Banalne stwierdzenie, że baśnie są niewyczerpanym, inspirującym źródłem historii, motywów i wątków, znów zyskuje na aktualności. Wszystko za sprawą mody na „baśniowy” rewizjonizm.
Swój medialny potencjał baśnie po raz pierwszy unaoczniły za sprawą wytwórni Disneya, która opanowała dziecięce umysły na całym świecie. I tak folklor europejski stał się ogólnoświatowy, jednak opowiadany hollywoodzkim językiem. W tym celu czasem krwawe, a nawet miejscami lubieżne rustykalne opowieści zostały odpowiednio oszlifowane. Bo który rodzic chciałby straszyć swoje pociechy mądrością „prostego ludu”, szeptać o odciętych piętach, wykłutych i wydziobanych przez ptaki oczach czy trofeach w postaci płuc i wątroby? Do tego baśnie, istniejące w różnych wariantach, nie zawsze prowadziły do tak charakterystycznego dla nich szczęśliwego zakończenia.
W epoce „queerowych” bajek, w których żyrafy zakochują się w hipopotamach, a gąsior jest samotnym ojcem pandy, „klasycznie” opowiedziane historie mogły się przejeść. Ponadto szereg feministycznych interpretacji hollywoodzkich baśni nadaje takim wizjom znamię anachroniczności i sugeruje reinterpretację. Pomysł odświeżania starych wątków oraz igrania z konwencjami musiał ostatnio przypaść do gustu amerykańskim twórcom, którzy w poszukiwaniu inspiracji coraz chętniej sięgają do oryginalnych podań.
Jedną z ostatnich prób uwspółcześnienia baśni jest „Beastly” z 2011 roku w reżyserii Daniela Barnza. Film jest zresztą ekranizacją powieści Alexa Flinna o tym samym tytule. To ponownie opowiedziana historia „Pięknej i Bestii”, która ani z oryginałem z XVIII wieku, ani z wersją Disneya nie ma wiele wspólnego. Fabuła osadzona została w prywatnej, amerykańskiej szkole średniej, gdzie można obserwować „odwieczny” podział na popularnych i bogatych oraz ich ofiary. Bestią jest nie kto inny jak najprzystojniejszy, najpopularniejszy, najbogatszy i najbardziej blond chłopak w całej szkole – Kyle Kingson, którego wygląd zewnętrzny zostaje zmieniony przez parającą się magią outsiderkę (czyli stylizowaną na gotkę Mary-Kate Olsen). Oczywiście, transformacja we włochatą bestię niezbyt estetycznie prezentowałaby się na ekranie (ponadto mogłaby zniechęcić potencjalne odbiorczynie filmu), dlatego też bohater po prostu traci włosy, a jego ciało, a w szczególności twarz, pokrywa się efektownie wyglądającymi tatuażami, bliznami oraz dziwacznymi metalowymi elementami. Odtąd zamknięty w apartamencie, odizolowany od społeczności szkolnej Kyle ma dokładnie rok, aby znaleźć kogoś, kto pokocha go bez względu na jego aparycję. Mieszka wraz z jamajską pomocą domową (Pani Imbryk?) oraz niewidomym nauczycielem, a później również ze skromną i dobrą koleżanką z klasy, Lindą Tylor, która staje się obiektem jego młodzieńczego afektu.
Przesłanie filmu miało być proste: nie liczy się zewnętrzne, a wewnętrzne piękno. Ta przekazywana z ust do ust mądrość miała być tutaj uwspółcześniona poprzez nową formę i twórczą interpretację oryginalnej historii. Zdaje się jednak, że jedyna aktualność tej wersji przejawia się w przeniesieniu miejsca i czasu akcji. Twórcy nie zdecydowali się na uwzględnienie nowych trendów, pozostali za to w sferze bezpiecznej komedyjki romantycznej dla nastolatków, pełnej sztampowych dialogów i pozbawionych logiki zachowań bohaterów. Piękna raczej powiela, niż łamie stereotypy, co zresztą stawia ją w opozycji do wersji disneyowskiej, gdzie Bella jest zaskakująco feministyczna. Linda to natomiast niewinna, a może raczej naiwna, niemal pozbawiona osobowości dziewczyna, która wręcz irytuje swoją biernością.
Inną konwencję gry z tradycją przyjęła Catherine Hardwicke w filmie pod tytułem „Dziewczyna w czerwonej pelerynie„. Czerwony kapturek jest w jej wersji dojrzewającą, młodą kobietą, a wilk to zmiennokształtna bestia, siejąca postrach po zachodzie słońca. Do tego wszystkiego dodane zostały egzorcyzmy, polowanie na czarownice i frenetyczna kreacja Gary’go Oldmana. Przepis na fantastyczny blockbuster? Niestety, nie.
Kreując swoją mroczną wizję, reżyserka powiela schematy fabularne i narracyjne z własnego „Zmierzchu„. W rezultacie otrzymujemy film niekompletny, w którym Hardwicke ponownie posługuje się nieco teledyskową stylistyką, wykorzystuje motywy muzyczne bliskie indie, miesza grozę z romansem i przekierowuje uwagę widza na miłosne rozterki nastolatki. Podobnie jak Bella, Valerie musi wybierać między dwoma kandydatami rywalizującymi o jej serce (dodatkowo fryzura jednego z nich podejrzanie przypomina bujną grzywę Edwarda), jest jednak nieco bardziej zdecydowana i odważniejsza. Czy więc ta adaptacja baśni miała być zemstą za mormoński „Zmierzch„? Sceny kipią erotyzmem, ważna jest symboliczna rola czerwieni i zbliżenia na atrybuty Amandy Seyfried, a także ujęcia jej licznych, miłosnych uniesień w plenerze. Ostatecznie, to rozerotyzowanie okazuje się pozorne. Film swoją wymową nawiązuje do tego, na co zwróciła uwagę psychoanaliza. Zgodnie z interpretacją niektórych wariacji baśni, historia ma na celu przestrzec młode dziewczyny przed „rozmową” z nieznajomym mężczyzną, a tak naprawdę przed rodzącym się w nich pożądaniem.
Najbardziej wyzwolone w najnowszych interpretacjach baśni wydają się w rezultacie filmowe i serialowe Śnieżki. Zastanawia mnie, czy to właśnie feministyczny potencjał drzemiący w tej historii, możliwość zbudowania fabuły wokół żeńskich protagonistek przy równoczesnym zmarginalizowaniu postaci męskich tak bardzo zainspirował twórców, skoro w tym roku będziemy mogli podziwiać aż dwie filmowe i jedną serialową adaptację.
Główny wątek serialu „Once Upon a Time” koncentruje się wokół relacji Śnieżki, jej córki i Złej Macochy. Ponadto w każdym odcinku możemy odkryć również mniej tradycyjną historię poszczególnych baśniowych postaci. Tym, co zwraca na siebie uwagę, jest podwójna narracja, przeplatająca wydarzenia z dwóch odmiennych światów – baśniowego i rzeczywistego. Zła Królowa rzuciła klątwę na Zaczarowany Świat, w wyniku czego wszystkie znane nam postacie zostały uwięzione w „realnej”, podbostońskiej miejscowości Storybroke. Pomijając spekulację na temat tego, czy Pani Burmistrz w serialowej diegezie jest naprawdę Złą Królową, a atrakcyjna kelnerka Ruby Czerwonym Kapturkiem, obraz przynosi interesującą interpretację otaczającego nas, współczesnego świata. Jawi się on więzieniem, w którym nie jest dane zaznać nam szczęścia i z którego za wszelką cenę musimy się wydostać.
Bohaterom „Królewny Śnieżki„ w reżyserii Tarsema Singha takie nastroje są obce. Reżyser przypomina nam baśniową historię, sięgając do sprawdzonej konwencji znanej z „Nieustraszonych braci Grimm„ Terry’ego Gilliama. Jest to mieszanka przygody, czarów, walki na miecze i humoru, podana w bardzo estetycznej oprawie wizualnej. Dodatkowo na ekranie błyszczy Julia Roberts, która po 22 latach z Kopciuszka z „Pretty Woman” przeistoczyła się w sfrustrowaną, starzejącą się Złą Królową, borykającą się z ekonomicznymi problemami i miłosnymi dylematami. Śnieżkę Singha, serial „Once Upon a Time„ oraz zapowiadaną na czerwiec „Królewnę Śnieżkę i Łowcę„ (trailery zapowiadają powrót do koncepcji grozy znanej już z „Śnieżki dla dorosłych„ Michaela Cohna) połączył emancypacyjny rys. O ile Zła Królowa zawsze mogła uchodzić za psychoanalityczną projekcję fallicznej matki, bez reszty dominującej nad córką i uzurpującej sobie dostęp do władzy, o tyle Śnieżka zwyczajnie pozostawała w cieniu. W nowych wersjach ostatnie słowo może należeć do każdej kobiety. Śnieżki „noszą spodnie”, władają mieczem, wstępują do „gangów” krasnali, a nawet ratują zaczarowanych książąt. To jak powrót filmowych manifestów trzeciofalowego „girl power” w pełnej krasie, uzurpujących sobie prawo do takich postaci jak Xena, Sarah Connor czy Buffy. Ponadto to całkiem konstruktywna krytyka mitycznej tradycji.
Znany scenarzysta William Goldman powiedział kiedyś, że: „Szefowie wytwórni nie mają pojęcia, co naprawdę ma szansę się udać. Natomiast z całą pewnością wiedzą oni jedno: to mianowicie, co udało się w przeszłości. Dlatego można powiedzieć, że robienie filmów jest zawsze próbą powrotu do przeszłości i odnalezienia czarodziejskiej różdżki, która niegdyś zdolna była wyczarować cuda”. Podania ludowe, spisane niegdyś przez amatorów etnografii, mogą stać się takim magicznym atrybutem. Hollywoodzcy czarodzieje uwspółcześniają i metaforyzują, potwierdzając tęsknotę popkultury za mitem, zawsze otwartym na nową lekturę.