Opowiedz nam swoją historię – wyniki jesiennej edycji!

4 października 2018, dodał: Redakcja
Artykuł zewnętrzny

m11

Zapraszamy Was do kolejnej – już siódmej edycji naszego konkursu, w którym nagrodzimy najciekawsze opowieści trzema zestawami książek od Wydawnictwa Filia

W każdym zestawie znajdziecie te powieści:

Ta jedna miłość – Dorota Milli

Piękna opowieść o przyjaźni, czekoladzie i zimowym, nadmorskim Mrzeżynie.
Florka musi otworzyć nowy rozdział w życiu, a wszystko po to, by wreszcie odnaleźć TĘ JEDNĄ MIŁOŚĆ.

Miłość zmieniała ludzi, dodawała im wyrazistości, mocno podkreślając przemeblowania w sercu. Obserwowała wiele par, które połączyły się idąc już nie osobno, ale razem przez świat. Zawsze zazdrościła im tej więzi, która splata na wiele lat.

Florka kochała czekoladę i nie wyobrażała sobie bez niej życia.
Jednak nie można objadać się słodyczami bez konsekwencji w postaci kilku zbędnych kilogramów.
Pewnie dlatego coraz częściej czuła się najbrzydsza, najgrubsza i niekochana.
Ale jak się ma takie przyjaciółki jak Florka, to można uwierzyć w CUD.
To one wysłały ją na zimowe wczasy pielęgnacyjne do nadbałtyckiego Mrzeżyna, które miały otworzyć nowy rozdział w jej życiu.
Ale czy Florka pójdzie na ustępstwa i wprowadzi zmiany?
Czy będzie miała szansę przywrócić smak swojemu życiu?
A wszystko po to, by odnaleźć TĘ JEDNĄ MIŁOŚĆ?
Dorota Milli, autorka pięknych i pogodnych powieści, znów udowadnia, że prawdziwe szczęście może być w zasięgu ręku. Czy słońce czy deszcz, czy lato czy zima, ono może być tuż przy Tobie.
A czy jest lepszy czas, aby w to uwierzyć niż Święta?

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

 

Nasze życzenie – Tillie Cole

Dziewiętnastoletni Cromwell Dean jest wschodzącą gwiazdą muzyki. Uwielbiają go tysiące, choć tak naprawdę nikt go nie zna. W końcu pojawia się dziewczyna w fioletowej sukience, która potrafi przebić się przez nieprzenikniony mur.
Kiedy Cromwell porzuca Anglię, by studiować muzykę w upalnej Karolinie Południowej, nie liczy na możliwość ponownego spotkania z dziewczyną. I z pewnością nie spodziewa się, że myśl o niej utkwi w jego głowie, niczym nieustannie powtarzająca się piosenka.
Dla Bonnie Farraday muzyka jest całym życiem. Dziewczyna zapisuje każdą nutę w sercu. Dostrzega, że Cromwell ucieka przed swoją przeszłością. Próbuje trzymać się od niego z daleka, ale coś sprawia, że ciągle do niego wraca.
Bonnie jest kolorem w jego ciemności, Cromwell jest biciem jej serca.
Kiedy na jej życie pada cień, chłopak musi zdecydować, czy zostać jej światłem. Tylko on umie to zrobić. Musi pomóc dziewczynie odnaleźć dawno zaginioną w jej kruchym sercu melodię. Musi dodać jej sił za pomocą symfonii, którą tylko on potrafi skomponować.
Symfonii nadziei.
Symfonii miłości.
Symfonii przeznaczonej tylko dla niego i dla niej.

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

 

Zakochane Zakopane – Agnieszka Krawczyk, Magdalena Witkiewicz, Anna H. Niemczynow, Magda Stachula,  Anna Szczypczyńska, Karolina Wilczyńska


Najsłynniejszy górski kurort zimą aż kipi życiem. Roi się w nim od amatorów rozrywek i używek, można także zauważyć wytrwałych bywalców tatrzańskich szlaków. Spragnieni odmiany mieszkańcy wielkich aglomeracji, amatorzy białego szaleństwa, regularni turyści, a także debiutanci na zakopiańskich deptakach – w Zakopanem spotkacie całą plejadę barwnych postaci.
Co stanie się, gdy drogi ich wszystkich przetną się na gwarnych Krupówkach, a serca zabiją jeszcze mocniej na hasło: ZAKOCHANE ZAKOPANE?! A wszystko przez jedną akcję promocyjną, w której wygraną był tygodniowy pobyt w WILLI POD JODŁAMI dla zakochanych…
Co z tego wyniknie? Czy miłość można wygrać w konkursie?
Zakochane Zakopane – tam zdarzyć może się wszystko!

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

Czekamy na Wasze ciekawe i wzruszające historie z życia wzięte. Przesyłajcie je na adres: [email protected]. lub zamieszczajcie w komentarzach pod tym artykułem.

Oto nagrodzone historie, które urzekły nas humorem, dystansem do świata i kobiecą zaradnością:

tredi:

Od zawsze marzyłam o tym, żeby zostać malarką, rysowanie i malowanie to moja pasja od dzieciństwa. Po podstawówce uprosiłam więc rodziców, żeby pozwolili mi na naukę w liceum plastycznym oddalonym o 40 km od mojej miejscowości, więc jedyną opcją było zamieszkanie w internacie lub na stancji. Mama jednak postanowiła, że będę mieszkać u znajomej, a konkretnie kuzynki naszej sąsiadki, która zamieszkała tam po wyjściu za mąż i już była wdową w średnim wieku. Pani Tereska – bo tak miała na imię – od początku starała mi się zapewnić atmosferę pełną domowego ciepełka, przed którym wzbraniałam się jako nieco zbuntowana nastolatka:) Tymczasem ona zachowywała się, jakby była moją mamą – pewnie też dlatego, że nie miała dzieci, choć bardzo chciała… Miała też wielką potrzebę opiekowania się kimś, co w połączeniu z niespełnionym instynktem macierzyńskim dało mieszankę wręcz wybuchową…

Do tego była dość bezpośrednia, co wyszło już pierwszego dnia mojego pobytu u niej. Pokazywała mi, jak się spuszcza wodę w toalecie, jak działa prysznic, a nawet jak dokonywać higieny intymnej „na szybko” – czyli bez konieczności brania prysznica. W tym celu nagle wskoczyła w rozkroku na wannę niczym 20-latka (a ważyła dość sporo…) i chwyciła gumowy wąż przymocowany do kranu, kierując go w wiadomą stronę… Ze wstydu nie wiedziałam, gdzie oczy podziać i nic nie mówiłam, ale ona w ogóle tego nie zauważyła… Wytrzymałam tam tylko (lub aż) rok, bo pani Tereska w poczuciu swej dobrej woli zbytnio ingerowała w moje życie – chciała decydować, o której mam chodzić spać, co jeść i jak się ubierać. Starałam się być grzeczna, początkowo zjadałam nawet te zupy, które gotowała co kilka dni i później odgrzewała ze słoików przechowywanych w lodówce. Jednak w końcu stwierdziłam, że jedzenie ciągle tego samego mnie przerasta (przez 3 dni z rzędu była zwykle pomidorowa, rosół, albo żurek) i że zdrowiej będzie jeść w szkolnej stołówce, bo tam gotowano codziennie świeży i inny obiad, który smakował o niebo lepiej… Starałam się też wracać jak najpóźniej, bo pani Tereska była bardzo rozmowna – choć to głównie ona mówiła, a to, co ja myślę, zupełnie jej nie interesowało… Moje koleżanki, które mnie odwiedziły raz, więcej nie chciały tam przychodzić, bo odbierały panią Tereskę jako bardzo wścibską osobę, która na dodatek lubi rządzić innymi, nie lubiły gdy komentowała ich sposób ubierania się czy makijaż:) Z wielką ulgą wyjechałam na wakacje i uprosiłam rodziców, żeby pozwolili mi jednak zamieszkać w internacie… Zgodzili się, z zastrzeżeniem, że po pierwszym wybryku wrócę do mieszkania u pani Tereski. Na szczęście nie było takiej potrzeby – wizja powrotu tam uczyniła ze mnie wyjątkowo grzeczną nastolatkę aż do końca liceum:)

colourgirl:
Pracuję w niewielkiej firmie na moim osiedlu, gdzie odpowiadam m.in. za odbiór i wysyłanie przesyłek kurierskich. Od dwóch lat dostarcza je i odbiera od nas sympatyczny kurier Tomasz – a że bywa u nas niemal codziennie, to już jesteśmy właściwie dobrymi znajomymi, do tego on wie, że mieszkam niedaleko mojej pracy, bo czasem widuje mnie jak wychodzę po południu z psem na spacer. I właśnie ta jego wiedza stała się przyczyną zabawnego nieporozumienia, kiedy akurat musiałam wyjechać na 2 dni w sprawach rodzinnych i przesyłki odbierała nasza stażystka Ania. Drugiego dnia mojej nieobecności kurier miał dostarczyć na moim osiedlu przesyłkę adresowaną na takie samo imię i nazwisko jak moje (a dodam, że ani moje imię, ani nazwisko nie występuje często). Przyszedł więc z nią do firmy, bo myślał, że mnie tu zastanie i odbiorę paczkę w pracy – nawet pytał koleżankę, czy nie może tej paczki tu dla mnie zostawić, ale ona nie była pewna, czy będę z tego zadowolona i powiedziała, że lepiej jednak ją zawieźć pod wskazany adres. Kurier więc niewiele myśląc, zadzwonił pod numer podany na przesyłce i radośnie zapowiedział swoją wizytę w stylu: „Cześć Anitka, będę u Ciebie za pół godziny z Twoją paczką, więc możesz już parzyć kawę…”:) Jak mi później relacjonował, był zdziwiony, że nie podjęłam jego wesołego tonu rozmowy, tylko byłam nadal oficjalna, więc przypomniał się jeszcze: Przecież to ja, Tomek, kurier:) Dopiero gdy zawitał z „moją” przesyłką pod wskazany adres, sprawa się wyjaśniła – adresatką paczki była zupełnie inna dziewczyna, choć o tych samych danych, co ja… Wiedziałam już wtedy o jej istnieniu, bo w przychodni często mylono nas i idąc do lekarza nigdy nie byłam pewna, czy recepcjonistka wyciągnie moją kartę, czy mojego osiedlowego sobowtóra:) Ale takiego „qui pro quo”, jak opisany powyżej przypadek, nigdy bym się nie spodziewała…

Iwona:

Opowiem Wam, jak odkryłam zdradę mojego byłego już męża. Od lat pracował jako zawodowy kierowca w jednej z firm w naszym mieście i gdy nagle zaczął pół godziny wcześniej wychodzić do pracy, coś mnie tknęło.  Zauważyłam też, że bardziej o siebie dba… To mnie skłoniło do tego, żeby go śledzić. Ale że pracował jako kierowca, to odpadało wysłanie za nim kogoś, kto go będzie śledził od punktu A do punktu B. Poprosiłam więc znajomego taksówkarza, żeby codziennie po fragmencie trasy go śledził. I pan Zenek go „odprowadzał” do pewnego punktu, z którego następnego dnia znów za nim jechał 2-3 przecznice. Po tygodniu było już jasne, że mąż jeździ co rano po młodą pracownicę swojej firmy, wchodzi do niej do domu na kwadrans, po czym jadą razem do pracy. Dalsze dowody zebrał już detektyw, co mi pomogło przy sprawie rozwodowej z wyłącznej winy męża. Co prawda dałam mu szansę, ale po 3 miesiącach „grzecznego” życia  zatęsknił za kochanką i pod pretekstem delegacji pojechał do niej na noc. oczywiście sprawdziłam to i kiedy zobaczyłam jego auto na parkingu w jej okolicy, było już dla mnie jasne, co to za „delegacja”… W środku nocy dobijałam się jak szalona do jej drzwi i jakie było jego zaskoczenie, gdy wybiegł w bieliźnie i mnie zobaczył! Tym razem już nie słuchałam jego tłumaczeń. Po rozwodzie musiał wyprowadzić  się z mojego mieszkania, które kupiłam jeszcze przed ślubem, więc nie miał do niego żadnego prawa, a ona go nie przyjęła i do dziś musi coś wynajmować, jak wiem od wspólnego znajomego. Tak więc zdrada mu się zupełnie nie opłaciła i na dodatek nie docenił mojej inteligencji, a ja mam wreszcie spokój i satysfakcję, że nie dałam się dłużej oszukiwać.

Serdecznie Wam gratulujemy!

Regulamin naszych konkursów znajdziecie TUTAJ

Oto nadesłane historie:

Matylda:

Poznałyśmy się kilkanaście lat temu. Z pozoru zwykła znajomość, doprowadziła nas obie na skraj własnych sił.
Gdy przeprowadziłam się razem z moimi rodzicami do innego miasta, przeczuwałam, że „nowe życie” będzie beznadziejne. Znacie to uczucie, gdy wchodzicie na przyjęcie, które trwa już od kilku godzin, a wszyscy oprócz was się znają, albo wręcz mówią w innym języku? Nie? Ja niestety znam je bardzo dobrze. Zawsze byłam osobą nieśmiałą, więc na myśl o poznawaniu nowych osób w szkole dostawałam dreszczy. Kolejne dni były dokładnie tak okropne jak przypuszczałam. Czułam się wyrzutkiem, tą nową i dziwną. Gdy myślałam, że tak już będzie cały czas, poznałam JĄ. Ania chodziła do równoległej klasy i przedtem zawsze się mijałyśmy. Nie wiem jak mogłam jej nie zauważyć. Wyglądem wyróżniała się na kilometr. To, że ona mnie nie zauważyła było dla mnie zrozumiałe. Ja byłam cicha, zwyczajnie ubrana, przeciętna. Jej raczej nie można było określić mianem dziewczyny z dobrego domu. Właściwie to była dziewczyną z Domu Dziecka. Plecak z krzykliwymi naszywkami, podarte rajstopy i notoryczny brak zadań domowych to były jej atrybuty. Widać było, że nie ma prostego życia. Jedyne co na pierwszy rzut oka nas łączyło to kolor włosów oraz figura. Obie byłyśmy dość wysokimi, szczupłymi blondynkami. Inni uczniowie zaczęli żartować, że jesteśmy bliźniaczkami, które rozdzielono w szpitalu. Gdy później o tym myślałam, widziałam w nas raczej odbicie w  krzywym lustrze, dwie skrajnie różne osobowości, które nie miały prawa razem funkcjonować.
Los zetknął nas w trudnych momentach naszego życia. Ja nie potrafiłam zaakceptować nowego środowiska, a Ania po raz kolejny nie została „wybrana” do adopcji. Obie szukałyśmy bliskiej osoby, która nas zrozumie, nawet wtedy, gdy nie padnie żadne słowo. Zaprzyjaźniłyśmy się mimo różnic. Teraz obie byłyśmy „odmieńcami”, ale nam to nie przeszkadzało. Nie potrzebowałyśmy nikogo prócz siebie. Ania imponowała mi swoją samodzielnością i odwagą. Fascynował mnie jej lekki i beztroski tryb życia. Nie miałam pojęcia jaka jest cena takiego zachowania. Ona chyba zazdrościła mi pełnej rodziny i normalnego domu, ale nigdy otwarcie o tym nie mówiła. Miałam wrażenie, że jest pogodzona ze swoim losem, a bunt przed całym światem jest jej jedyną obroną. Mimo wszystko była jednak szczerą dziewczyną o dobrym sercu, która bała się wielu rzeczy. Nasza przyjaźń się rozwijała. Rozmawiałyśmy ze sobą o wszystkim. Ania wiedziała jak trudne były dla mnie pierwsze dni w szkole, a ja wiedziałam, jak ciężko znosi samotność. Czasem się kłóciłyśmy, ale przed innymi stałyśmy za sobą murem- nic nie mogło nas złamać. Tak wtedy myślałam.
Starałyśmy się nie wchodzić nikomu w drogę, ale jak w każdej szkole zdarzały się konflikty. Szczególny zatarg miałyśmy z jedną starszą o rok dziewczyną i jej koleżankami. Justyna, bo tak miała na imię, była bardzo dobrze sytuowana i za pieniądze swoich rodziców chciała kupić wszystko i wszystkich. Nie podobało jej się to, że my jako nieliczne nie jesteśmy w nią bezkrytycznie wpatrzone. Pod koniec roku szkolnego, Ania zachorowała i przez kilka dni nie przychodziła do szkoły. Wtedy znów zetknęłam się z zawiścią i nieprzychylnością Justyny i jej paczki. Zaczęto wyśmiewać mnie ze względu na przyjaźń z Anią. Zdarzyły się przepychanki, podstawienie nogi czy kradzież zeszytów. Nie skarżyłam się nauczycielom, chciałam być silna jak moja przyjaciółka i dać sobie radę sama. Konflikt rósł w siłę, aż pewnego czerwcowego dnia osiągnął apogeum.
Ania wróciła do szkoły, a ja nie powiedziałam jej o tym co działo się podczas jej nieobecności. Po skończonej lekcji wychowania fizycznego zostałam wysłana przez nauczyciela do odniesienia sprzętu. Gdy weszłam do ciemnego pomieszczenia poczułam bardzo silne uderzenie w kolano i plecy, a potem już tylko przeszywający ból. Straciłam przytomność. Później okazało się, że zostałam zaatakowana rakietą do tenisa przez Justynę. Kolejne wydarzenia potoczyły się dość szybko. Napastniczka została przeniesiona do innej szkoły,  a moi rodzice wytoczyli sprawę w sądzie. Ja wylądowałam w szpitalu ze skomplikowanym złamaniem kolana. Przeszłam trzy operacje, straciłam ponad rok na rehabilitację. Do dziś utykam. Ania była przy mnie przez cały ten czas- nasza przyjaźń przetrwała próbę czasu…
Cóż, chciałabym napisać, że tak było, ale wtedy bym Was okłamała. Historia wyglądała inaczej. Zanim tamtego dnia dotarłam do kantorka wpadłam na Anię. Zapytała czy mi pomóc. Po dłuższej chwili wahania poprosiłam ją, aby zamiast mnie zaniosła ten sprzęt. W pomieszczeniu było ciemno i Justyna zaatakowała Anię myśląc, że to ja. To Ania przeszła te wszystkie operacje i do końca życia miała poruszać się o kuli. W szpitalu odwiedziłam ją tylko dwa razy. Nie potrafiłam patrzeć jej w oczy. Prawda była bowiem taka, że Justyna przed lekcją groziła mi i domyślałam się, że tam na mnie czeka… Byłam tylko dzieckiem, nie miałam złych zamiarów, myślałam, że Ania obroni się, jak zawsze zresztą. Tak naprawdę jednak zdradziłam najbliższą mi wtedy osobę. Od tamtego czasu nie widziałam się z Anią. Nie wróciła już do naszej szkoły, a ja wkrótce potem znów się przeprowadziłam. Sądzę, że w końcu domyśliła się, dlaczego zerwałam kontakt. Nie wiem jak potoczyły się jej losy. Było to przed erą wszechobecnych smartfonów i Internetu, więc niewiele mogłam osiągnąć. Przez ostatnie kilka lat szukałam Ani, ale „zapadła się pod ziemię”. Dom Dziecka już nie istnieje, nie byłam jej rodziną, więc nie mam dostępu do żadnych informacji, a nazwisko najprawdopodobniej zmieniła. Nie umiem wyjaśnić swojego zachowania sprzed lat i nie szukam dla niego usprawiedliwienia. Chciałabym mieć tylko nadzieję, że gdziekolwiek teraz jest Ania, kiedyś mi wybaczy. Ja ze swoimi wyrzutami sumienia muszę się mierzyć do końca życia.

tredi:

Od zawsze marzyłam o tym, żeby zostać malarką, rysowanie i malowanie to moja pasja od dzieciństwa. Po podstawówce uprosiłam więc rodziców, żeby pozwolili mi na naukę w liceum plastycznym oddalonym o 40 km od mojej miejscowości, więc jedyną opcją było zamieszkanie w internacie lub na stancji. Mama jednak postanowiła, że będę mieszkać u znajomej, a konkretnie kuzynki naszej sąsiadki, która zamieszkała tam po wyjściu za mąż i już była wdową w średnim wieku. Pani Tereska – bo tak miała na imię – od początku starała mi się zapewnić atmosferę pełną domowego ciepełka, przed którym wzbraniałam się jako nieco zbuntowana nastolatka:) Tymczasem ona zachowywała się, jakby była moją mamą – pewnie też dlatego, że nie miała dzieci, choć bardzo chciała… Miała też wielką potrzebę opiekowania się kimś, co w połączeniu z niespełnionym instynktem macierzyńskim dało mieszankę wręcz wybuchową…

Do tego była dość bezpośrednia, co wyszło już pierwszego dnia mojego pobytu u niej. Pokazywała mi, jak się spuszcza wodę w toalecie, jak działa prysznic, a nawet jak dokonywać higieny intymnej „na szybko” – czyli bez konieczności brania prysznica. W tym celu nagle wskoczyła w rozkroku na wannę niczym 20-latka (a ważyła dość sporo…) i chwyciła gumowy wąż przymocowany do kranu, kierując go w wiadomą stronę… Ze wstydu nie wiedziałam, gdzie oczy podziać i nic nie mówiłam, ale ona w ogóle tego nie zauważyła… Wytrzymałam tam tylko (lub aż) rok, bo pani Tereska w poczuciu swej dobrej woli zbytnio ingerowała w moje życie – chciała decydować, o której mam chodzić spać, co jeść i jak się ubierać. Starałam się być grzeczna, początkowo zjadałam nawet te zupy, które gotowała co kilka dni i później odgrzewała ze słoików przechowywanych w lodówce. Jednak w końcu stwierdziłam, że jedzenie ciągle tego samego mnie przerasta (przez 3 dni z rzędu była zwykle pomidorowa, rosół, albo żurek) i że zdrowiej będzie jeść w szkolnej stołówce, bo tam gotowano codziennie świeży i inny obiad, który smakował o niebo lepiej… Starałam się też wracać jak najpóźniej, bo pani Tereska była bardzo rozmowna – choć to głównie ona mówiła, a to, co ja myślę, zupełnie jej nie interesowało… Moje koleżanki, które mnie odwiedziły raz, więcej nie chciały tam przychodzić, bo odbierały panią Tereskę jako bardzo wścibską osobę, która na dodatek lubi rządzić innymi, nie lubiły gdy komentowała ich sposób ubierania się czy makijaż:) Z wielką ulgą wyjechałam na wakacje i uprosiłam rodziców, żeby pozwolili mi jednak zamieszkać w internacie… Zgodzili się, z zastrzeżeniem, że po pierwszym wybryku wrócę do mieszkania u pani Tereski. Na szczęście nie było takiej potrzeby – wizja powrotu tam uczyniła ze mnie wyjątkowo grzeczną nastolatkę aż do końca liceum:)

mika19:
Wstaję codziennie rano, myję się, ubieram się, chodzę do pracy wolontariat, widzę go codziennie i myślę choć minęło już wiele lat… Polonez dziś już staruszek zasłużony, to wymarzony samochód mojego Taty, taki, na który nas było wtedy i teraz stać. Pojawił się u nas na święta Bożego Narodzenia sprawił wiele radości nam i naszemu Tacie – zawodowemu kierowcy, który od zawsze wiedział, że chce jeździć…Dzięki niemu przeżyliśmy bardzo wiele ciepłych, wspólnych chwil, które teraz wspominam z bijącym sercem bo taty już z nami nie ma od 17 lat. Tata bardzo nas kochał, ale ten samochód to była Jego druga miłość.Ten samochód ten nasz polski polonez, mimo, że to tylko przedmiot uświadomił mi jak ważne w życiu jest realizowanie swoich pasji, wykonywanie tego o czym się marzy. Jak ważna jest jakakolwiek pomoc innym choćby przyszło nam kogoś podwieźć starym polonezem.
Kiedy myślę o tacie widzę bardzo często ten samochód, dodaje mi to sił szczególnie wtedy gdy jest nam z mamą i bratem ciężko. W moich oczach tata za kierownicą uśmiecha się z tego samochodu i uświadamia mi, że wszystko jakoś się ułoży. Polonez od 1997 do dziś jest symbolem tego, dzięki temu samochodzikowi lepiej zrozumiałam to co rodzice przekazywali nam od zawsze – żeby robić to co się kocha i pomagać innym.

colourgirl:
Pracuję w niewielkiej firmie na moim osiedlu, gdzie odpowiadam m.in. za odbiór i wysyłanie przesyłek kurierskich. Od dwóch lat dostarcza je i odbiera od nas sympatyczny kurier Tomasz – a że bywa u nas niemal codziennie, to już jesteśmy właściwie dobrymi znajomymi, do tego on wie, że mieszkam niedaleko mojej pracy, bo czasem widuje mnie jak wychodzę po południu z psem na spacer. I właśnie ta jego wiedza stała się przyczyną zabawnego nieporozumienia, kiedy akurat musiałam wyjechać na 2 dni w sprawach rodzinnych i przesyłki odbierała nasza stażystka Ania. Drugiego dnia mojej nieobecności kurier miał dostarczyć na moim osiedlu przesyłkę adresowaną na takie samo imię i nazwisko jak moje (a dodam, że ani moje imię, ani nazwisko nie występuje często). Przyszedł więc z nią do firmy, bo myślał, że mnie tu zastanie i odbiorę paczkę w pracy – nawet pytał koleżankę, czy nie może tej paczki tu dla mnie zostawić, ale ona nie była pewna, czy będę z tego zadowolona i powiedziała, że lepiej jednak ją zawieźć pod wskazany adres. Kurier więc niewiele myśląc, zadzwonił pod numer podany na przesyłce i radośnie zapowiedział swoją wizytę w stylu: „Cześć Anitka, będę u Ciebie za pół godziny z Twoją paczką, więc możesz już parzyć kawę…”:) Jak mi później relacjonował, był zdziwiony, że nie podjęłam jego wesołego tonu rozmowy, tylko byłam nadal oficjalna, więc przypomniał się jeszcze: Przecież to ja, Tomek, kurier:) Dopiero gdy zawitał z „moją” przesyłką pod wskazany adres, sprawa się wyjaśniła – adresatką paczki była zupełnie inna dziewczyna, choć o tych samych danych, co ja… Wiedziałam już wtedy o jej istnieniu, bo w przychodni często mylono nas i idąc do lekarza nigdy nie byłam pewna, czy recepcjonistka wyciągnie moją kartę, czy mojego osiedlowego sobowtóra:) Ale takiego „qui pro quo”, jak opisany powyżej przypadek, nigdy bym się nie spodziewała…

deliss116:
Czerwiec. Słoneczne, ciepłe popołudnie. Po obejrzeniu kolejnego odcinka ulubionego serialu postanowiłam zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszłam przed dom, przymrużyłam oczy i zwyczajnie uśmiechnęłam się do Słońca. Trwałam tak w błogim letargu, lecz po chwili poczułam, jakby ktoś mnie obserwował. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się dookoła. Wpatrywał się we mnie… wymieniliśmy długie spojrzenie i… to była chwila w której „przepadłam”. Miłość od pierwszego wejrzenia. Bielutka sierść, czarne łatki i łapiące za serce spojrzenie.Biedaczek błąkał się za ogrodzeniem. Nigdy nie zrozumiem jak można porzucić psa, istotę, która zapewne ma w sobie więcej uczuć, niż nie jeden człowiek. Był spłoszony, ale nie omieszkał skonsumowania kawałka zostawionej mu kanapki :)
Następnego dnia Łatek(tak go nazwałam) bez wahania przybiegł do mnie radośnie merdając puszystym ogonem. Zaczęłam Go głaskać pod szyjką, za uszkami, a potem położył się na grzbiecie. No i zobaczyłam… jej cycule…okazuje się, że uwiodła mnie słodka, wyrzucona jak stary przedmiot dziewczynka <3 . Nie wahałam się ani chwili, przygarnęłam Łacie. Nie zdawałam sobie sprawy
z wielkiej odpowiedzialności, jaką trzeba wykazać opiekując się pupilem. To Łacia nauczyła mnie jak wydobyć z siebie wrażliwość, miłość, opiekuńczość, systematyczność. Ja każdego dnia uczyłam Ją, jak ponownie zaufać człowiekowi. Mimo, że czasem coś przeskrobała i nie raz dostała reprymendę wiernie stała u mego boku. Pies jest z człowiekiem na dobre i na złe, nigdy nie porzuci właściciela. Niestety człowiek często okazuje się bezdusznym, bestialskim potworem, krzywdzącym lub porzucającym bezbronne zwierzęta. Uczyłyśmy się siebie nawzajem. Była to jedna z piękniejszych lekcji jaką było mi dane przeżyć. Jej wzrok wdzięczności i radości zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Po jakimś czasie zauważyłam, że moja Łatka robi się coraz grubsza. Już wtedy domyśliłam się co mogło być przyczyną jej porzucenia.Ja w przeciwieństwie do poprzedniego właściciela okazałam jej jeszcze więcej troski i miłości. Moja suczka miała zostać mamą :) Kilka tygodni później, po tym jak Łacia okazała się dzielną sunią trzymałam na kolanach 7 słodziutkich, malutkich puszystych szczeniaków (6 piesków i 1 suczka). Siedem małych nosków i ogonków, 28 cudownych mięciutkich łapeczek. Te małe szczeniaki skradły moje serce, lecz takiej gromadki z pewnością bym nie okiełznała :) Wiedziałam już, że moją priorytetową misją jest znalezienie bezpiecznego domu dla tej rozbrykanej ekipy. Nawet nie brałam pod uwagę tego, ze któreś z nich może trafić do klatki w schronisku :( Po odchowaniu szczeniaków przyszedł moment na działanie. Zamieściłam ogłoszenie w Internecie, dodałam zdjęcie każdego słodkiego pyszczka. Poprzedniego dnia wczułam się w rolę profesjonalnego fotografa, a małe łobuziaki śmiało mogły pokazać swoje walory w postaci plamki na ogonku, białego krawata pod szyjką, całego uzębienia, słodkiego języczka ;) Odzew był natychmiastowy. Moc Internetu oraz piękno ludzkich serc okazały się nie ocenione. 6 piesków trafiło do nowego domu.Z jednej strony byłam szalenie szczęśliwa, z drugiej łezka kręciła mi się w oku z powodu rozstania z każdą z tych przecudownych kuleczek. W końcu byłam ich drugą mamą. Malutka sunia,jak to sunia miała pod górkę. Nie znalazł się człowiek, który by ją zechciał. Ale i na to znalazłam sposób…i ją przygarnęłam do siebie. Została moją maleńką Figą <3

Dziś Łaci już ze mną nie ma. Moja przyjaciółka odeszła… Jednak już na zawsze pozostawiła ślad swojej psiej łapy w moim sercu.

Z Figą figlujemy po dziś dzień. Jest suczką wysterylizowaną. Ostatnio dołączył do nas kot Felek. Moja zwierzęta są częścią mojego życia. Powyższa historia uświadomiła mi, jak silna, piękna i prawdziwa więź może połączyć człowieka z jego pupilem.

Jakub:

Była jesień. A właściwie piątek. Do tego PIĄTEK TRZYNASTEGO. Tak naprawdę miałem wszystkiego dość. Cały czas padało, nie można było nigdzie wyjść. Stwierdziłem, że mimo niesprzyjającej aury udam się na krótkie zakupy do galerii handlowej. W końcu trzeba było zrobić jakąś kolację. A ja miałem całkowicie pustą lodówkę. Zmęczony po kilku godzinach na uniwersytecie wygramoliłem się i udałem w kierunku galerii. Nie przepadałem za tłumem ludzi, a zakupy w piątkowy wieczór nie napawały optymizmem. Tym bardziej, że oblałem tego dnia kolokwium. A przy parkowaniu auta pod blokiem zarysowałem drzwi samochodu. Wydawało mi się, że gorzej już tego dnia być nie może. A jednak się pomyliłem.

Wchodząc do galerii byłem przepełniony negatywnymi myślami. Stres i zdenerwowanie czekały tylko na erupcję niczym wulkan. Miałem nadzieję, że zrobię szybkie zakupy spożywcze i zaszyję się pod ciepłą kołdrą spędzając weekend z filmami na DVD. Gdy już wrzuciłem do koszyka chipsy, pełnoziarnisty chleb, symbolicznego pomidora i jakiś ser dla urozmaicenia posiłku, szybkim krokiem pośpieszyłem do kasy. Zapłaciłem za swoje zdobycze i już marzyłem głodnym wzrokiem o smacznych kanapkach, moim oczom ukazała się ogromna reklama pumpkin chai latte w znanej sieciówkowej  kawiarni. Stwierdziłem, że coś mi się od tego życia należy, więc pomknąłem po upragniony napój dyniowy. Niemalże wbiegłem do kawiarni! Wizja dyniowego deseru nie mogła czekać. Niestety los tak chciał, że wchodząc, nie zauważyłem wychodzącej dziewczyny, która najwidoczniej także się spieszyła. Straciłem równowagę i … jej kawa wylądowała na moim swetrze. W tym momencie pomyślałem sobie, że wszystkie nieszczęścia świata dziś chodzą ze mną parami. Szybko odzyskałem trzeźwy umysł. Chciałem przeprosić dziewczynę, i w tym momencie Nasze oczy zbiegły się. Stała przede mną śliczna brunetka o zielonych oczach. Czerwony płaszcz dodawał jej uroku, a seledynowa torebka kontrastowała z całością stylizacji.

Przepraszam – wymamrotałem.

Dziewczyna się zarumieniła. Bowiem zderzenie wynikało z winy Nas obojga.

To ja na Pana wpadłam tak niefortunnie, ja bardzo przepraszam. Chyba zniszczyłam Panu sweter – powiedziała zatroskana brunetka.

Nic się nie stało. Wypierze się – odpowiedziałem speszony, gdyż dopiero po chwili zorientowałem się o istnieniu plamy na moim ulubionym swetrze. Po chwili jednak dodałem: A może da się Pani zaprosić na drugą kawę? Bo z tej, którą trzymała Pani w ręku już nic nie będzie.

Brunetka uśmiechnęła się i odpowiedziała, że niestety ale się spieszy. Jednak jutro bardzo chętnie przyjmie zaproszenie na kawę. W sumie jutro… miałem spędzić w towarzystwie płyt DVD i chipsów. No trudno pomyślałem, poświęcę się.

Może być jutro – odpowiedziałem. To o 20:00 w tym samym miejscu? – zapytałem wykorzystując okazję.

Jasne, o 20:00 będzie doskonale. To do zobaczenia- odpowiedziała oddalając się. A ja skierowałem się po dyniową lattę, cały czas myślałem o jutrzejszym spotkaniu. Myśli kłębiły się w mojej głowie.

Kolejnego dnia wstałem pełny energii. Wiedziałem, że nic i nikt nie spieprzy mi tego cudownego nastroju. Ogarnąłem mieszkanie, wyprowadziłem psa na spacer podśpiewując sobie pod nosem. Wybiła godzina 19:45. Czekałem pod pamiętną kawiarnią. Nie wiedziałem czego mogę się spodziewać. Zobaczyłem w oddali – ją. Kroczyła niczym Afrodyta. Nie mogłem tego schrzanić. Nie tym razem!

Przywitaliśmy się. Usiedliśmy i zamówiliśmy kawę oraz mały deser. Rozmowa całkiem dobrze się kleiła. Aż za dobrze. Dowiedziałem się, że dziewczyna ma na imię Ola. I o losie… studiuje na tej samej uczelni co ja! Po wyjściu z kawiarni odprowadziłem ją pod jej klatkę. I dostałem zaproszenie na kolację ;) Co tu dużo mówić. Całą noc przegadaliśmy słuchając płyty Naszego ulubionego zespołu. Rano wróciłem na swoje mieszkanie tylko po to, aby się przebrać. Bo za kilka godzin znów miałem spotkać się z Olą. To była bajka. Bajka, która trwa po dziś dzień. Od niefortunnej kawy na moim swetrze, po wspólne życie razem.

Beata:

Moje tegoroczne wakacje spędziłam w Bieszczadach, a pobyt ten odmienił moje życie – na lepsze, dlatego zapamiętam go na zawsze! Bardzo lubię bezpośredni kontakt z naturą, uwielbiam lasy, dzikość. Pojechałam tam wraz ze znajomymi. Chociaż oni także uwielbiali las, nie mieli takiej determinacji, by wieczorem iść na ostatni spacer. Mi za to tej determinacji nie brakowało, dlatego z uwagi na ich opór udałam się do lasu sama. Byłam pewna, iż w każdym lesie odnajdę się bez problemu, wrócę, nie zgubię się, chociaż byłam w nim po raz pierwszy. Pewna swego i obrażona na resztę świata poszłam na samotny spacer. I wtedy spotkałam Jego. Samo Jego pojawienie się było źródłem mojej wielkiej irytacji. Nie chciałam w tym miejscu spotkać kogokolwiek, kto zakłóciłby mój spokój. A On mimo to tam był. Ów Jegomość, zdziwiony moją samotną bytnością w lesie o tej porze podjął próbę nawiązania dialogu. Ja jednak postanowiłam być jak najbardziej niemiła – a postarałam się bardzo – czując, iż sobie ze wszystkim poradzę i nie potrzebuję pomocy, tym bardziej Jego.
Nie poradziłam sobie jednak. Obecność Nieznajomego – jeszcze – w tym samym miejscu, o tej samej porze – uratowała mnie przed zagubieniem w lesie. Nigdy nie zapomnę tej lekcji pokory, a potem zapachu palącego się drewna z ogniska, na łonie natury, w głuszy. Odtąd las ten kojarzy mi się z rodzącym się wtedy zaufaniem, stopniowym zauroczeniem, potem też miłością. Wreszcie z tym miejscem wiąże się dla mnie szczególna symbolika, wyjątkowe wspomnienia, kiedy upór przerodził się w strach, a potem w miłość, kiedy przestałam iść samotnie przez życie, znajdując swoją drugą połówkę. Na wakacjach wszystko może się zdarzyć!

Majka:

Powódź tysiąclecia – potoczna nazwa powodzi, która nawiedziła w lipcu 1997 roku południową i zachodnią Polskę . Właśnie w tym czasie w bardzo nietypowym miejscu zdarzyło mi się przewijać malca
10 lipca 1997 roku Odra zalała lewobrzeżne Opole (m.in. prawie całą dzielnicę Zaodrze, częściowo dzielnice Szczepanowice i Półwieś oraz wyspy Pasieka . Akurat ja tam w tych okolicach przebywałam turystycznie. Dzieci swoje już nieco odrośnięte miałam i nawet o przewijaniu maluszka prawie zapomniałam. Ale okazja i powodzi przyczyna moją umiejętność przewijania na nowo tu rozpoczyna. Ujeżdżałam konia, brodzącego po wodzie doznałam niezapomnianego uroku w swojej nowej przygodzie. Maleńkie, płaczące dziecko przez jego matkę zostało mi na konia podane i właśnie na konia grzbiecie dokonałam jego przewijanie. W nietypowym i na nietypowym miejscu malca przewijałam a „urok ” tego czynu do dzisiejszego dnia dobrze sobie zapamiętałam.
ps. nigdy potem tego maluszka chyba nie spotkałam – ale dumna jestem ,że w takim i na tak nietypowym miejscu właśnie go przewijałam. Dodam że zamiast pieluszki użyłam szaliczka swego . Już uspokojone i w suche owinięte dzieciątko podałam w ręce matce jego. Ta zaraz do piersi go przystawiła i własnym pokarmem dziecinę karmiła Ja na koniu dalej pogalopowałam . Pomoc dla powodzian szybko zawezwałam. Z konia dobrze jeszcze widziałam jak straż do nich jechała a kobieta cały czas brodząc w podnoszącej się wodzie na rękach dziecinę trzymała.Tuliła maleństwo do serca swego i to w tej trudnej sytuacji było bardzo przejmującego i jakże pięknego.

Wnuczka:

Wciąż próbuję zorientować się, które ze wspomnień z Tobą w roli głównej jest najstarsze, lecz nie wiem. Chyba to, w którym zwinięta koło nogi łóżeczka, płakałam do pewnej piosenki z lat 80-tych. Byłaś wtedy w pracy, mi zaś ubzdurało się, nie wiedzieć czemu, że odeszłaś i już nie wrócisz. Płakałam wówczas okropnie. Nie wiem, ile mogłam mieć lat, skoro zapamiętałam tamten dzień, lecz obecność łóżeczka we wspomnieniach wskazuje na dość młody wiek. Już wtedy kochałam Cię nad życie, choć jeszcze nie do końca ogarniałam jak bardzo.

A teraz, niestety, nastał ten czas, kiedy naprawdę odeszłaś i już nie wrócisz. W wieku 75 lat Bóg zabrał Cię do siebie, po ponad 4 latach choroby, pozostawiając nam – tęskniącym za Tobą – morze łez i sznur wspomnień…

Pamiętam pewien wieczór, gdy uczyłaś mnie pierwszej w życiu modlitwy – Aniele Boży. Może właśnie dlatego, że to Ty uczyłaś mnie tych słów, jest to dziś mój ulubiony pacierz:) Wiesz… zawsze byłaś dobrą nauczycielką – przede wszystkim cierpliwą, choć z wiekiem zasoby tej cierpliwości zmalały niemal do zera;P

Zawsze, ale to zawsze, ganiałaś mnie do mycia zębów. Nieważne jak bardzo mogłam być wieczorem zmęczona – Ty nie odpuszczałaś. Wtedy czasami miałam dość, dziś jednak dziękuję Ci za to – na pewno to dzięki Tobie nie mam dziś najmniejszych problemów z dentystami, a jeśli już, to są to problemy dotyczące wymiany starych plomb na nowe. Ostatnia dziura w zębie zrobiła mi się bodaj kilkanaście lat temu; nie wiem też, co to znaczy leczenie kanałowe. Zaszczepiłaś we mnie nawyk szczotkowania, który teraz to ja przekazuję swojemu dziecku – kiedyś może mi za to podziękuje:)

Byłaś babcią, o jakiej marzy każdy…

Ochrzaniałaś dziadka, kiedy specjalnie sadzał mnie na szafie, mając przy tym ubaw z mego strachu, jak i wtedy, gdy przyniósł mi z piwnicy lalkę, która okazała się być bez oczu. Do dziś pamiętam, jak darłam się na jej widok:D Tak samo opieprzałaś go, gdy wyłudzał ode mnie czekoladę, choć ze względu na cukrzycę była ona dlań owocem zakazanym:) Zresztą to samo tyczyło się Twego starszego syna, kiedy udawał całkiem realistycznie, że odrywa sobie kawałek palca wskazującego – krzyczałaś nań, gdy ja z płaczem spieprzałam co sił w nogach na wersalkę, byle dalej od niego:P

Dawałaś wyłudzać od siebie pieniądze na smakołyki nawet kilkanaście razy dziennie, toteż nigdy nie zapomnę tamtych wakacji, podczas których Ty, objuczona siatami pełnymi zakupów, próbowałaś wspiąć się na schody, ja zaś zagrodziłam Ci je ze słowami:

Babciu, powiedzieć ci coś?
Powiedz.
Ale dasz mi na loda? – Bodaj dziesiątego już tego dnia:)
No, mów.
Ale dasz mi?
Powiedz – śmiałaś się, choć ręce pewnie mdlały Ci już od ciężaru.
Ale dasz mi na tego loda?
Tak, dam ci. A teraz powiesz mi wreszcie?
Kocham cię, babciu – odparłam rozbrajająco, tuląc Cię w pasie. – A teraz dasz mi na loda? – zakończyłam, na co z Twych oczu popłynęły łzy rozbawienia.

Takie zagranie:D

Lubię to wspomnienie:)

Jeśli chodzi o wyłudzanie, byłam w tym specjalistką. Często brałam dziadka kapelusz, aby krążyć z nim po wszystkich domownikach i zbierać pieniądze ze słowami „Co łaska”. Na łakocie. Czasami zamiast nich dostawałam właśnie je. Nigdy jednak nie rzucałam się łapczywie na słodycze – zawsze chowałam je do szafki na „specjalną okazję”. Taką okazją zaś były nasze wspólne z dziadkiem seanse przed telewizorem. Wtedy to wyciągałam torbę wszelakich cukierków, siadałam na oparciu wersalki i raczyłam się ze wzrokiem utkwionym w starym filmie.

Najbardziej kochałam Cię za Twą troskę i miłość, której nigdy mi nie szczędziłaś. To Ty zawsze tuliłaś mnie ze słowami: „Kocham cię. Wiesz o tym, prawda? Gdybym mogła, przychyliłabym Ci nieba”. Wiedziałam. Twoją miłość czułam nieustannie. Dawałaś mi coś, czego moja własna matka nie potrafiła, dlatego zawsze wiedziałam, że po Twojej śmierci będę bardziej zdruzgotana, niżbym była po jej. Cóż jednak poradzić…

Całe życie marzyłaś o własnym domu, którego – koniec końców – nie doczekałaś się jednak. Często mawiałaś mi, że brałabyś nas, wnuki, wtedy do siebie i rozpieszczała do granic możliwości. Że gdybyś wygrała w totolotka, podzieliłabyś się z nami pieniędzmi, aby niczego nam nie brakowało. Nie miałaś wiele, a mimo to i tak zawsze dzieliłaś się tym, co masz. To dzięki Tobie i dziadkowi, który jeszcze wtedy żył, z dumą prezentowałam na sobie podczas pierwszej komunii świętej sukienkę, która wydawała mi się najpiękniejsza ze wszystkich. Czułam się w niej jak księżniczka, marząc, że kiedyś – jako panna młoda – pójdę w podobnej. Z marzeń tych nic nie zostało w dniu ślubu, jednak tamtego dnia czułam się naprawdę cudownie:)

Zawsze też – jak na prawdziwą babcię przystało – gotowałaś nam nasze ulubione dania i nie szczędziłaś dokładki (nawet jeśli znaczyło to, że sama zjesz mniej). A kiedy zwyczajnie nie mogliśmy wmusić w siebie już ani kęsa więcej, mawiałaś: „Nie smakowało ci?”:P Nie byłaś bogata, ale i tak co roku brałaś mnie na wakacje do siebie. Dla mnie zaś był to czas pełen beztroski oraz miłości i nawet, jeśli było ubogo, było wesoło – nie zamieniłabym tamtych dni na nic innego. Chyba nie zdawałaś sobie z tego sprawy, ale to właśnie wtedy przychylałaś mi rzeczywiście nieba:)

Życie ze mną było zazwyczaj proste – taką przynajmniej mam nadzieję:) Byłam dzieckiem niekonfliktowym, cichym oraz radosnym. Potrafiłam zająć się sama sobą, gdy wymagała tego sytuacja. Czasami jednak, jak każde dziecko, miałam swoje „odpały”:D Największym z nich było chyba Picasso, jakie odpaliłam sąsiadowi kamieniem na karoserii jego samochodu – kwiatki, motylki, tego typu rzeczy, które tak lekko się rysowało:P Pojęcia nie mam, co mi wówczas strzeliło do głowy, Ty jednak nie wydałaś mnie rodzicom nigdy – pewnie więc do tej pory nie wiedzą o tamtym incydencie, chodź dziś już mam ponad 30 lat.

Zawsze byłaś dyskretna. Jak i skora do zawierania układów:D

Pewnego dnia, gdy nie chciało mi się iść z Tobą na rynek po zakupy, wolałam bowiem pobawić się z koleżankami na dworze w podchody, lalki Barbie, a może kolonie pod namiotem, umówiłyśmy się w tajemnicy przed dziadkiem, który nie chciał mieć na mnie oka, że zostanę na dworze, w domu zaś pojawię się dopiero wówczas, gdy uznam, iż zdążyłaś wrócić z miasta. I tak też zrobiłam, dobrze wyczuwając moment. Za wolno jednak myślałam, rzucając od progu kuchni:

Jakie fajne taborety! Skąd się wzięły? – Ledwie o to zapytałam, a już wiedziałam, co usłyszę z ust dziadka:
Mówiłaś przecież, że była z tobą!

W ten oto sposób sprawa się rypła:D

To ty szyłaś mi ubranka dla lalek Barbie oraz pościele do wózka dla większych lalek. Kiedy dostałam tę złotą w piękne ornamenty, dosłownie zabrakło mi języka w gębie:) Pamiętam też serdak w kratę, który uszyłaś specjalnie dla mnie. Niby nic wymyślnego, a ubóstwiałam w nim chodzić – nawet, kiedy stał się nieco zbyt małym.

Pamiętam, jak podczas burzy chowałam się pod kołdrę, by wychynąć z niej spocona niczym mysz, gdy już wszystko ucichnie – zawsze uspokajałaś mnie jednak, przekonywałaś, że nie ma się czego bać. Aż w końcu strach przeszedł w ekscytację – jak to wszystko zmienia się z wiekiem! Obawa przed piórkami zresztą również mi minęła, choć na ich widok darłam się niczym strażacka syrena. Zwłaszcza zaś, jeśli były czarnego koloru. Gdyby nie Twoje wsparcie, pewnie w końcu dostałabym z ich powodu wylewu:D

Kiedy sobie tak pomyślę, zastanawiam się, gdzie ja miałam serce, za każdym razem wyskakując zza firanki, aby cię nastraszyć:P Cud, że Ty swoje miałaś wtedy na tyle silne, że nie skończyło się zawałem – nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. Dziś myślę sobie też, że z powodzeniem mogłabyś oddać mi pięknym za nadobne i nastraszyć mnie tak, iż najprawdopodobniej zesrałabym się w gacie ze strachu:D To jednak nie w Twoim stylu:)

Pamiętam też to, jak zaganiałaś mnie na łóżko, gdy sama odkurzałaś mieszkanie – abym nie roznosiła paprochów.

Wszystkie momenty, kiedy zwalałam poduszki z foteli oraz koce, aby zrobić sobie namiot, choć Ty dopiero co posprzątałaś mieszkanie…

Jak graliśmy z dziadkiem w karty… w tysiąca na przykład. Choć szczególnie lubię wojnę – – do dziś jest to moja ulubiona karciana gra.

Magię świąt Bożego Narodzenia spędzanych u Ciebie co roku. Zapach potraw, ubieranie choinki, prezenty, wspólną radość oraz śnieg za oknem, na którym robiło się aniołki oraz toczyło bałwany. Piękne chwile, które trudniej odtworzyć, będąc dorosłym, kiedy w dodatku brak śniegu. Mimo wszystko jednak staram się, aby przekazać tę magię swoim bliskim tak, jak kiedyś Ty otaczałaś nią mnie. I chyba udaje mi się to, bowiem w tym roku usłyszałam od siostry, że Gwiazdka w moim domu, to czas wyjątkowy – jak rzadko gdzie:)

Mam też w głowie tysiące rysunków, jakie namalowałam przy Twym stole, który stoi w samym miejscu od lat, w szkatułce zaś leżą broszki, które od Ciebie „wyłudziłam”:D Nic specjalnego, ale dla mnie mają one ogromną wartość sentymentalną. Niektóre z rysunków też przetrwały po dziś dzień, przechowywane przez jednego z Twych synów, bym mogła dziś śmiać się sama z siebie.

Pamiętam, jak mnie nazywaliście – Misiaczkiem:)

I to, co doradziłaś mi, gdy skończyłam 9 lat – „Jeśli nie masz komu się zwierzać, pisz pamiętnik”.

Zaczęłam więc, jak tylko dostałam pierwszy jego egzemplarz pod choinkę, nie przypuszczając ani trochę, że okaże się to nie tylko sposobem na poradzenie sobie z nagromadzonymi emocjami, lecz przede wszystkim życiową pasją, dzięki której za kilkanaście lat będę w stanie zakląć wspomnienia niczym życie w bursztynie.

Początki nie były łatwe, lecz przecież nigdy nie są. Pisałam, siejąc mnóstwo błędów, z czego sama się dzisiaj śmieję, podobnie jednak jak Ty, nigdy nie poddałam się, bo taka już jestem, jeśli na czymś naprawdę mi zależy. Z czasem zaczęłam też pisać wiersze, później jednak odkryłam, iż bardziej cieszy mnie tworzenie opowiadań. Zaczęło się oczywiście od romansideł, jak to bywa w wieku dojrzewania, kiedy buzują hormony, później zaś wyspecjalizowałam się w erotykach. Pokochałam też fantasy, zawsze bowiem interesował mnie wymiar niedostrzegalny wielu ludziom. Opowiadania te pozwoliły mi wygrać kilka konkursów, koniec końców jednak i tak powróciłam do pamiętnika – tyle że w nowszej wersji, jaką jest blogowanie.

To dzięki Tobie mogę dziś napisać ten post – uchwycić to, co dla mnie cenne, by móc cieszyć się tym na starość, gdy dopadnie mnie demencja. Dzięki Twojej radzie i mojemu talentowi możesz żyć wiecznie w tej oto notatce:)

Opiekowałaś się mną, kiedy byłam chora. Opatrywałaś, kiedy zdarłam kolano do żywego. Śmiałaś, gdy lunatykowałam, szukając grzebienia na regale, śniło mi się bowiem, że zamiast włosów, mam na głowie ptasie gniazdo. Albo kiedy darłam się od progu na widok dziadka kolegi:

Dziadek, Konus przyszedł!

Pojęcia nie miałam, że tak na niego wołaliście wyłącznie między sobą, ponieważ był nad wyraz niski…

Cicho… – uciszał mnie dziadek, na co ja – jak to dziecko – bez pardonu rzuciłam obronnie (oczywiście na pełen regulator):
No co?! Przecież on się tak nazywa!

Babcia omal nie udławiła się wtedy ze śmiechu, rzeczony Konus zresztą też. I tylko dziadek jakby nie wiedział, gdzie się podziać… Ja zaś najmniejszego pojęcia nie miałam, o co Wam wszystkim chodzi:D

To ty czesałaś mnie w dobierańca i koronę, a czyniłaś to z imponującą wprawą, za każdym razem pytając, czy nie ciągniesz za bardzo, choć byłaś tak delikatna, że nie czułam niczego. A dziś muszę żyć ze świadomością, że Twe kochane dłonie nigdy już nie spoczną na mych włosach. Nikt już nie uczesze mnie w dobierańca, w którym zawsze tak bardzo lubiłaś mnie oglądać. Może tylko fryzjer, jeśli mu zapłacę…

Dopiero niedawno też usłyszałam od matki jeszcze jedną anegdotkę ze swego dzieciństwa…

Podobno siedziały i rozprawiały o zakupach, podczas gdy ja spałam obok. Najwyraźniej jednak wcale tak nie było, a może po prostu ich rozmowa wdarła się w mój sen, bowiem ponoć nagle zerwałam się jak oparzona ze słowami:

Babciu, a po ile ten ser?

Rozbawiło je to podobno niebotycznie.

Z biegiem czasu jednak moje wizyty stawały się coraz rzadsze, pisało się coraz mniej wspomnień, Ty zaś stawałaś się coraz starsza, bardziej niecierpliwa, okropnie uparta, szczera dosłownie do bólu oraz zakochana w serialach brazylijskich, które były Twoją główną rozrywką.

Cicho! Oglądam – często beształaś domowników. – Idę, zaraz zaczyna mi się serial – byłaś zaś skłonna powiedzieć podczas rozmowy telefonicznej, jak gdyby „tasiemiec” wydawał się być ważniejszy niż rozmowa z własnymi wnukami.

Wybaczaliśmy Ci to jednak, wiedząc, że na starość ludzie po prostu tacy się stają.

Kiedy od siostry dowiedziałam się o Twoim raku, świat zwalił mi się na barki dosłownie w jednym momencie. Nie było tego po mnie widać, bo taka już jestem, że wolę cierpieć w samotności, a jednak aż szumiało mi w uszach. Serce jakby nagle spadło do stóp, gdzie życie kopało je z każdym mym krokiem po sklepie. Bardzo to odchorowałam – kiedy już zostałam sama, łzy lały się po mych policzkach strumieniami.

Wciąż jednak potrafiłaś śmiać się z naszych wygłupów, my zaś potrafiliśmy Cię rozbawić.

Jak wtedy, gdy stojąc w oknie w promieniach ciepłego słońca, rozbawiłam Cię czymś, choć sama już nie pamiętam, co to było.

W kogo ty się taka niemożliwa wrodziłaś? – zapytałaś wówczas, ja zaś nie znając odpowiedzi na to pytanie, postanowiłam iść za ciosem, toteż zrobiłam zeza, wywaliłam język i rzuciłam przeciągle:
No popatrz, w kogo to się takie głuuuupie ulęgło?

Boże, jakżeż Ty się wtedy śmiała! Do łez. Ja zaś szczęśliwa przyglądałam Ci się, by móc w przyszłości wielokrotnie powracać myślami do tego wspomnienia. Często widziałam nas dwie oczami duszy stojące w maleńkim oknie, z perspektywy od zewnątrz, śmiejące się, pełne miłości i rozmyślałam wtedy o Tobie, śląc Ci w myślach dobrą energię, która pozwoli dłużej cieszyć się dobrym samopoczuciem. Nie wiem, czy miałam jakiś wpływ na czas, jaki dane Ci było z nami spędzić, odkąd dowiedzieliśmy się o chorobie, jednak mówią, że to, co wysyłasz w eter, ma posłuch, więc kto wie…:)

Były też jednak momenty, gdy potrafiłaś mnie wzruszyć tak po prostu, choć pewnie nie miałaś o tym zielonego pojęcia. Nigdy nie zapomnę, co mi wyznałaś podczas jednej z wizyt – „Chciałabym jeszcze pożyć, ale przez ten kwiatek tutaj” – mówiąc to, wskazałaś na lewą stronę klatki piersiowej – „ciężko pewnie będzie”.

Gdy dotarło do mnie, iż mianem „kwiatka” określiłaś raka, który powoli Cię zabijał, dosłownie odebrało mi mowę. Bałam się, że jeśli otworzę usta, z moich oczu potoczą się łzy. No bo przecież kto, na litość Boską!, takim synonimem określa złośliwy nowotwór? Jeśli już, rzekłabym raczej, że to chwast, który należy wyrwać. Z którym należy walczyć do upadłego. Dlatego też nie do końca pojmowałam, dlaczego po wstępnym leczeniu zaprzestałaś chemioterapii. Rozumiałam, że źle się po niej czułaś, lecz przecież wiedziałam, jak bardzo jesteś uparta – idealnie unaoczniły nam to ostatnie miesiące Twego życia, gdy mimo wszystkiego, co na Ciebie spadło, nie poddawałaś się ani trochę. Teraz więc nie mogłam zrozumieć, dlaczego równie mocno obstawałaś przy tym, by nie próbować dalej. Dopiero nad Twoim grobem wuj uświadomił mi, dlaczego – po każdej dawce chemii, guz zamiast maleć, czy choćby stanąć w miejscu, rósł jeszcze bardziej. Nie dość zatem, że leczenie nie pomagało, to jeszcze Cię osłabiało – wolałaś więc żyć na własnych warunkach, w lepszym samopoczuciu. Kto wie… może dzięki temu zostałaś z nami na dłużej?

Tamtego dnia nie skomentowałam więc Twych słów, bo i co mogłam powiedzieć? Że gdybym tylko miała taką moc, oddałabym Ci bez wahania część swego zdrowia? Niestety na pewne rzeczy nie mamy wpływu, zrobiłam więc jedyną rzecz, jaką tak naprawdę mogłam zrobić – wzięłam Cię w objęcia i przytuliłam.

Nigdy nie szczędziłaś mi miłości, a mimo tego wyrosłam na osobę skrytą, wolącą cierpieć w samotności niż na czyichkolwiek oczach – na kogoś, kto choć nosi w sobie całe pokłady uczuć, nie bardzo potrafi je okazywać. Najpewniej za sprawą matki, która nie jest wylewna, jak i życia, które później mnie doświadczyło, do reszty zamknęłam się w tej skorupie. Ty jednak nie zasłużyłaś na to, bym nie wyznała Ci, jak bardzo Cię kocham, czy nie przytuliła Cię, całe szczęście więc, że w odpowiedniej chwili na mej drodze stanął ktoś, kto unaocznił mi, jak bardzo jestem zblokowana i zamknięta w sobie. To sprawiło, że postanowiłam z tym walczyć, choć nie jest to łatwe. Dzięki temu jednak nadszedł dzień, kiedy otworzyłam się i pewnego dnia, położyłam Ci głowę na kolanach, abyś mogła mnie po niej pogłaskać, jak za dawnych lat. Innym razem podeszłam zaś do Ciebie, by wtulić się w Twoje plecy, opleść talię ramionami i położyć brodę na babcinym ramieniu. „Kocham cię. Wiesz o tym, prawda?” – zapytałam wówczas tak, jak niegdyś Ty pytałaś mnie. Dzięki temu nie żałuję dziś niewykorzystanej okazji. A żałować czegoś, co mogło się uczynić, a nie zrobiło, to naprawdę paskudne uczucie, z którym miałam już okazję zmierzyć się po śmierci kolegi. Po części to dzięki tamtemu doświadczeniu nauczyłam się nie zwlekać do ostatka – nie chcę nigdy więcej czuć się winna.

Nie wiem czemu, ale dopiero po Twojej śmierci dotarło do mnie, dzięki komu jestem taka pocieszna. Myślę sobie, że to na podobieństwo mojej babci:) Zdaje się, że całkiem nieświadomie przekazałaś mi swój optymizm, apetyt na życie, poczucie dyskrecji oraz zawziętość, która – podobnie jak w Twoim przypadku – umacnia się z wiekiem. Ciekawe, czy na starość też będę taka uparta;P Z całą pewnością za to po Tobie odziedziczyłam wytrzymałość psychiczną – nie ważne, ile na mnie spadnie, jak bardzo dostanę od życia po dupie, i tak się podniosę. I zrobię to choćby po to, aby zrobić na przekór parszywemu życiu.

Pamiętam, jak rozbawiłaś mnie pewnego dnia, wychodząc ode mnie ze słowami:

Zamknij się.

Chodziło Ci oczywiście o zamek w drzwiach, zabrzmiało to jednak dość dwuznacznie, a fakt ten dotarł po chwili również do Ciebie, po kilku sekundach śmiałyśmy się zatem obie. Jakże pociesznie Ci to wyszło:)

To było jednak na długo przed tym, jak zapadłaś na raka i jeśli się nie mylę, nigdy potem już Twoja noga nie postała w mym domu, zaczęły się bowiem kłopoty z piekącymi stopami, a co za tym idzie – z wychodzeniem gdziekolwiek.

Trwaliśmy w zawieszeniu, modląc się o regres, zdawaliśmy sobie jednak sprawę z tego, że wspólnego czasu jest coraz mniej. Uznałam więc, iż najbliższą Wigilię spędzę z Tobą, jak za dawnych lat. Życie zadecydowało jednak, iż spędzimy ją w szpitalu…

Jakby nie dość na Ciebie spadło przez wszystkie te lata (problemy z tarczycą, kłopoty z sercem, w wyniku których wszczepiono Ci rozrusznik, ten przeklęty rak oraz złamanie kości udowej), dosięgnęło Cię kolejne choróbsko, a mianowicie łuszczyca. Zupełnie jak na biblijnego Hioba spadały kolejne plagi, Ty zaś nigdy nie traciłaś pogody ducha. Ani razu nie usłyszałam z Twych ust: „Dlaczego mnie to spotkało? Za co? Nie chcę tak żyć. Niech Bóg skończy wreszcie moje cierpienie”. Zapytana o to, jak się czujesz, zawsze odpowiadałaś: „Dobrze”, nawet jeśli wygląd Twój był w opłakanym stanie. Cały czas miałaś nadzieję na cofnięcie się tej przeklętej łuszczycy oraz dalsze życie z rakiem. Nawet wówczas, gdy ze zmęczenia oczy zamykały się wbrew Twej woli.

Kiedy zobaczyłam Cię po raz pierwszy w takim stanie, dosłownie dęba stanęły mi włosy na karku. Byłaś cała, ale to cała, w czerwonych placach, opuchnięta na twarzy… Nos wyglądał jak porośnięty koralowcem i widać było, że masz problemy z mówieniem. Włosy znacznie ci się przerzedziły, Ty sama zaś przypominałaś zasuszoną śliwkę – nie tę samą osobę, którą zawsze miałam przed oczami.

Serce dosłownie pękło mi na pół, gdy Cię wtedy ujrzałam. Tak bardzo chciałam Cię przytulić, a jednak nie mogłam przez wzgląd na maści, którymi byłaś cała pokryta. Jakże byłam wówczas wdzięczna, że otworzyłam się i przytuliłam Cię, gdy jeszcze miałam okazję, z perspektywy czasu wiem już bowiem, że właśnie wtedy miałam ostatnią szansę – nigdy potem nie nadarzyła się już okazja do tego, aby przygarnąć Cię do serca. Mogłam jedynie słać ci uśmiech, który podarowałaś mi dawno temu. Moje serce krwawiło, a ponoć i tak wyglądałaś dużo lepiej niż w momencie przyjęcia do szpitala – w głowie mi się nie mieściło, jak to w ogóle możliwe, że mogłaś wyglądać jeszcze gorzej.

Tamtego dnia podarowałam Ci list…

Było zawsze tyle rzeczy, które chciałam Ci powiedzieć, a o których zapominałam podczas wizyty, że postanowiłam w końcu zebrać je na papierze – w końcu to podczas procesu pisania najlepiej segreguje mi się myśli.

Zaskoczyłam Cię, nie spodziewałaś się. Nie mam pojęcia, czy przeczuwałaś choćby w części, co w nim zawarłam, sądząc jednak po Twojej minie, zdołałam Cię nieco zaskoczyć. Wreszcie wykorzystałam bowiem okazję do tego, by podziękować Ci za całą miłość, jaką mnie obdarzyłaś, wyznać własną, stwierdzić, iż jesteś mi bliższa niż rodzona matka i że choć to trochę przykre, niestety nie jestem w stanie tego zmienić. Że to Ty podarowałaś mi moje hobby, jakim jest pisanie i że dzięki niemu moje emocje mogą trwać wiecznie. Napisałam też, że tak naprawdę nie mam pojęcia, jak się czasami zachować: poruszać tematy związane z chorobą oraz śmiercią, czy też wolałabyś o nich nie rozmawiać – byś sama podjęła decyzję o tym, czego pragniesz, do której będę mogła się dostosować. A na końcu dodałam, że nie znam drugiej tak upartej osoby jak Ty i że to pewnie na Twoje podobieństwo robię się z wiekiem taka sama;)

Nie skomentowałaś tego listu. Sądzę, że nie chciałaś rozmawiać przy swoim synu. Ja zresztą też nie bardzo miałam na to ochotę. Zyskałam jednak spokój ducha, że zdążyłam wyznać Ci wszystko, co chciałam. Cel listu został więc osiągnięty.

Tamtego dnia wyznałaś mi, że chętnie przeczytałabyś coś mojego autorstwa. Jakiś romans, bo takie rzeczy najbardziej lubiłaś. Zabawne, ale aż do tamtej pory nie miałaś pojęcia, że rada jakiej mi udzieliłaś odnośnie prowadzenia dziennika przed 22 laty, ewoluowała w dużo większe skutki…:)

Kiedy więc pojechałam do Ciebie w Wigilię, aby zgodnie ze swym postanowieniem spędzić z Tobą wspólnie być może ostatnie święta, wpadłam nie tylko z opłatkiem, lecz również podarunkiem w dłoni.

Prezent? Dla mnie? – zdziwiłaś się.
No a jak ty sobie wyobrażasz Gwiazdkę bez prezentu? – zaperzyłam się, wręczając Ci dużą kopertę przepasaną srebrną wstążką. – Na prezenty nigdy nie jest się za starym – zakończyłam, patrząc, jak na Twej dotkniętej chorobą buzi wykwita uśmiech. – Pomóc ci otworzyć?
Pomóż – poprosiłaś, zabrałam się więc do rozdzierania koperty. – Wolisz najpierw małe czy duże? – spytałam przekornie.
Małe czy duże…? – nie mogłaś zrozumieć, o co mi chodzi.
Tak. Bo prezent składa się z dwóch części: mniejszej i większej. Więc którą wolisz dostać na początek?
Mniejszą – odparłaś zaintrygowana.
No to proszę bardzo – rzekłam, wręczając Ci kolejny list, napisany tym razem na ładnej papeterii.
Co to jest?
A na co ci to wygląda? – spytałam rozbawiona. – List. Na razie tylko do twojego wglądu – zastrzegłam, bowiem to, co Ci w nim wyznałam, było nowiną zbyt wczesną, aby ogłaszać ją publicznie.

„Mam nadzieję, że wyzdrowiejesz” – brzmiał fragment. – „Bowiem, jeśli Bóg da, po raz drugi zostaniesz prababcią”.

Przyglądałam się, jak czytasz, bacznie wpatrując się w Twoją ukochaną twarz – czekając, aż dojdziesz do tego właśnie ustępu. A kiedy już to się stało, widziałam, jak ożywają Twoje oczy.

Naprawdę? – zapytałaś uradowana.
Na to wygląda – przytaknęłam wesoło.
Ale u kogo? U ciebie? – precyzowałaś, bo przecież mogło też chodzić o moją siostrę.
U mnie.

Wiem, że się cieszyłaś na taką wiadomość, niestety nie mogłyśmy o tym swobodnie porozmawiać, jako iż nikt poza Tobą, mną oraz mym mężem jeszcze o tym nie wiedział. Nie chciałam rozgłaszać tej informacji w obawie, że zapeszę – po dwóch utraconych ciążach człowiek robi się naprawdę przewrażliwiony.

Myślisz, że będziesz miała prawnuka czy prawnuczkę? – zapytałam cię przez telefon, już po Nowym Roku.
Co Bóg da – odparłaś.

Nigdy nie wierzyłam zbyt specjalnie w to, iż mogłabym doczekać się dziewczynki. Nawet mimo przepowiedni wróżki, która bez chwili zawahania powiedziała mi: „Córka. I to będzie taka mamusi wyczekana gwiazdka, która zostanie przy pani na bardzo długo”.

Dziś jednak myślę sobie, że może…? Taka rekompensata po stracie Ciebie? Wszak jak powiedział mój przyjaciel: „Coś dobrego odeszło, coś dobrego przyjdzie”.

Jeśli to będzie córka – rzekł wuj tuż nad Twoim grobem, zaraz po pochówku – to będzie od babci.
Myślisz?
Tak właśnie sądzę. Już ona tam teraz dopilnuje, żeby wszystko było w porządku – stwierdził z uśmiechem.

I taką mam nadzieję. Zabrakło Cię wśród nas, chcę jednak wierzyć, że wciąż jesteś obecna nad nami – że masz czuwanie, jak ten Anioł Stróż z mej ulubionej modlitwy.

Tym razem musi się udać urodzić zdrowe dziecko – wszak zwolniłaś mu miejsce na ziemi:) Dlatego za każdym razem, gdy spojrzę w jego twarzyczkę, niezależnie od płci, będę widziała w niej Ciebie – Twoją radość życia. Której nigdy Ci nie brakowało.

Nawet, kiedy widziałyśmy się po raz ostatni (a było to 2 tygodnie przed śmiercią – 5.01.) spacerowałaś jak wściekła po szpitalnym korytarzu, byle tylko wypuścili Cię wreszcie do domu. Miałaś wyjść już wcześniej, w dniu wypisu jednak – jak na złość – złapał Cię ból w klatce piersiowej. Zamiast więc pojechać do domu, trafiłaś na Oddział Intensywnej Opieki Kardiologicznej. Hospitalizacja więc przedłużyła się o kolejne dni, Ty jednak – jak zawsze zdeterminowana – nie poddawałaś się, choć już wtedy podczas kaszlu odrywała Ci się straszna flegma, na kości ogonowej zaś miałaś paskudną odleżynę, na widok której przelałam w domu morze łez.

To nie fair, jak życie obeszło się z Tobą w ostatnich miesiącach życia. Jakby nie dość spadło na Ciebie dotąd, przyszło Ci się męczyć jeszcze bardziej. Serce obracało mi się w pył z bólu, ilekroć widziałam grymas cierpienia na Twej twarzy, choć głośno nie utyskiwałaś na swój los niemal w ogóle – jak zawsze – nie chcąc być dla nikogo strapieniem. Trzymałaś swój ból na wodzy tak, jak ja swoje łzy przy Tobie.

Nie mam pojęcia, czy przeczuwałaś, że zbliża się śmierć, czy też może wiedziałaś to, czego ja wówczas nie wiedziałam – iż to Twoje ostatnie święta. Cóż… przeczuwałam to, jednak nie sądziłam, że tak szybko po Nowym Roku nas opuścisz. I to w dodatku przed Dniem Babci. Ty może jednak miałaś choćby podejrzenia, bowiem tamtego dnia, gdy widziałam Cię po raz ostatni, rzekłaś nagle:

Zastanawiam się, jak będzie wyglądał mój pogrzeb.
A jak ma wyglądać? – spytałam zaskoczona. – Poza tym, że będziemy wypłakiwać za tobą oczy?

Nie spodziewałam się tego pytania. I nawet, jeśli wcześniej deklarowałam otwartość na rozmowę o śmierci, mam wrażenie, iż nie zrobiłam tego należycie. Czego żałuję. Powinnam była zapytać cię, czy jest coś, czego życzyłabyś sobie w tym dniu. Może jakiejś mowy pożegnalnej? Pożegnałabym Cię jak nikt inny. Wiem tylko, że nie chciałaś, aby Cię opłakiwać (powiedziałaś to siostrze, ja jednak i bez tego wiedziałabym, że tego właśnie byś chciała). Niestety ból duszy jest niezależny od nas, toteż niemożliwym jest nie płakać po utracie kogoś, kogo bardzo się kochało. Jednak po 3 dniach intensywnego płaczu staram się nie ronić więcej łez (co czasami jest trudne, zwłaszcza jeśli sterują tobą ciążowe hormony) – próbuję raczej uśmiechać się na myśl o Tobie, bo tego właśnie pragnęłaś.

Niby byliśmy przygotowani na Twoje odejście, a jednak myślę sobie, że człowiek nigdy nie jest tak do końca gotowym na utratę bliskiej osoby. Twoja śmierć mimo wszystko nas zaskoczyła, choć trzeba było liczyć się z tym, że to już bliżej niż dalej – patrząc choćby na to, jak często byłaś ostatnio zmęczoną, jak często zasypiałaś w naszej obecności wbrew samej sobie (jak wtedy po wspólnym spacerze szpitalnym holem), jak rosła sterta chusteczek higienicznych po każdym kaszlu. Człowiek jednak jest tylko człowiekiem i na pewne sprawy chyba po prostu chce pozostać ślepym – ciężko jest pogodzić się z myślą o niechybnie nadciągającej stracie. Skoro wielu pracownikom służby medycznej przez lata oglądanych tragedii nie udaje oswoić się z widokiem śmierci, dlaczego nam – zwykłym ludziom, którzy mamy z nią do czynienia „od święta” – miałoby się to udawać?

Nieważne jak bardzo chcielibyśmy żyć, jak wielka jest wola walki w nas, niekiedy Kostucha po prostu musi zebrać swoje żniwo. I nawet jeśli nasze oczy, tak jak Twoje, gdy po raz ostatni Cię widziałam, są pełne blasku, błysk ten w mgnieniu oka potrafi zniknąć…

Dziś nawet oczy masz żwawsze – orzekła moja matka, przyglądając Ci się.
Co mówisz? – zapytałaś, nie dosłyszawszy.
Mówi – nachyliłam się ku Tobie z konspiracyjnym uśmiechem – że dziś masz kurwiki w oczach – zakończyłam, na co lekko się roześmiałaś.
Nie do końca tak powiedziałam – usłyszałam rozbawiony głos matki za plecami. – Trochę przeinaczyła.
Ale sens ten sam – skwitowałam wesoło.

Zawsze taka byłam – radosna. I nawet wtedy, choć serce pękało mi z bólu na widok tego, przez co byłaś zmuszona przejść, starałam się umilić Ci czas, troszkę Cię rozweselić.

Czekałam dnia, kiedy wyjdziesz wreszcie do domu, a gdy usłyszałam wreszcie, że to już – iż wyniki badań poprawiły się – bardzo się z tego ucieszyłam. Dotyczyło to jednak łuszczycy oraz odleżyny, rak bowiem wciąż żył własnym życiem, o czym boleśnie przekonałam się jakieś 3 dni później, właśnie w Dzień Babci…

Śpisz? – usłyszałam głos siostry z rana przez telefon.
Nie. Leżę.
Rzygasz? – zapytała, mając na myśli moją ciążową przypadłość.
Dziś nie. Próbowałam jeszcze oko przymknąć.
To już raczej nie przymniesz.
A co się stało? – zapytałam, choć serce już czuło, co się święci.
Babcia zmarła. Wczoraj wieczorem.

Po tych słowach w słuchawce zapadła głucha cisza, przerywana jej łkaniem.

Przykro, ale pewnie lepiej dla niej – rzekłam w końcu, starając się trzymać emocje na wodzy. Nie udało mi się to jednak – rozpłakałam się, słysząc jej szloch.

Tak właśnie zaczął się dla nas Dzień Babci…

Kolejne 3 dni wyznaczał smutek. I łzy.

W dniu, w którym szłyśmy z siostrą zamówić kwiaty dla Ciebie na Ostatnią Drogę – piękne kremowe róże o różowej lamówce wraz z gipsówką i białymi frywolnymi margerytkami – usłyszałam od niej:

Masz dziwne oczy.
Co masz na myśli? – zapytałam. Czy koniecznym było bowiem mówić, że są spuchnięte po płaczu? To pewnie było oczywiste.
Wyglądają jak skryte za mgłą – stwierdziła.
Bo tak właśnie się czuję – przyznałam. – Słońce skryło się za mgłą. – Tą samą, przez którą coraz częściej spoglądały babcine oczy.

Tak było – w dniu pogrzebu czułam się odrętwiała. Dopóki nie zagrali Anielskiego Orszaku, który znów wycisnął z mych oczu łzy. Może po prostu zabrakło mi więcej łez, a może dusza postanowiła wreszcie rozpocząć okres rekonwalescencji. Sama msza zresztą nie podobała mi ani trochę. Na „odwal” każdy by umiał. Aż wstyd, żeby jeszcze biegać z tacą po takiej imitacji pożegnania… Sama pożegnałabym Cię o wiele piękniej.

I właśnie to robię:)

Nie wiem, czy w niebie można czytać. Czy można obserwować śmiertelników. A może zstępujecie do nas w snach tylko czasami, w chwili potrzeby? Jakkolwiek by nie było, mam nadzieję, że w jakiś magiczny sposób, mój post do Ciebie dotrze. Że poznasz go, jak – koniec końców – nie poznałaś opowiadania, które podarowałam Ci na Gwiazdkę. Choroba niestety osłabiła Cię na tyle, że – o ile się orientuję – nigdy go nie przeczytałaś. Żałuję więc, że nie podarowałam Ci go wcześniej. Być może pewne rzeczy zwyczajnie nie są nam pisane…

Dużo więcej dała mi rozmowa z twoim młodszym synem nad grobem niż cały ten – Boże wybacz, ale śmiechu wart – pogrzeb…

Cierpiała? – zapytałam.
Myślę, że nie – przyznał. – Od rana wyglądała na osłabioną, wiesz… tak jak wtedy, kiedy chorujesz na grypę. Pytaliśmy się, czy coś ją boli, ale mówiła, że nie.
Tylko czy by powiedziała, gdyby było inaczej? – zapytałam sceptycznie. – Wiesz, jaka była.
To prawda. Taka właśnie była. Nigdy się nie poddawała. Weź nawet, jak złamała tę nogę. Kobita, która leżała dłużej od niej nie wyszła o własnych siłach ze szpitala. A ona co? Na drugi dzień już kuśtykała po holu, bo jej powiedzieli, że im prędzej stanie na nogi, tym szybciej ją wypiszą.
Taka właśnie była – uśmiechnęłam się, patrząc, jak bystre słońce tańczy na Twym grobie.

Było zimno, ale pięknie – wszystko wokół spowijał śnieżnobiały śnieg, skrzący się milionem brylantów. Z perspektywy czasu myślę sobie, że puch ten okrył ziemię specjalnie na pożegnanie dwóch osób – spadł bowiem na dzień przed pogrzebem pewnego półrocznego maluszka, który zmarł wskutek błędu lekarza (co stanowi prawdziwą tragedię), zaczął topnieć zaś dzień po Twoim pogrzebie. Specjalnie dla dwóch dobrych dusz świat spowił się w nieskazitelną biel – symbol czystości. To piękne.

Chcę wierzyć, że było tak, jak mówią: przekręciłaś się na drugi bok, oddech ci się zmienił, oczy zamgliły i… odeszłaś. Że brak cierpienia na twarzy był rzeczywiście oznaką jego braku w ogóle. Może byłaś półprzytomna, we własnym świecie. Może przyszedł po Ciebie Dziadek i odeszłaś z Nim w spokoju po 15 latach wspólnego nie widzenia się. Ale mimo wszystko cieszę się, że nie widziałam tego momentu, bo i tak byłoby to dla mnie zbyt bolesnym. Na wystawienie zwłok też nie poszłam – wolę Cię pamiętać żywą. Taką jak na fotografii, którą zrobiłam Ci pewnego dnia, zanim jeszcze dopadł Cię rak i to wszystko, co za nim. Żałuję, że nie zrobiłam nam wówczas wspólnego zdjęcia, ale naprawdę – człowiek jest taki tępy! Zawsze wydaje mu się, że ma mnóstwo czasu. I nawet jeśli faktycznie tak jest, to przecież ten czas tak szybko płynie…

Pewnie gania teraz dziadka po niebie za to, że ten kręci bimber – usłyszałam głos wuja.
Ganiają się z dziadkiem po tej rezydencji – uśmiechnęłam się.

Wyznałaś mi bowiem kiedyś, że w czasach, gdy jeszcze żył Dziadek, obiecaliście sobie, iż to, które pierwsze trafi do nieba, wybuduje temu drugiemu dom. Roześmiałam się wówczas, że przez tyle lat, to już chyba nie dom, a cały zamek ci postawił, czym oczywiście Cię rozbawiłam:) Zawsze marzyłaś o własnych czterech ścianach, mam więc nadzieję, że oprócz bezbolesnego odejścia, dostąpiłaś łaski w postaci spełnionego wreszcie marzenia:)

Dzięki – rzekł wuj, tuląc mnie do piersi na pożegnanie.
Za co? – zdziwiłam się, oddając uścisk.
Za to, że przyszłaś. Że mogłem sobie z tobą pogadać.
Daj spokój. Przecież nie mogłabym opuścić imprezy pożegnalnej – odparłam z nieśmiałym uśmiechem.

Taka prawda – za nic w życiu.

Siedemdziesiąt pięć lat to nie tak krótko. Dziadek w chwili śmierci miał 70. Nie krótko, ale i nie dość długo. Patrząc jednak przez pryzmat wydarzeń, lepiej dla Ciebie, że już nie musisz się męczyć.

Wdzięczna jestem za każdy dzień, jaki był nam dany. Za wszystko, co mi dałaś, co dla mnie zrobiłaś, jaka byłaś. Byłaś najlepszą babcią, jaką tylko można sobie wymarzyć (nawet jeśli czasami irytowałaś swoim uporem i miłością do brazylijskich tasiemców:P). Dumna jestem z tego, że to właśnie Ty nią byłaś i że przez pierwszych 5 lat życia mogłam rozwijać się pod Twoim okiem. W końcu nie bez przyczyny na bierzmowaniu wybrałam sobie Twoje imię – czym zresztą bardzo Cię zaskoczyłam.

Pokazałaś nam, jakim należy być – szczerym, walczącym o swoje, dobrym, wesołym, nigdy się nie poddającym, dyskretnym. Myślę sobie, że byłaś takim Jezusem w spódnicy – ile byś nie zniosła, ile cierpienia by na Ciebie nie spadło, Ty i tak nie utyskiwałaś, nie poddawałaś się, mało tego!, starałaś się wciąż oszczędzać bólu innym. Niosłaś swój własny krzyż.

Kocham Cię i to się nigdy nie zmieni. Jak i nie przestanę nigdy za Tobą tęsknić. Będę wspominać Cię każdego dnia i cieszyć się z drobiazgów, które daje życie, bo składa się ono głównie z nich.

Teraz jednak nadszedł czas, abym się z Tobą pożegnała, więc pozwól, że zrobię to w sposób, który zrobiłam faktycznie 11.01, kiedy rozmawiałyśmy ze sobą po raz ostatni (choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam):

„Kolorowych snów, Babciu. Śpij dobrze”:)

I trzymaj kciuki za to malutkie serduszko, które bije wewnątrz mnie.

Do zobaczenia w niebie:***

aniag…@…:

 Miałam cudownego dziadka. Zawsze był pełen radości, energii niż niejeden młodzieniec. Nigdy się nie skarżył, nawet gdy był mocno chory. Niesamowicie kochał nas- swoje wnuki. Gdy byłam mała i zaczęłam chodzić do tzw. ,,zerówki” codziennie przyjeżdżał do mnie do mnie do domu rowerem by przywieźć butelkę świeżego mleka od krowy a potem odwoził mnie do cioci byśmy mogły iść do szkoły razem z kuzynką. Przyjeżdżał po mnie nawet w zimę – wtedy zimy było sporo sroższe. Dziadek Józef uczył nas szacunku do przyrody, miłości do Ojczyzny. Jak miałam z sześć lat zabrał mnie na przejażdżkę konna. Zabrałam ze sobą swoje ulubione kredki. Niestety jedną z nich zgubiłam. Zorientowałam się o tym dopiero w domu, a dziadek bym nie płakała poszedł na piechotę tą samą trasą, by ją znaleźć. Niestety nie znalazł jej. Aczkolwiek przejść kilka kilometrów by znaleźć małą świecową kredkę wnuczki to coś znaczyło, prawda? Dlatego gdy dorosłam, zaczęłam studia dzięki opowieściom dziadków postanowiłam napisać pracę magisterską o swojej miejscowości, przy okazji chciałam znaleźć jakieś informacje o swoich przodkach. I znalazłam. Będąc w jednym z archiwów znalazłam relację mojego kochanego dziadka. Napisana była jego ręką. Było to niezwykłe doznanie. To był opis tego co go spotkało w 1942 roku, w tym tragicznym roku gdy będąc młodym, wchodzącym na świat człowiekiem został aresztowany z bratem i ojcem. Tego co potem go spotkało w większości nigdy nikomu nie powiedział. A w relacji? Był opis tortur, był opis tego, co go spotkało na Zamku Lubelskim i w końcu dzień kiedy został wywieziony z innymi więźniami do lasu i rozstrzelany. Przeżył. Wyszedł spod martwych ciał. Kula co prawda trafiła w głowę, ale szczęśliwym trafem nie zabiła. Przeżył też jego ojciec. I obaj szukali schronienia. Znaleźli, a dziadek, który był lżej ranny wrócił do domu na piechotę, by poinformować bliskich o tym co się stało. 50 kilometrów ! Aż dziw, że te wydarzenia nie zabiły jego radości z życia, nie zabiły wiary w ludzi, nie zabiły serdeczności i chęci niesienia pomocy. W tamtym momencie jeszcze bardzie byłam dumna z dziadka. Niecałe dwa miesiące temu za mąż wyszła moja kuzynka. Gdy taka piękna wychodziła z domu w cudownej białej sukience pod rękę z narzeczonym żałowałam, że dziadek tego nie doczekał. Byłby szczęśliwy. To wiem na pewno. I myślę, że chociaż nie był z nami ciałem był duchem. Ten dzień był pełen miłości, wspólnie rodzinnie celebrowaliśmy ten piękny dzień. A jak się okazało, że wszyscy radując się tym wydarzeniem w sercach mieliśmy pamięć o naszym kochanym dziadku, który uczył nas kroczyć przez życie.
Anna

kropka 010:

Mrugnięcie powieki…Moment zatrzymany jak kadr…
Spierzchniętymi, drżącymi ustami rozgrzewam maleńki okrąg na szybie utkanej niczym lodowa sieć – mróz wyczarował na niej eteryczne listki, ażurowe gałązki, subtelne ornamenty. Tęgo daje się nam we znaki ten zimowy mistrz – malarz. Widzę Ich coraz wyraźniej, bliskich, jedynych, kochanych, chociaż odległych przez czas, który biegnąc nieubłaganie, nie pozwala się uprosić, by nie uciekał tak pospiesznie, nachalnie, zawsze zbyt szybko.
Moi mistrzowie nastrojów wszelakich i życia, które dzięki Nim, krok po kroku, zgłębiam uparcie, zapalczywie, zachłannie, z mądrą pokorą w sercu, pracowicie odmierzając codzienność jak ziarenka maku – moi najdrożsi: cudowna, czuła Babcia Helena i niezastąpiony, niezłomny Dziadek Wincenty.
Wirtuozi klimatu i miłości, ciepła i bliskości – moi Dziadkowie. Dla Babuni nic prostszego jak wyczarowanie na stole srebrzystego, zimowego nastroju. Jej kruche, delikatne jak skrzydła motyla dłonie pośpiesznie układają na drewnianym okrągłym stole, na którym pyszni się już bielusieńki, adamaszkowy obrus, połyskujące w blasku płonących świec osadzonych w srebrzystych kandelabrach eleganckie zgrabne łyżeczki, dostojnie wyprofilowane widelce, muśnięte wyrafinowanym szlifem noże i łyżki. Jeszcze tylko piękna biała porcelanowa zastawa, która ze srebrnymi sztućcami tworzy duet doskonały – prosty i szlachetny zarazem.
W rękach Dziadziusia drżą kryształowe kielichy, ustawiane pieczołowicie wśród skrzących się od światła świec sztućców. Stół lśni, połyskuje magicznymi refleksami nieskazitelnego kryształu, jest iście mroźny w swojej zimowej odsłonie, niczym przywołany z krainy bezwzględnej, surowej Królowej Śniegu. Gdzieniegdzie, z zamierzonym nieładem, rozrzucone gałązki świerczyny roztaczają oszałamiający zapach lasu.
Jestem tu i ja, mała, za chwilę starsza, dorosła – zawsze potrzebna i kochana.
W sercach naszych ciepło, cieplusieńko, bezpiecznie i spokojnie. Wirują jak płatki śniegu czułe słowa, wypełniają serce, dają ukojenie i radość. Każdy troskliwy gest – bezcenny, spojrzenie w oczy – wyjątkowe, słowa dobre i mądre – pieczołowicie zapamiętane, przytulenie – pod powieką schowane na zawsze.
Nasz wspólny czas – on mnie zbudował, stworzył, w nim okrzepłam do życia. Moi Wirtuozi dobra i miłości.
Niebezpiecznie szybko, bezpowrotnie maleje wychuchany, rozmrożony ciepłem oddechu okrąg na szybie. Zacierają się jego oszronione nierówne ażurowe kontury. Śnieżynka do śnieżynki, gwiazdeczka do gwiazdeczki…już Ich nie widzę. Minęli…
Mrugnięcie powieki…Moment, jeden z niezliczonych, ważnych, zatrzymanych w moim życiu jak najcenniejszy kadr.

Pozdrawiam z niezwykłe osobistym wspomnieniem i nie realnym marzeniem o chociaż jeszcze jeden dzień z nimi

Marta:

A sprawa miała się tak, że będąc na wakacjach w Egipcie zamarzyłam sobie pojechać ze znajomymi do większego pobliskiego miasta zakosztować życia nocnego. Wieczorową porą zamówiliśmy małego busika i ulokowaliśmy się w ciasnym pojeździe. Tłumaczyliśmy sobie to, iż zaraz podróż się skończy i będziemy u celu, nie ma co narzekać. Podróż miała trwać 20 minut. Zapłaciliśmy słono, bo aż 8 dolarów od osoby, no ale cóż zrobić! Wakacje są! Pojazd ruszył. Już po 2 minutach zacząłem nerwowo przebierać nogami. Okazało się, że klimatyzacja jest zepsuta, i zamiast chłodzić… grzeje. I niestety nic nie dało się z tym zrobić. Nie dość, że ciasno, to jeszcze duszno. Świetnie! Mało tego. Kierowca pędził jak na złamanie karku po terenach pustynnych bez świateł. Brak oświetlenia na ulicy dodawał dramatyczności sytuacji. Myślałam, że rozbijemy się na pierwszym lepszym drzewie. A mój żywot dobiegnie końca. Zmówiłam chyba cały różaniec prosząc o zakończenie tej katorgi. Na szczęście dotarliśmy na miejsce cali i zdrowi. Na miejscu okazało się, że mamy sporo czasu więc udałam się do lokalnego klubu. Spotkałem tam przystojnego Egipcjanina. Oczy czarne jak węgiel, skóra hebanowa, a usta niczym płatki róż. Niestety… moja znajomość arabskiego jest zerowa. Poza tym jestem nieśmiała. W pewnym momencie mój Faraon zaczął zmierzać w moją stronę. A ja … uciekłam do toalety ze strachu. Po wyjściu już go nie było. A mi tej nocy śniły się jego cudowne oczy! Następnego dnia spotkałam owego Egipcjanina raz jeszcze, zaprosił mnie na kawę. I tym razem nie uciekłam. Ba! Dziś jestem jego żoną, już 5 lat !

Daria:

Nareszcie jesteś… Te słowa wyszeptałam mojemu mężowi do ucha, kiedy tulił mnie do siebie najmocniej jak potrafił.
Kiedy pojechałam odebrać go z lotniska po kilku miesiącach naszej rozłąki, kiedy w końcu wrócił do mnie, do dzieci, do domu. Kiedy obsypywał mnie milionem pocałunków, przez łzy szeptałam, 'nareszcie…’.
Moja największa miłość, ojciec moich dzieci, mój przyjaciel, moje wszystko, był za granicą. Wyjechał, żeby polepszyć nasze życie. W tym roku nareszcie wrócił do nas na stałe! Przeokropnie za sobą tęskniliśmy, mimo że było to tylko kilka miesięcy rozłąki. Czekałam z niecierpliwością na ten dzień, żeby rzucić się w jego ramiona i wyszeptać, 'nareszcie jesteś’ i już nigdy, przenigdy  go nie wypuścić!

Gosia:

Zaplanowaliśmy z ukochanym wspólne wakacje z jego bratem, żoną i bratanicą. Niestety od samego początku ciągle coś szło pod górkę i napotykaliśmy przeszkody na drodze!
Na początku miesiąc przed wyjazdem zadzwoniła pani z pensjonatu, gdzie zarezerwowaliśmy pokoje, że niestety nastąpiła pomyłka, coś źle zanotowała i tylko jeden pokój jest wolny. Zapewniła nas, że dla dwóch osób z pewnością uda nam się coś znaleźć w pobliżu i nawet podała kilka numerów telefonów. Niestety gdzie nie zadzwoniliśmy też było zajęte! Wyszukaliśmy w internecie jakieś prywatne lokum, bo nad morzem ich przecież nie brakuje, i udało się znaleźć jedną wolną dwójkę :) Pierwszy problem zażegnany!
Kiedy na dwa tygodnie przed wyjazdem bratowa mojego ukochanego tak niefortunnie upadła w pracy, że złamała kość ogonową straciłam nadzieję na wakacje! Do ostatniego dnia wahała się czy da radę. W końcu od nas nad morze jest ponad 500 km, więc trasa nie mała. A ze złamaną kością ogonową może być problem, aby tyle wysiedzieć. Niestety stwierdziła, że nie da rady i musimy szukać kogoś na zastępstwo. Ale kogo znajdziemy na ostatnią chwilę, jak każdy urlop ma zaplanowany choćby nawet w innym terminie. Już mieliśmy nie jechać, jakoś straciłam ochotę. W ostatniej chwili mój ukochany mnie namówił i pojechaliśmy na najcudowniejsze wakacje życia!
Byliśmy tylko my dwoje. Każdą chwilę poświęcaliśmy sobie i robiliśmy dokładnie to na co mieliśmy ochotę w danym momencie. Wczesne wstawanie, bo tak lubimy, ciągle coś zwiedzaliśmy, bo oboje nie lubimy tylko wylegiwać się na plaży. Kilkanaście kilometrów spaceru wzdłuż brzegu morza, objazd całego trójmiasta wraz z rejsem na Westerplatte. I ten wyjątkowy spacer na plażę w blasku zachodzącego słońca, gdzie ukochany uklęknął i poprosił, abym została jego żoną. Moja radość nie znała granic. Wakacje były najcudowniejsze i jestem pewna, że kiedyś tam wrócimy, również we dwoje!

Piotr:

Niby jako facet rzadko się wzruszam, ale jest jeden moment, który powoduje że oczy mi wilgotnieją.
Parę lat temu w życiu miałem troszkę pecha. Musiałem zrezygnować z fajnej pracy, a trafiłem do dużo gorszej z szefem cholerykiem. Żona straciła pracę całkiem, a jednocześnie dowiedzieliśmy się, że jest w ciąży. A na domiar złego przyszła powódź i zalała nam dom, który kończyliśmy budować. Gdy urodził się synek spadło na nas masę pracy przy nim i remoncie domu. Po przeszło roku miałem już wszystkiego dość.
Ale pewnego ranka jak zwykle o piątej rano budziłem małego do opiekunki i jak zwykle przytulony leżał pijąc swoje mleczko i gładził mnie po ramieniu. W końcu zapytałem czemu mnie tak głaska i usłyszałem słowa proste, a tak wspaniałe, że ich nigdy nie zapomnę „bo cię lubię”.
Zawsze jak mi coś nie idzie lub mam zły dzień, to sobie je przypominam i dodają mi sił.

Iwona:

Opowiem Wam, jak odkryłam zdradę mojego byłego już męża. Od lat pracował jako zawodowy kierowca w jednej z firm w naszym mieście i gdy nagle zaczął pół godziny wcześniej wychodzić do pracy, coś mnie tknęło.  Zauważyłam też, że bardziej o siebie dba… To mnie skłoniło do tego, żeby go śledzić. Ale że pracował jako kierowca, to odpadało wysłanie za nim kogoś, kto go będzie śledził od punktu A do punktu B. Poprosiłam więc znajomego taksówkarza, żeby codziennie po fragmencie trasy go śledził. I pan Zenek go „odprowadzał” do pewnego punktu, z którego następnego dnia znów za nim jechał 2-3 przecznice. Po tygodniu było już jasne, że mąż jeździ co rano po młodą pracownicę swojej firmy, wchodzi do niej do domu na kwadrans, po czym jadą razem do pracy. Dalsze dowody zebrał już detektyw, co mi pomogło przy sprawie rozwodowej z wyłącznej winy męża. Co prawda dałam mu szansę, ale po 3 miesiącach „grzecznego” życia  zatęsknił za kochanką i pod pretekstem delegacji pojechał do niej na noc. oczywiście sprawdziłam to i kiedy zobaczyłam jego auto na parkingu w jej okolicy, było już dla mnie jasne, co to za „delegacja”… W środku nocy dobijałam się jak szalona do jej drzwi i jakie było jego zaskoczenie, gdy wybiegł w bieliźnie i mnie zobaczył! Tym razem już nie słuchałam jego tłumaczeń. Po rozwodzie musiał wyprowadzić  się z mojego mieszkania, które kupiłam jeszcze przed ślubem, więc nie miał do niego żadnego prawa, a ona go nie przyjęła i do dziś musi coś wynajmować, jak wiem od wspólnego znajomego. Tak więc zdrada mu się zupełnie nie opłaciła i na dodatek nie docenił mojej inteligencji, a ja mam wreszcie spokój i satysfakcję, że nie dałam się dłużej oszukiwać.

Martyna:
Tamte wydarzenia miały miejsce 17 lat temu, a ja mam wrażenie, że to było tak niedawno.
Miało ono miejsce podczas mojego pobytu w szpitalu, niektórzy mogą wątpić, że coś takiego przydarzyło mi się akurat w takim miejscu, ale to akurat prawda, to miało miejsce i jestem z tego powodu szczęśliwa. Więc zacznę od początku. Marcin był miłym chłopakiem, wielkim fanem zespołu Lady Pank, tak się jakoś złożyło, że polubiliśmy się od samego początku, byłam nim zauroczona, uwielbiałam z nim spędzać czas na rozmowach. Pewnego wieczoru słuchając kasety z piosenkami Lady Pank pocałował mnie, to był mój pierwszy pocałunek, motyle wariowały mi w żołądku. Ale niestety tak się stało, że po opuszczeniu szpitala nasza znajomość się skończyła, wielokrotnie chciałam do niego napisać ale jakoś brakowało mi odwagi i tak minęło 7 lat. Pewnego razu szukając na pewnym portalu społecznościowym znajomych odnalazłam Marcina, napisałam do niego, jakie było moje zdumienie kiedy odpisał. Pamiętał mnie, byłam szczęśliwa. Pisaliśmy do siebie codziennie,nawet chciał się spotkać, ale mi zabrakło odwagi. Pewnego dnia zamilkł tak nagle, nie chciałam stracić kumpla na kolejne 7 lat. Postanowiłam do niego napisać, kiedy weszłam na jego profil łzy stanęły mi w oczach bo okazało się, że mój Marcin zmarł w wieku 25 lat, byłam w szoku. Do tej pory nie mogę w to uwierzyć, kiedy słyszę czasami jakąś piosenkę Lady Pank staje mi przed oczami roześmiany Marcin- takim go zapamiętam do końca mojego życia.
Jeśli mogła przekazać mu wiadomość, to byłaby takiej treści: Marcinku pamiętasz jak razem słuchaliśmy piosenki Zawsze tam gdzie Ty. Kiedy teraz ją słyszę mam przed oczami Ciebie i tak zostanie do końca moich dni. Ciebie już tu nie ma ale na zawsze pozostaniesz w mojej pamięci. Gdybym wiedziała, że Twoja prośba jest ostatnią prośbą spotkałabym się z Tobą. Teraz tego bardzo żałuję, ale wierzę że spotkamy się kiedyś Tam po drugiej stronie i posłuchamy jeszcze raz tej piosenki.

 

Zobacz również:

Kącik porad – czytelnicy pytają, eksperci odpowiadają

Konkursy z nagrodami

Polecane nowości filmowe