywistość. Nie wierzy, że umiałaby to zrobić sama, bez niczyjej pomocy.

Zupełnie jak bluszcz, który nie może istnieć bez podpory.

Na szczęście, w porę uświadamia sobie, że dotąd tak właśnie wyglądało jej życie i postanawia je zmienić. Za sprawą mieszkańców Bujan, ich codziennych radości i również trosk, których wcześniej nie była świadoma, oraz dzięki pokrzywdzonym przez los zwierzętom ze schroniska, odnajduje prawdziwą siebie. Staje się silna, niezależna i dzięki temu szczęśliwa.

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

Dorota Milli: To jedno spojrzenie

Nowa powieść autorki „Tego jednego lata”!
Piękna wiosenna opowieść, o uczuciu, które rozkwita, niczym spragnione słońca młode listki, zdobiące parkowe drzewa. 
Życie bez Ciebie jest jak świat bez słońca, ziemia bez tlenu. Wkradłaś się do mojego serca, a ja nie mam zamiaru cię z niego wypuszczać.
Rozalia Lis sądziła, że dokładnie wie, co będzie robić w życiu. Czasem jednak okazuje się, że jedno marzenie zastępuje drugie, powodując niemałe zamieszanie…
Zostawia za sobą rodzinne Dźwirzyno, wyjeżdża do Warszawy i z determinacją zabiera się do realizacji swojego nowego pomysłu na życie – otwiera Salonik Spojrzeń.
Wtedy w jej życiu pojawia się mężczyzna, z pozoru tak od niej inny, jak ogień różni się od wody. Podczas gdy Warszawę pochłania wiosna, rozbrzmiewająca śpiewem ptaków spragnionych słońca i szumem drzew, kołysanych lekkim wiatrem, Rozalia i Drogomir będą musieli zmierzyć się z przeciwnościami złośliwego losu. Wystarczy to jedno spojrzenie, by wywołać burzę uczuć, i niczym trzepot skrzydeł motyla, uruchomić lawinę zdarzeń, które mogą zakończyć się tylko w jeden sposób…

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

Anna J. Szepielak: Dziedzictwo rodu. Przekroczyć rzekę

Gdzieś tam wśród drzew jest mój dom, moje dzieciństwo, moje wspomnienia. A ja mam coraz mniej odwagi… 
Osierocona Julia Zarzewska niewiele pamięta ze swego dzieciństwa. W głębi ducha wciąż nie może się pogodzić z tym, że po ucieczce z rodowej posiadłości, ojciec porzucił ją, zostawiając pod opieką dalekiej krewnej – Barbary. Gdy z powodu plotek o mrocznej przeszłości swojej rodziny dziewczyna traci posadę guwernantki, postanawia stawić wreszcie czoła dręczącym ją koszmarom i dowiedzieć się prawdy o rodzicach. Niespodziewana oferta pracy w galicyjskim dworze wydaje się być pomocną dłonią od losu. Jednak powrót w rodzinne strony niesie ze sobą niebezpieczeństwo, o którym Julia nie ma pojęcia. Tajemnice pałacu po drugiej stronie rzeki mogą zagrozić nie tylko jej, lecz również przyjacielowi z dzieciństwa – młodemu doktorowi Natejce.
Piękna powieść o poszukiwaniu prawdy o sobie, mrocznych sekretach i przeszłości, która zawsze wpływa na teraźniejszość i nigdy nie pozwala o sobie zapomnieć.

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

 

Oto historie przesłane do obecnej edycji:

Maria:

Ta historia wydarzyła się w czasach PRL w latach siedemdziesiątych. Po pierwszym roku studiów na Politechnice Wrocławskiej postanowiłam, że w wakacje nie wrócę do rodzinnego domu, oddalonego o ponad 100 km, tylko będę pracować we Wrocławiu. Pieniądze jakiekolwiek – dla studentki ważna sprawa. Pracę znalazłam we Wrocławskim Zakładzie Inwentaryzacji. Gdy przychodziłam rano do firmy, wtedy dopiero dowiadywałam się – gdzie zostanę, z kolegą lub koleżanką, skierowana na inwentaryzację. Mógł to być sklep, magazyn, klub itp. Czas pracy różny w zależności od wielkości obiektu. I tak pewnego razu – ja i kolega znaleźliśmy się we wrocławskim więzieniu. Inwentaryzacji podlegał magazyn i kantyna dla więźniów. Najpierw długie korytarze, bez przerwy otwieranie i zamykanie kolejnych przejść, brzęk kluczy, a po drodze mijanie cel. I wreszcie dotarliśmy na miejsce. Przy spisywaniu towarów pomagali nam więźniowie. Nigdy nie zapomnę spojrzeń więźniów – na mnie młodą dziewczynę w letniej sukience i z trudem ukrywającą rozdygotane z nerwów ciało. Tych oczu nie da się zapomnieć! W pewnym momencie przy podawaniu towaru, poczułam rękę więźnia na moim pośladku, za moment próbował mnie dotknąć następny. Kolega z pracy, który ze mną pracował był starszym panem, wolno pracującym, wolno piszącym (towar był spisywany na arkuszach z kalką) i kompletnie nie orientował się w sytuacji. Wpadłam na pomysł i poprosiłam go o zmianę ról (na szczęście zgodził się), teraz ja pisałam, a on odbierał artykuły od więźniów. Gdy mój kolega wychodził do toalety, natychmiast zrywałam się z krzesła i też wychodziłam z kantyny, a potem z magazynu – ten miły starszy pan nie domyślał się zupełnie co ja przeżywam. A w mojej głowie – tylko jedna myśl – jak najszybciej skończyć i opuścić to miejsce. Inwentaryzację zakończyliśmy po godzinie 21.00. A na zewnątrz w tym czasie mój chłopak – student (obecny mąż) po swojej skończonej studenckiej pracy, szukał mnie po całej Polsce. Po południu zaczął się denerwować, bo zawsze z jakiegoś miejsca telefonowałam do akademika ( oczywiście z telefonu stacjonarnego) – gdzie jestem i kiedy wrócę. Stamtąd nie pozwolono mi nigdzie zatelefonować. Telefonował do moich rodziców, myśląc, że coś się stało i pojechałam do rodzinnego domu (rozmowa zamiejscowa zamawiana na poczcie z oczekiwaniem), do moich przyjaciół i do wrocławskiej rodziny – do ciotek i wujków a ja „jak kamień w wodę” – przepadłam. Moi rodzice zdenerwowani, przyjaciele zaniepokojeni – a ja w więzieniu!.
Minęło tyle lat, a to wydarzenie w moim życiu pamiętam jakby to było wczoraj! Obecnie gdy rozmawiam z moimi dorosłymi dziećmi i wspominam czasy „słusznie minione” – opowiadam im nie tylko o kartach na żywność, nocnych kolejkach po zakup mebli ze sprawdzaniem obecności, ale też żartuję i mówię: a wasza mama w PRL „siedziała” w więzieniu.

Elka:

Moja opowieść będzie o zemście, której dokonałam kiedyś, jako nastolatka, na gruncie prywatnym – a zemsta ta była spowodowana moją urażoną wrażliwością i dotknęła mojej starszej siostry Agaty…
Otóż Agatka jakimś cudem znalazła mój pamiętnik, przeczytała i oczywiście opowiedziała rodzicom o swoich „odkryciach” – co mną wstrząsnęło do głębi… Była już wtedy na studiach i średnio co 2-3 tygodnie przyjeżdżała do domu na weekend, choć wieś już przestawała jej się podobać. Miała już w mieście jakiegoś chłopaka, ale oczywiście szukała dalej, bo we własnym mniemaniu ciągle była „do wzięcia” – a ja postanowiłam to perfidnie wykorzystać i ośmieszyć ją jeszcze bardziej niż ona mnie…

W tym celu, gdy przyjechała następnym razem w piątek, postawiłam w widocznym miejscu jakieś dość fajnie wyglądające wino, które było w domowych zapasach, uprzedziłam domowników, że mają potwierdzać moją wersję i powiedziałam jej zaaferowanym tonem, że właśnie w niedzielę tydzień temu przyszedł do nas z tym winem Jacek (dalszy sąsiad, kawaler na 10-hektarowym gospodarstwie hodujący świnki, dobiegający czterdziestki i dość nieapetyczny, jak na mój gust – ale to było akurat bardzo dobre, bo chciałam ją jak najbardziej zgnębić) i był bardzo zawiedziony, że jej nie ma. Zostawił wino i powiedział, że przyjdzie za tydzień w niedzielę, jak tylko ogarnie chlewik, bo mu powiedzieliśmy, że ona akurat wtedy przyjedzie:) Moja siostra, o dziwo, połknęła haczyk (widocznie od zawsze była mało wybredna), więc wystroiła się w niedzielę i cała w emocjach wyglądała przez cały dzień na tego swojego kawalera, który w ogóle nie wiedział, że ma przyjść:D Nigdzie oczywiście nie wychodziła, więc nie było ryzyka, że go spotka i sprawa za wcześnie się wyda.
Ubawiłam się tym jej oczekiwaniem przez cały dzień, a zwłaszcza, gdy po południu już jej mocno zrzedła mina, bo zaczęła myśleć, że ją wystawił! I dopiero wieczorem, na przystanku, kiedy wyjeżdżała już do akademika, powiedziałam jej, że to był blef… Była wściekła, ale na szczęście nie mogła mnie zabić, bo niedaleko byli świadkowie (w domu to chyba bym nie przeżyła tej jej złości:)
Ale boleśnie przekonała się, że ze mną lepiej nie zadzierać, a satysfakcję z tego mojego pomysłu na zemstę i jego efektów mam do dziś:)

Małgosia:

Był moim przyjacielem, zawsze mogłam na niego liczyć. Nigdy nie odmówił pomocy, ale też świetnie dogadywaliśmy się w swoim towarzystwie i zawsze dobrze razem bawiliśmy się na imprezach. Pewnego razu po takiej imprezie u mnie został na noc… Wylądowaliśmy razem w łóżku…
Na drugi dzień jak gdyby nigdy nic się nie stało… Ale oboje czuliśmy się niezręcznie. Nasz kontakt radykalnie się urwał… Bardzo tego żałowałam i brakowało mi go.
Po roku przypadkowo spotkaliśmy się w barze i od słowa do słowa postanowiliśmy pogadać… Tak właśnie się zaczęło. Najpierw rozmowa jedna, druga. Zaczęły się stopniowo ponownie nasze spotkania. Coraz częściej i częściej. Okazało się, że obojgu nam brakowało siebie wzajemnie. Z czasem zaczęliśmy się spotykać jako para i nigdy tego nie żałowałam. Do dziś jesteśmy razem, niebawem bierzemy ślub po pięciu latach związku i jesteśmy najszczęśliwszą parą na świecie.

Agnieszka Z.:

Kiedyś razem z mamą i dwiema kuzynkami wybraliśmy się na wycieczkę do zoo. Ja i jedna z kuzynek chodziłyśmy wówczas do podstawówki, a druga kuzynka do przedszkola. Pamiętam, że po zoo jeździła wtedy długa, kolorowa ciuchcia, która oprowadzała gości po najważniejszych miejscach. Mama zgodziła się, że tym razem w taki sposób zwiedzimy zoo. Nie pamiętam jaki był koszt takiej atrakcji, ale w tamtych czasach było to dla nas jak prezent pod choinkę. Tak więc usiadłyśmy podekscytowane na samym środku. Ciuchcia ruszyła, a przez głośniki zaczęły lecieć ogólne informacje o zwierzętach. Otaczała nas masa ludzi, więc ogólnie panował straszny ścisk, ale i tak uważałyśmy to za wydarzenie roku. Pani z dwójką dzieci wyjęła z torby brzoskwinie, ktore podała swoim pociechom. Sama również wgryzla się w soczysty owoc. Młodsza z kuzynek powiedziała wówczas na caly głos- hemoroidy rozmnażają się w brzoskwiniach. Jedząca pani prawie się zakrzyusiła, pasażerowie zerkali na nas dziwnie, a mama zrobiła się całkiem czerwona ze wstydu. Ja i starsza kuzynka uznałyśmy to chyba za śmieszne bo pamiętam, że śmiałyśmy się z tego, ale moja mama wysiadła na następnym przysatanku, by uniknąć krzywych spojrzeń. Tak właśnie zakończyła się nasza wymarzona podróż, którą dokładnie zapamiętałam. Resztę zoo przeszłyśmy na pieszo i bardzo dobrze się bawiłyśmy. Na zakończenie mama kupiła nam lody, więc uznałyśmy, że to był najfajniejszy dzień lata. A dziś myślimy o tym wydarzeniu z przymrużeniem oka.

Agnieszka:

Wiosna, cieplejszy wieje wiatr… Kiedy miałam 6 lat, w połowie marca zamieszkała z nami babcia. Wraz z pojawieniem się w domu babci, moja mama nagle zniknęła. Już po jednym dniu jej nieobecności, zaczęłam pytać babcię, gdzie jest mama i kiedy wróci. Babcia mnie wtedy czule przytulała i mówiła, że mama wróci jak przyjdzie wiosna. Więc zapytałam babcię co to jest ta „wiosna” i kiedy ona zamierza przyjść, bo ja bardzo tęsknię za mamą. Babcia mi tłumaczyła, żebym była cierpliwa, bo wiosna to piękna pora roku i już za kilka dni zobaczę jak wszystko budzi się do życia. I wtedy mama wróci. I tak czekałam i czekałam. Bardzo często siedziałam na parapecie z nosem przyklejonym do szyby i wypatrywałam mamy razem z „wiosną”. Pewnego dnia, podczas oglądania bajki, usłyszałam jak drzwi do domu się otwierają i babcia z kimś rozmawia. Pobiegłam szybko zobaczyć z kim. W drzwiach stała moja mama. Trzymała na rękach małe dziecko. Mama przykucnęła, przytuliła mnie i ucałowała. A później powiedziała: zobacz, to Twoja mała siostrzyczka. Wtedy zapytałam się jej: mamo, to jest ta wiosna, z którą miałaś przyjść? A mama się uśmiechnęła i powiedziała: Tak córeczko, to jest nasza mała Wiosna.
Moja siostra dostała imię Wiola, a ja zyskałam najlepszą przyjaciółkę i najlepszą siostrę w jednym.

Kama:

Taka historia z moich babskich spotkań z przyjaciółkami – jedna z koleżanek, już żona i matka 2 dzieci, której mąż pracował w Niemczech i do domu przyjeżdżał 3-4 razy w roku, zaczęła z nami dyskutować na temat zdrady w takich związkach na odległość – i tylko ona twierdziła, że owszem, to się zdarza, ale nie jej mąż, on to by nigdy, tak sobie ufają… Oczywiście wszystkie zaczęłyśmy jej mówić, żeby nie wierzyła w to, co on jej opowiada, bo przecież powyżej 1000 km przysięga wierności nie obowiązuje. Kiedy rozstawałyśmy się – odwoziłam ją do domu autem, miała nietęgą minę i zapytała, co ja o tym myślę, czy nie jest zbyt naiwna w tym zaufaniu do męża? szczerze powiedziałam, że ja to za bardzo w ludzi nie wierzę i jeśli mogę coś doradzić, to albo niech ona z dziećmi do niego dołączy, albo niech go tu sprowadzi na stałe i nie zadaje mu żadnych pytań o to, co tam się działo, kiedy żył tam bez niej…
I co się okazało? Za jakiś rok od tamtego spotkania ogarnęła ją wielka rozpacz, bo jakiś jego romans wyszedł, ale wtedy on szybko wrócił z Niemiec i już tutaj przez jakieś pół roku starał się, żeby mu wybaczyła zdradę.
Takie historie uczą ostrożności, a ja wolę się uczyć na cudzych błędach, bo to mniej bolesne.

tagora…@…:
Mam 2 historie związane z moim młodszym bratem:
Przybłąkała się do nas kiedyś bardzo kudłata psina i oczywiście została:) Jej sierść była doskonała na zimniejsze pory roku, ale latem przez nią męczyła się strasznie i w większe upały ciągle leżała na zimnym betonie z wywieszonym językiem. Mój brat zlitował się więc nad nią, wziął nożyce do strzyżenia owiec, które zostały po dawnej dziadkowej hodowli i powycinał jej te piękne loki tak niewprawnie, że przez resztę lata wyglądała jak zużyty mop… Ale natychmiast odżyła, bo wreszcie nie musiała męczyć się w zbyt ciepłym futrze…

Kilka lat później brałam udział w stłuczce – na szczęście miałam zapięte pasy, a kierowca – właśnie mój brat – niestety nie miał, bo tak mu się podobało i jego nos boleśnie to odczuł… Po roku miał następny wypadek (na szczęście nie byłam już pasażerką) – sam nie ucierpiał, ale siedzący obok niego kolega prawie stracił zęby, bo gdy ten – pewnie z niemałą prędkością – „zaparkował” na wiejskiej bramie przy zakręcie, zaledwie metr od siedzących na ławce kobiet, to tamtemu siła odśrodkowa wyrwała z ust butelkę, z której raczył się właśnie jakimś napojem…

Natalia:

Praca lekarza to coś, co nadaje sens mojemu życiu. Od dziecka wiedziałam, że chcę pomagać ludziom, nie tylko leczyć ich fizyczne dolegliwości, ale też te płynące z serca, z duszy, z wnętrza człowieka. Lubię rozmawiać i wspierać osoby, które zdecydowanie tego potrzebują. Taka moja natura, po prostu.
Gdy przywieźli Go na oddział, początkowo nie zwróciłam uwagi. Nie, nie chodzi o to, że bagatelizuję swe obowiązki, czy coś w tym stylu. Ja po prostu miałam innych pacjentów, którymi musiałam się zająć. On został przyjęty przez mojego kolegę, gdyż oboje mieliśmy dyżur tego dnia.
Niesamowite, ile człowiek potrafi zapamiętać szczegółów, z takiego – z pozoru – zwyczajnego dnia, pięknego oczywiście, choć w naszym mniemaniu nie różniącego się od żadnych innych. W głowie mam tę intensywność, z jaką świeciło słońce, przez co wszystkim w szpitalu udzielił się dobry humor, a uśmiech nie schodził nikomu z twarzy, nawet dziewczynce, która dotarła do nas ze złamaną nogą.
Pamiętam tę dziwną chwilę, gdy zmierzałam długim korytarzem pełnym ludzi, myśląc na okrągło o tym, by wysłać pielęgniarkę do jednej z naszych sal, w których miała coś sprawdzić. Pędziłam, trochę zbyt szybko i wpadłam na tego właśnie kolegę, z którym miałam dyżur. Na moje nieszczęście niósł kawę, którą oblał mi połowę fartucha, chcąc nie chcąc – z mojej winy – gdyż to ja na niego wpadłam.
– Oj! Właśnie, gdy już tak fachowo spotkaliśmy się w połowie korytarza. Mogłabyś przejąć ode mnie tego pacjenta, którego przywieziono niecałą godzinę temu? Jest w trakcie badań, ale pilny wypadek nie zaczeka, naprawdę muszę lecieć! Dzięki! – wykrzyknął jednym tchem, w biegu posyłając mi wdzięcznego buziaka.
– No nic – pomyślałam i pognałam dalej, dowiedzieć się, o któregoż to pacjenta chodzi.
Szybko uzyskałam stosowne informacje i popędziłam na spotkanie z tym ciekawym przypadkiem. Czemu ciekawym? Otóż mężczyzna spadł z drzewa, lecz tak niefortunnie, że oprócz złamania prawej ręki i wielkiego siniaka na czole, nabawił się też czegoś groźniejszego, mianowicie wbicia gałęzi w brzuch. Brzmiało to naprawdę źle, wyglądało też niezbyt atrakcyjnie, ale po przeglądnięciu wszystkich wykonanych na zlecenie mego kolegi badań, wyglądało na to, że ten miłośnik wspinaczki po drzewach będzie żył.
– Pan Hubert? – zapytałam, choć retorycznie. Pierwsza pomoc została udzielona już dawno, mężczyzna był teraz w trakcie zakładania opatrunków. Po jego twarzy widać było, że cierpi, w końcu bolało go niemal całe ciało, ale oczy, no właśnie. Te oczy to coś, co sprawiło, że pierwszy raz tego dnia zatrzymałam się zupełnie i odetchnęłam ze spokojem. Nie wiem co było w tym spojrzeniu, ale jest nadal. I wciąż działa na mnie jak magia.
– Pan Gałązka, jak już zdążyli mnie tutaj ochrzcić, tak – odparł z uśmiechem, a banalne stwierdzenie, że uśmiech ten zwalił mnie z nóg pewnie byłoby tutaj nie na miejscu, ale mniej więcej tak się poczułam. Może nie zemdlałam, a bardzo z tego powodu się cieszę, bo byłabym pośmiewiskiem całego personelu, ale za to jęknęłam. Tak, pani doktor, która myślała, że jest twarda jak skała i nie działają na nią żadne drastyczne widoki, jęknęła na widok uśmiechu człowieka ze złamaną ręką, bandażem na głowie i w trakcie opatrywania rany brzucha. Coś nieprawdopodobnego.
Gdy już w końcu wyrwałam się z tego dziwnego letargu, poinformowałam pacjenta o wynikach jego badań i dalszym leczeniu, jak to zazwyczaj mamy w zwyczaju. Rana nie zagrażała jego życiu, ale musiał pozostać u nas przez około tydzień, może niecałe dwa, zależy jak będzie się goiło. Przyjął to z niesamowitym spokojem, z powagą kiwając głową. Szczerze mówiąc, niesamowicie mnie bawił, z tymi całymi opatrunkami, wyglądający trochę jak mumia i tym wyrazem twarzy, jakby conajmniej słuchał przemówienia prezydenta dotyczącego dalszych losów państwa. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam w zwyczaju wyśmiewania się ze swych pacjentów czy chorych – on po prostu starał się wywołać u mnie uśmiech. Zgrywał się trochę i przyjmował postawę taką, że nie sposób było się nie zaśmiać. Taki rodzaj człowieka, roztaczający wokół siebie aurę szczęścia i uwielbienia do otaczającego świata.
Następnego dnia miałam nocną zmianę. Gdy zrobiło się spokojniej, pomyślałam, że może odwiedziłabym Pana Gałązkę. Nie musiałam tego robić, był już w ciągu dnia u niego inny lekarz, jednak podświadomie czekałam na chwilę spokoju, gdy będę mogła bezkarnie zajrzeć do jego sali. Sama przed sobą – wtedy – nigdy bym się do tego nie przyznała, oszukiwałam siebie, powtarzając bez ustanku, że przecież każda godzina jest dobra, by porozmawiać z chorym, jakkolwiek dziwnie mogłoby to wyglądać w tych okolicznościach. Tak się złożyło, że Hubert leżał sam na sali. Weszłam cicho, skradając się niczym mysz, pierw jedna noga, później druga. Nie chciałam go obudzić na wypadek gdyby spał, głupio się przyznać, ale trochę czułam się niepewnie, może odrobinę się krępowałam, choć przez tyle lat było to nie do pomyślenia. Zapukałam lekko, a wtedy on odwrócił głowę.
– Można? – zapytałam. Podchodząc do jego łóżka, zauważyłam, że czyta. Ku mojemu zdziwieniu był to “Lot nad kukułczym gniazdem” – moje ulubione dzieło. Chyba zauważył moje zdziwienie, bo od razu zapytał:
– Czytała Pani? Lubi? A może preferuje filmową wersję? – ta lawina pytań niesamowicie mnie zaskoczyła. Roześmiałam się. Później wszystko potoczyło się tak gładko, a było tak sympatycznie, że nim się zorientowałam, minęło wystarczająco dużo czasu, bym musiała wracać do siebie!
Okazało się, że Hubert jest nauczycielem historii, a w wolnych chwilach wielkim wielbicielem literatury. Mieliśmy bardzo wiele wspólnego, tak, że tematy do rozmów nigdy się nie kończyły.
Pewnego dnia, kilka dni po tym, gdy w swoich rozmowach o życiu przeszliśmy na “ty”, wpadłam do niego jak zwykle z kawą, przed wyjściem do domu. Rozmawialiśmy chwilę, nim zorientowałam się, że tak naprawdę nie wiem, po co on właściwie chodził po tym drzewie.
– Opowiesz mi, jak to się stało, że znalazłeś się na drzewie tak wysoko, że dość bardzo się poobijałeś?
– Wiesz, mam córkę. Hania, 6 lat. Cudowne dziecko, całkiem niepodobne do mnie! – roześmiał się. Mi również drgnęły usta na tę uwagę, był tak bardzo wspaniałą osobą.
– Z jej matką rozstałem się już dawno, gdy Hanka była jeszcze bardzo mała. Spędzała akurat u mnie czas, bawiliśmy się na dworze, gdy piłka wpadła na drzewo i zaklinowała się. Dlatego po nią poszedłem. Wiesz, Hanka to mój największy skarb, zrobiłbym dla niej wszystko. A drzewo? To marna przeszkoda, w porównaniu z uśmiechem dziecka, który potrafi rozjaśnić każdy mrok. Hania pojechała ze swoją mamą nad morze, dlatego nigdy jej tu nie widziałaś. Długo czekała na ten wyjazd. Chciałbym, byś kiedyś ją poznała – miłość, z jaką opowiadał o małej wręcz wydzierała się z jego ciała. Było to niesamowicie wzruszające i hipnotyzujące, nie mogłam oderwać od niego oczu.
Mijały dni, a ja żyłam ze świadomością tego, że Huberta zaraz wypiszą ze szpitala. Wszyscy dziwnie na mnie patrzyli, a kilka przyjaciół mówiło, że zastanowić mam się nad tym co robię i w co brnę. Miłość do swego pacjenta? Czy to aby niemoralne? To przecież złamanie pewnych zasad. Coś dziwnego, niesprzyjającego dobrej opinii. Biłam się z wyrzutami sumienia ilekroć pomyślałam o nim w ciągu dnia, a zdarzało się to tak często, że nie sposób wyliczyć. Byłam rozdarta i nie wiedziałam jak postąpić. Z jednej strony, związek z pacjentem był czymś, o co nigdy bym siebie nie podejrzewała, szanowałam przecież swoją pracę i zasady, które w niej obowiązywały. Z drugiej strony, gdy tylko znalazłam się blisko niego, cały szum świata, wszystkie złe uczucia i myśli, wszystko to mijało, jak ręką odjął.
Nadszedł w końcu dzień, w którym Pan Gałązka wychodził do domu. Gdy zabierał ostatnie rzeczy z szafki, weszłam do jego sali.
– Hej – uśmiechnęłam się słabo. Było mi niedobrze na samą myśl, że jutro nie zobaczę go już w tym łóżku. Porozmawialiśmy chwilę o książkach, które właśnie zaczęliśmy czytać, o tym, jak pięknie dzisiaj na zewnątrz, o zobowiązaniach w pracy, z których Hubert musi się w najbliższych dniach wywiązać.
– Wiesz, chciałbym umówić się z Tobą na kawę. Nie oglądaliśmy jeszcze razem świata, poza tymi murami. Myślę, że mogłoby to być intrygujące doświadczenie – znów spojrzał na mnie z tym poważnym wyrazem twarzy, a ja chcąc, nie chcąc, wybuchnęłam śmiechem, choć w oczach łzy tak bardzo domagały się wypłynięcia.
I poszedł. Wyszedł przez drzwi, przez które ja codziennie wychodziłam. Zniknął w blasku dnia, a ja stałam tak jak jakaś ofiara katastrofy, nie wiedząc wcale co ze sobą począć. Gniotłam w dłoni kartkę z numerem jego telefonu i pragnęłam wcisnąć się w najbliższy kąt, by móc tam siedzieć, skulona w kokon do końca dni.
Dzień dobiegł końca, a ja nadal nie pamiętam jak dotarłam do domu. Miałam tyle myśli w głowie. Całą noc siedziałam na łóżku i wpatrywałam się w ten ciąg cyfr, nie wiedząc co zrobić. W końcu coś mnie tknęło. Przecież jestem dobrym człowiekiem. Uwielbiam ludzi, niesienie im pomocy to coś, co trzyma mnie przy życiu. Dlaczego miałabym nie nagiąć trochę zasady, by stać się najszczęśliwszą na świecie? Czemu wciąż żyję w strachu, że coś pójdzie nie tak i stracę wszystko? Przecież właśnie gdy nie zgodzę się na tę kawę to stracę wszystko.
I poszłam. Spotkałam się z Hubertem. Spotkań było więcej i więcej, aż staliśmy się jednością. To najlepsze słowo opisujące nasz związek – jedność. Myślimy tak samo, kochamy to samo, a co najważniejsze – nie potrafimy już bez siebie funkcjonować. Większości nie podobał się fakt, że spotykam się ze swym byłym pacjentem. Było to coś, można powiedzieć, karygodnego. Jestem jednak dobra w tym co robię, zawsze staram się pomóc, więc i tym razem dobro powróciło do mnie. Wciąż pracuję w szpitalu, a chorzy darzą mnie równie dużym zaufaniem, co personel. Kocham swoje życie i siebie – za wybory, których dokonałam, które sprawiły, że jestem w tym miejscu, gdzie teraz, że mam przy sobie kogoś takiego jak Hubert. Uważam, że czasem warto złamać zasadę w imię wyższego dobra – bo cóż jest ważniejszego na tym świecie niż miłość?

krokiets…@…:

Byłam opiekunką małego Piotrusia. Pewnego dnia zepsuła się Małpka – ukochany pluszaczek Piotrusia. Płacz i żal był wielki. Buzia Małpki się rozdarła więc szybko oddałam Małpkę krawcowej do zszycia. Niestety nie udało się zaszyć bez śladu – została na buzi Małpki szrama. Piotruś bardzo przeżył tą ,,tragedię”. Gdy Małpka wróciła od krawcowej z szytą buzią to tulił ją do siebie, jakby wróciła po chorobie i pokazywał wszystkim ślad po zszyciu, że tu Małpkę ,,bolało”. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mama Piotrusia znalazła identyczną Małpkę na aukcji internetowej i szybko, bez chwili namysłu ją kupiła. Od tej pory w domu Piotrusia były dwie Małpki – które dostały imiona: Stara Małpka i Młoda Małpka. Oczywiście Piotruś bawił się Młodą Małpką a ja dostałam Starą. Od tej chwili wprowadziliśmy nowy sposób komunikacji. Jak chciałam coś od dziecka to mówiłam do niego jak do Małpki np.: ,,Młoda Małpka jest głodna, chętnie zje kanapkę. Chodź szybciutko napełnimy głody brzuszek Młodej” – i Piotruś szybciutko zjadał kanapkę, by Młoda nie była głodna. W ten sposób poradziłam sobie z niejadkiem. Podobnie z atakami agresji, mówiłam, że Starej Małpce jest bardzo przykro, że Piotruś się tak zachował (tak krzyczał, tupał czy gryzł). Zauważyłam, że to przeniesienie odpowiedzialności za zachowanie na Małpki miało pozytywny skutek – Piotruś zaczął jeść, mniej się złościł, bardziej uważał na to co robi, a nawet brał pod uwagę uczucia innych. Spacery z Piotrusiem i Małpkami zawsze obfitowały w wiele przygód i atrakcji. Nie sposób ich wszystkich w pamiętniku spisać. Skakaliśmy jak kangury i kicaliśmy jak małe zajączki – czyli zabawom na powietrzu nie było końca. Były też nietypowe sytuacje, które jasne były tylko dla ,,wtajemniczonych” np.: Piotruś miał zwyczaj mówić do mnie jak do Małpki, której rolę odgrywałam, czyli ,,Stara Małpko”, z czasem mówił po prostu ,,Stara” (wiadomo, że chodzi o Małpkę) – i tak kiedyś podczas spaceru Piotruś pobiegł alejką do przodu i ze zniecierpliwieniem zawołał do mnie: ,,Stara, chodź!” – co oczywiście wywołało oburzenie wszystkich spacerujących po parku starszych pań.

Innym razem nauczyłam się, że warto się czasami zastanowić kiedy i gdzie opowiadamy dziecku bajki. Niewiele brakowało, a doszłoby do nieszczęścia. Zdarzyło się tak, że wracając z zakupów w sklepie wstąpiliśmy na pobliski plac zabaw. Piotruś od razu pobiegł na huśtawkę. Huśtając go opowiadałam o małpce Fiki – Miki, która w lesie szukała swojej mamy. W pewnym momencie z przerażeniem zauważyłam, że Piotruś zeskakuje z rozhuśtanej huśtawki. Rzuciłam zakupy, jedną ręką złapałam rozpędzoną huśtawkę, a drugą Piotrusia. Nie wiem jak mi się to udało, chyba przerażenie dodało mi sił i szybkości. Przestraszona sprawdziłam czy nic się chłopcu nie stało. Nie mogłam uwierzyć, że Piotruś zeskoczył z rozpędzonej huśtawki – nie spadł, nie ześliznął się, tylko właśnie zeskoczył. Gdy ochłonęłam z przerażenia zapytałam Piotrusia dlaczego to zrobił? Dlaczego zeskoczył z huśtawki?. Odpowiedział mi, że on tylko chciał skakać jak Małpka Fiki – Miki po drzewach. Oczywiście wytłumaczyłam mu, że bardzo się przestraszyłam, że takie zachowanie było bardzo niebezpieczne i mogło się zakończyć upadkiem i płaczem.

Piotruś potrafi rozbawić do łez. Stosuje zaskakujące połączenia wyrazów, które dorosłych mogą śmieszyć np.: zapytał mnie kiedy nałożę ,,ten okropny sweterek”. ,,Jaki okropny sweterek?” – zapytałam zdumiona. ,,Ten w zegarki” – odpowiedział. ,,To taki okropny sweterek mam nałożyć?” – dociekałam dalej, na co on mi odpowiedział zupełnie spokojnie: ,,Tak, bo to jest okropnie fajny sweterek”.

Piotruś zaskakuje swoją inteligencją i wyobraźnią np.: malowaliśmy martwą naturę – kosz z jabłkami. Chłopiec namalował wielkie brązowo – czarne koło na całą kartkę. Pytam się go zatem: ,,co to jest?”. Odpowiedział, że kosz. ,,A, gdzie są jabłka?” – dociekam dalej nie widząc nic na obrazku poza brązową plamą. ,,W koszu” – odpowiedział spokojnie Piotruś.

Roksana:

Kilka lat temu wychodząc wieczorem z mieszkania, spotkałam na półpiętrze małego kundelka. Piesek trząsł się ze strachu i zimna. Był bardzo wystraszony. Postanowiłam zrezygnować ze swoich planów ,wziąć go do domu i nakarmić, by później zastanowić się co zrobić dalej z tym maleństwem. Piesek był nieufny , ale bardzo głodny. Zachęciłam go kawałkiem kiełbasy by zbliżył się do mnie. I wtedy pogłaskałam go, wzięłam na ręce i zaprowadziłam do domu.  Piesek okazał się suczką, która szybko u mnie się zadomowiła. Było jeden minus tej historii, nie mogłam jej zatrzymać, ponieważ miałam już psa, również suczkę, która była o nią strasznie zazdrosna. Po za tym byłam w ciąży i za kilka miesięcy w domu miało pojawić się dziecko. Obawiałam się, że nie dam sobie ze wszystkim rady. Psinka skradła moje serce i przepłakałam całą noc nad jej losem i modląc się o to by tylko nie trafiła do schroniska. Nazajutrz wraz z narzeczonym pojechaliśmy  do pobliskich gabinetów weterynaryjnych by zapytać się czy może kojarzą naszą zgubę. Niestety okazało się, że jej nie znają, ale jeden lekarz od razu ją przebadał i stwierdził jej wiek na cztery miesiące. Wystawiliśmy ogłoszenie, które niestety pozostało bez echa. Przywiozłam ją jednego dnia do pracy i moja przyjaciółka od razu się w niej zakochała. Tego samego dnia wieczorem zadzwoniła do mnie, że ją weźmie do siebie i że jeszcze dziś wieczorem zamierza ją odebrać.  Psinka dostała piękne imię „Fruzia” i jest sensem życia dla Gosi, mojej przyjaciółki. Od tego zdarzenia minęły prawie 3 lata, a one stały się dla siebie rodziną. Nie zliczę ile razy Gosia dziękowała mi za nią. Powiedziała, że gdyby nie Fruzia to pochłonęłaby ją depresja, która przypałętała się do jej samotnego życia. Mnie również bardzo uszczęśliwił taki bieg wydarzeń. Cieszę się niezmiernie, że mogłam uszczęśliwić dwie istoty naraz, a w sumie to trzy, bo ja też jestem bardzo szczęśliwa, że ostatecznie Fruzia nie trafiła do schroniska, a do życia przyjaciółki wpadło dużo więcej światła. Mimo, że mało w tym mojej roli, bo to przecież los to wszystko tak poukładał… Chyba nie mogło być inaczej :)

Magdalena:

Małżeństwo moich rodziców od początku nie było udane, ciąża zadecydowała o ślubie. Mam starszą siostrę o 4 lata i starszego brata o 3 lata. Kiedy miałam 10 lat rodzice się rozwiedli. W latach 90 nie było to tak powszechne zjawisko, niewiele było panien z dzieckiem, rozwodników. Bardzo to przeżyłam, najpierw dokuczanie rówieśników, później nietakt nauczycieli, a na końcu każdy z rodziców znalazł swoja druga połowę i z dziećmi nie było po drodze, Opiekę przejęła babcia. Kolejny cios, małe miasto, każdy się zna, niby współczucie, a tak naprawdę temat do plotek. Plotki bolą dorosłego człowieka, mogą zniszczyć życie, a co dopiero kilkuletniej dziewczynce. Pamiętam jak chciałam uciec z tego miasta jak najdalej. Próbowałam żyć, poznać kogoś, marzyłam by stworzyć rodzinę,
Kolejny cios – śmierć babci. Długo się wstydziłam, że rodzice nas opuścili, że dla niektórych ludzi jestem skreślona, że patrzą z jakiego kto domu pochodzi. Jakby to miało aż takie znaczenie. Przecież są ludzie, co wychodzą naprawdę z dobrych domów, a są niezaradni,nie mają kręgosłupów moralnych. Ja przy każdym potknięciu czułam się, że ludzie mnie dyskwalifikują ze względu na to z jakiej rodziny jestem, nie jaka jestem. Ludzie zabijali we mnie radość. Pamiętam jak się pochwaliłam koleżance, że zdałam prawo jazdy i skończyłam licencjat z pedagogiki. A jej komentarz: no i co, każdy ma teraz w dzisiejszych czasach prawo jazdy i studia czy angielski, zauważyłam też, że dla ludzi nie było wyczynem, że mimo takich sytuacji ja coś osiągnęłam, ale każde niepowodzenie było traktowane, a bo ona z takiej rodziny, jakby ktoś z pełnej, dobrze funkcjonującej rodziny nie mógł mieć niepowodzeń.
Pewnego dnia zrozumiałam, że żyję dla siebie, nikt nie urodził się po to, aby mi mówić co mam robić i jak przeżyć swoje życie, każdy ma swoje, dałam sobie prawo do pomyłek, cieszę się mniejszymi i większymi sukcesami. Robię studia magisterskie, codziennie uczę się angielskiego, podróżuje, lubię planować, marzyć, Odcięłam się od toksycznych ludzi, chodzę na warsztaty, korzystam z każdej okazji do samorozwoju, czytam dużo książek, biorę udział w konkursach dla siebie, nie opowiadam o marzeniach, nie chwalę się sukcesami, porażki mnie motywują bardziej, mam do nich prawo jak każdy człowiek, nie jestem gorsza, bo rodzice mnie zostawili, ani lepsza bo coś osiągnęłam, ważne że mogę spojrzeć w lustro i wiedzieć, że ja nikogo nie skrzywdziłam, ja nie „ciągnę” ludzi w dół, zawsze mam dobre słowo, nie cieszę się z cudzych nieszczęść. Jestem wolna, nie pozwalam sobie na złe traktowanie. Wiem do kiedy walczyć, a kiedy odpuścić, a to też bardzo ważna sztuka. Sztuka życia.

Justyna:
Przed laty w wakacje pracowałam w pewnym prowincjonalnym domu kultury, gdzie życie toczyło się od imprezy do imprezy, czyli od świętojańskich wianków aż do dożynek:) To tam wypiłam najwięcej bimbru w swoim życiu (tzn. gdybym złożyła te wszystkie drinki w jedno, to wyszłoby pewnie i tak mniej, niż to, co przeciętny Polak wypił tylko w miniony weekend:) i poznałam tam wielu „autochtonów”, którzy skupiali się z różnych powodów wokół tej instytucji, w tym jednego takiego w bardzo niebezpiecznym dla mężczyzny wieku – 39,5…:)
Był on lokalnym działaczem sportowym i ogólnie szanowanym obywatelem, mieszkającym sobie tam z żoną i kilkuletnią córką… Do dnia, w którym to zobaczył właśnie mnie – a zdarzyło się to w pewien lipcowy poniedziałek, kiedy to później niż zwykle dotarłam do pracy, bo w niedzielę dość późno wracaliśmy z jakiejś ludowej imprezy, jakich co weekend było kilka w powiecie. Wtedy właśnie zobaczyłam na żywo, co to znaczy zakochać się od pierwszego wejrzenia. Po prostu widać było, że był bardzo poruszony;) Odtąd zaczął bardzo często u nas bywać (pretekst miał, bo był prezesem lokalnego klubu sportowego i bez końca mógł omawiać z dyrektorem – swoim znajomym zresztą, sprawy związane z klubem) i obowiązkowo jeździł z nami pomagać przy kolejnych imprezach. Oczywiście wszyscy ci, którzy dotąd nie widzieli go tam zbyt często, szybko się połapali, po co tak nagle z nami jeździ (oczywiście bez żony) a ja czułam się ciągle pod ostrzałem jego spojrzeń, do tego starał się ciągle być jak najbliżej mnie i zupełnie nie krył się ze swoimi uczuciami… Tzn. w ramach dopuszczalnej poufałości, bo np. ciągle podtykał mi różne smakołyki albo pomagał w przygotowaniach, jakich zawsze rano było sporo – aż koleżanki śmiały się, że tak mnie pilnuje, że na pewno nikt mnie stąd nie porwie:) Był miły, ale wszystko to zaczynało mi się jednak nie podobać, bo zdawałam sobie sprawę, że mimo mojej obojętności na jego awanse, w małej miejscowości jest zbyt nudno, żeby to pozostało niezauważone, a plotki szybko się tam rozchodzą i ludzie nam zgotują romans, zanim się obejrzę. A z jego żoną nie chciałam mieć do czynienia i tłumaczyć jej takich oczywistości, że o 15 lat starszy facet i na dodatek zajęty, to jednak nie jest mój typ :D Mogłaby mi zresztą nie uwierzyć, bo wizualnie nie wyglądał na swój wiek i zdecydowanie mógł się podobać. Ale mnie wtedy żadne romanse nie były w głowie i to jeszcze w takich warunkach… Odetchnęłam więc z ulgą, gdy nadszedł rok akademicki i wyjechałam stamtąd, zostawiając go w bezpiecznej odległości 100 km:)
Ale sprawa nie zakończyła się wcale tak szybko, bo czasem musiałam znów tam bywać z różnych powodów i oczywiście parę razy natknęłam się na niego. Nie zapomnę, jakie zrobił przedstawienie, kiedy akurat rozmawiałam z koleżanką koło lokalnego sklepu, niestety przy drodze, którą jeździły auta raczej z normalną prędkością – ale on przejeżdżając, oczywiście zwolnił tak, że myślałam, że nigdy nie przejedzie, tak musiał sobie popatrzeć:) Dziś się z tego śmieję, ale wtedy mi do śmiechu nie było, bo czułam się tam w związku z jego 'amorami’, zbytnio obserwowana przez wiejską społeczność – bardzo żądną sensacji…
Teraz mieszkam w Warszawie już na stałe, więc z 10 lat go już nie widziałam i trudno mi powiedzieć, jak dziś zachowywałby się wobec mnie, ale mam nadzieję, że skoro już jest starszy, to i mądrzejszy;)

I taki to był mój niedoszły romans prowincjonalny…

Ilona:

W piękną listopadową sobotę minionego roku wybrałam się do zabytkowej części mojego miasta, żeby zażyć nieco resztek tej pięknej jesieni i tamtejszego spokoju. W jednej z klimatycznych kamieniczek, na parterowym oknie, wylegiwał się piękny kot – szaro-buro-pręgowany z wyraźnie białymi akcentami na szyi i łapkach. Gdy przechodziłam tamtędy ponownie, właśnie siedział sobie na parapecie przy uchylonym od góry oknie – ale gdy mnie zobaczył, zerwał się i nagle zaczął wdrapywać na szybę swoimi cudnie białymi łapkami, ocierać się o nią i miauczeć przy tym głośno, wyraźnie sugerując, na co ma ochotę;) Niestety, dzieliła nas szyba, więc nie mogłam uczynić zadość jego zachciankom… A wyglądał przy tym tak mięciutko i przytulnie, że dostałby mnóstwo czułości, gdyby tylko dostał się w moje ręce:) Takie właśnie zdarzenia nadają mojemu życiu barw, przybliżając mnie do natury, której często brakuje wśród miejskich murów.

Rafał:

W dawnych czasach komunistycznej Polski, gdy byłem jeszcze bardzo młody, miałem koleżankę, która upatrzyła sobie właśnie mnie jako powiernika swoich tajemnic.
Żeby było jasne, nie sypialiśmy ze sobą tylko się po prostu przyjaźniliśmy…
Była dwa lata starsza ode mnie (miała wówczas 23 lata), ale życie erotyczne miała przebogate.
Żyła przez kilka lat z dwoma mężczyznami równolegle. A ja byłem tym trzecim, który na bieżąco wysłuchiwał jej zwierzeń.
Pikantnych zwierzeń. Niczym ksiądz na spowiedzi…;)
Pierwszy to był Piotr, który wprowadził ją w arkana zmysłowości.
Drugi to był pięćdziesięcioletni Norweg, który był wtedy pracownikiem ambasady w Polsce. On wprowadził ją w świat blichtru, czyli na salony… Fundował jej pobyty w Skandynawii. Wtedy tzw. Zachód nie dla każdego był osiągalny.
Czasami pytałem ją, jak wytrzymuje to napięcie związane z tym, że oszukuje swojego Piotra.
Odpowiadała, że on ją bezgranicznie kocha i jej ufa. Nie rozumiałem gościa, jak może tolerować nieobecność ukochanej dziewczyny, gdyż z tym Norwegiem dosyć często wyjeżdżała za granicę. Albo że ona nie ma dla niego czasu np. w weekendy, bo akurat towarzyszy Norwegowi na jakimś raucie.
Zapytałem ją kiedyś, jak jest w stanie przez tak długi czas mieć dwóch tak różnych partnerów. Odpowiedziała, że z każdym jest jej inaczej, ale tak samo podniecająco upojnie.
Pamiętam jej porównanie – z Piotrem to był szczyt doznań i rozkoszy, a z Norwegiem przeżycia zmysłowe odczuwała tak jakby w zwolnionym filmie, klatka po klatce. I to ją doprowadzało do szału… erotycznego szału.
Wszystko jednak działo się do czasu. Przyszedł taki moment, że Norwegowi skończyła się misja i wyjechał. Nie zabrał jej ze sobą, bo miał rodzinę. Ona zresztą od początku to wiedziała. I została z Piotrem, który cierpliwie przez tyle lat znosił jej wiarołomność.
Ale z jej Piotrem stało się coś zaskakującego, czego nigdy by się nie spodziewała.
Otóż Piotr zaproponował jej małżeństwo… Białe małżeństwo. Tzn. wezmą ślub, ale będą żyć ze sobą jak brat z siostrą.
Powiedziała mu, że zwariował, bo ona nie wyobraża sobie z nim życia w ten sposób… Odpowiedział jej, że się nawrócił, w czasie gdy ona była mu niewierna. Okazało się, że wszystko wiedział przez te lata. Przystąpił do świadków Jehowy i złożył tam taki ślub czystości.
Od tego czasu stała się inną kobietą. Przygasł jej blask… Nie znam jej dalszych losów, bo wtedy też poznałem moją przyszłą żonę, dość szybko się pobraliśmy i wyjechaliśmy do innego miasta 300 km stąd. Ale pamiętam ją do dziś…

 

 

 

Zobacz również:

Kącik porad – czytelnicy pytają, eksperci odpowiadają

Konkursy z nagrodami

Polecane nowości książkowe