Śluz ślimaka działa przeciw trądzikowi, sproszkowane żuki doskonale barwią na czerwono, a krowie łajno pomoże uzyskać przyjemny, waniliowy zapach. Sprawdź, jak te dziwaczne składniki trafiają do kosmetyków i jakie mają działanie.
Na gładką skórę – śluz ślimaka
Kiedyś popularny był żart o tym, że sposobem na zachowanie młodej skóry jest spacer ślimaków po twarzy. Choć już sama nazwa składnika aktywnego – ekstrakt ze śluzu ślimaka – wzbudza wiele kontrowersji, a u niektórych osób nawet „gęsią skórkę”, to ze względu na swoją skuteczność i siłę działania znajduje coraz szersze zastosowanie w kosmetyce i kuracjach problemów skórnych. Helix aspersa Müller (Brunatny ślimak ogrodowy), bo o nim mowa, po raz pierwszy został usystematyzowany i opisany przez duńskiego badacza historii naturalnej Otto Friedrich Müllera w roku 1774 na podstawie egzemplarzy znalezionych we Włoszech. Badania naukowe nad właściwościami śluzu ślimaka Helix aspersa Müller rozpoczęto w XIX wieku, jednak dopiero przed dwudziestu laty, właśnie w Chile zaczęto stosować śluz jako składnik kremów kosmetycznych. Doprowadziło to w efekcie do wpisania w 2006 roku standaryzowanego ekstraktu ze śluzu ślimaka do rejestrów International Nomenclature of Cosmetic Ingredients (INCI) jako snail secretion filtrate. Charakterystyczną cechą Helix aspersa jest zdolność do intensywnego wydzielania dwóch rodzajów śluzu – Limosiny (limozyna) i Cryptosiny (kryptozyna). Jeden z nich jest widoczny w czasie poruszania się zwierzęcia w postaci perłowego śladu zostawianego na przebytej drodze – limozyna, drugi rodzaj wytwarzany jest w dużych ilościach w sytuacjach stresu biologicznego – kryptozyna. Badania wykazały, iż to właśnie ów drugi rodzaj wykazuje działanie ochronne, antyoksydacyjne, regenerujące, nawilżające i bakteriobójcze również w przypadku tkanek ludzkiej skóry. Limozyna nie ma praktycznie żadnej wartości dla ludzi. Tajemnicę skrywa natomiast kryptozyna, która wykorzystywana jest przez ślimaka również do zamknięcia muszli w okresie hibernacji. Wydzielinę tę uzyskuje się wyłącznie ze zdrowych, standaryzowanych osobników hodowanych na fermach, gdzie cały proces produkcyjny podlega kontroli. Wrażliwcy nie muszą się niczego obawiać, ekstrakt przebywa długą drogę od śluzu ślimaka do gotowego surowca. Ten zaś (jeśli pochodzi z pewnego źródła) jest produktem czysto farmaceutycznym, objętym ścisłą kontrolą fizykochemiczną i mikrobiologiczną. Proces hodowli ślimaków, uzyskania i obróbki ekstraktu jest długotrwały i kosztowny. Aby chilijski Instytut Zdrowia Publicznego (ISP) zezwolił na wykorzystanie danej partii ekstraktu do produkcji kosmetyków, poza spełnieniem warunków czystości, musi w niej zostać stwierdzona odpowiednia zawartość czterech podstawowych składników: elastyny, kolagenu, kwasu glikolowego i alantoiny. Ta wielka czwórka to jednak nie wszystko, w kryptozynie występują również proteiny o różnej masie cząsteczkowej, przeciwutleniacze, oligoelementy, antyproteazy, witaminy, naturalne antybiotyki i glikozoaminoglikany. Wszystko to składa się na szerokie spektrum działania ekstraktu.
Na promienną twarz – ptasie odchody
Osoba, która stwierdziła, że człowieka, któremu ptak narobi na głowę, czeka w życiu dużo szczęścia, musiała być albo ludowym prorokiem, albo skutecznym trendsetterem. Dziś bowiem salony kosmetyczne podbija zabieg polegający na niczym innym, jak tylko na wsmarowywaniu w twarz wysterylizowanych (lecz mimo to dość cuchnących) odchodów słowika. Tę osobliwą kurację, o której trudno mówić nie tylko przy jedzeniu, nazwano Geisha Facial, a to dlatego, że setki lat temu japońskie damy do towarzystwa właśnie w ten sposób dodawały swej skórze blasku (swoją drogą ciekawe, czy ówcześni dżentelmeni równie wiele atencji poświęcaliby swoim damom, gdyby wiedzieli, co kilka godzin wcześniej miały na twarzy). I choć surowca jest pod dostatkiem, a maseczkę wystarczy mieć na twarzy przez mniej więcej trzy minuty, to jednak Geisha Facial nie jest zabiegiem ani tanim (za kilkuminutową sesję zapłacić trzeba ok. 150-250 dolarów), ani powszechnym – na razie specjalizuje się w nim tylko kilka salonów, głównie w Nowym Jorku, Wielkiej Brytanii i na Hawajach. Polskim inwestorom zainteresowanym takim biznesem polecamy salony ulokować na krakowskim rynku.
Szczególne właściwości taka maseczka zawdzięcza enzymowi guaninie. Ten aminokwas ma właściwości wybielające i odmładzające skórę. Zabieg nie nie polega na okładaniu twarzy ptasimi odchodami. Odchody słowików najpierw są suszone. Następnie ekstrahuje się z nich potrzebne składniki, miesza z zieloną herbatą, masłem Shea i opiłkami złota, a na koniec poddaje działaniu promieniowania UV. Dopiero tak przygotowana mikstura trafia na twarze klientek salonów kosmetycznych.
Na zdrowe i lśniące włosy – nasienie byka
Kiedy na twarzy mamy już „czarodziejską maseczkę”, nasze włosy – przesuszone i rozdwajające się po intensywnych zabiegach farbowania – aż proszą się o jakiś wyjątkowy zabieg nawilżający. W salonie możemy poprosić o nałożenie na włosy maski z… byczej spermy. Magicznym składnikiem intensywnie nawilżającej maski oferowanej przez salon Hair’s za 59 funtów jest sperma byków z regionu Angus, hodowanych na organicznej farmie. Ponoć sperma tych byków zawiera ogromną ilość czystego białka, które działa na wnętrze naszych zniszczonych włosów. Właścicielka salonu przyznaje, że przed wprowadzeniem do oferty kontrowersyjnej odżywki próbowała wszystkiego, między innymi olejku z awokado i kawioru, jednak sperma okazała się bezkonkurencyjna. Ma zdecydowanie najlepsze właściwości odżywcze. Maska ze spermy byka należy do najlepiej sprzedających się zabiegów oferowanych przez salon. Klientki twierdzą, że ich włosy nigdy wcześniej nie były tak lśniące. Zabieg jest bardzo prosty. Odżywkę nakłada się na włosy na 20 minut. Potem wystarczy płukanie, suszenie i już można już wyjść na ulicę z niewiarygodnie błyszczącymi włosami i… lekkim uczuciem zawstydzenia. No, byczy pomysł…
Nic tak nie pachnie jak wymiociny wieloryba
Twórcy perfum wykorzystują wymiociny wielorybów, zawierające substancję po angielsku zwaną Ambergris, która stosowana jest jako utrwalacz zapachu. Ambra jest wydzielana w jelitach kaszalota. Jest produktem jego niestrawności. Ma postać brył o różnorodnych rozmiarach i kształtach, ważących od kilkunastu gramów do nawet 50 kilogramów! Początkowo jest miękka, ma białawy kolor i silny zapach fekaliów. Po miesiącach i latach unoszenia się w wodach oceanu, pod wpływem światła i tlenu stopniowo twardnieje, nabiera ciemno-szarego lub czarnego koloru, staje się krucha o strukturze wosku, a przede wszystkim nabiera szczególnego zapachu, który jest równocześnie słodki, zmysłowy i orzeźwiający (a przyrównuje się go do zapachu końskiego potu i morza). Ambra jest rozdrabniana, następnie rozcieńczana i przez bardzo długi czas (kilkanaście miesięcy) jej zawiesina jest nieustannie wstrząsana. Dopiero po tym czasie nadaje się do wykorzystania jako dodatek do perfum (emulgator i wzmacniacz zapachu). Obecnie coraz rzadziej spotykana jest zastępowana przez syntetyczne aromaty, ale najbardziej ekskluzywne wytwórnie perfum francuskich nadal zużywają jej kilkadziesiąt kilogramów rocznie. Tylko nieliczni mogą sobie pozwolić na „pływające złoto” – pływające bo unosi się po powierzchni wody, a złoto bo cena ambry bywa wyższa od ceny złota (średnio 1 g ambry kosztuje 20$, ale zdarza się, że nawet 90$). Podobno można ją zbierać np. na plażach, gdzie wyrzuca je woda, głownie w Australii i Ameryce Południowej.
Jad węża zamiast botoksu
Słoiczek kremu z jadem węża to wydatek rzędu 60 funtów, czyli około 300 złotych. Producent kosmetyku twierdzi, że jad powoduje szok skóry (taki jak po ukąszeniu) i napina ją tak jak botoks, ale bez użycia igły. Ma udowodnione działanie w wygładzaniu i zapobieganiu powstawania zmarszczek poprzez hamowanie skurczów mięśni. Tuż po całkowitym wchłonięciu następuje widoczne zmniejszenie zmarszczek o 36%, natomiast po 2 godzinach, gdy działanie jest maksymalne redukcja wzrasta nawet do 82%. Multi-efektywny krem oparty jest o peptyd znajdujący się w jadzie Temple Viper(Tropidolaemus Waglerrin) – węża występującego w Malezji, Indonezji i innych częściach Azji Południowo-Wschodniej. Powstał także błyszczyk do ust z jadem, który wywołuje efekt powiększenia. Wargi są tak podrażnione, że po prostu puchną.
Jad różnych gadów wykorzystywany jest też w lecznictwie. Jad żmii nosorogiej (Vipera ammodystes), która występuje w południowej Europie, stosuje się za granicą w postaci zastrzyków Viprasid i Viparctin, jako środek uśmierzający silne bóle reumatyczne. Takie sama właściwości mają składni jadu kobry indyjskiej (Naja naja) z tym, że jest on silniejszy. Cobratoxin podawany w formie zastrzyków służy przy silnych neuralgiach oraz gwałtownych bólach wywoływanych przez nowotwory złośliwe. Jadu grzechotnika diamentowego (Crotalus adamanteus) używa się czasem w postaci ampułek przeciw epilepsji i migrenie – Epilarctin. Identyczne zastosowanie ma preparat wytwarzany z jadu grzechotnika (Crotalus horridus). Polskie lecznictwo używa preparatów Botropase lub Reptilaes. Jest to rozcieńczony i oczyszczony jad brazylijskiej żararaki (Bothrops jajaraca). Stosowany w postaci ampułek o pojemności 1 ml służy do zwalczania ciężkich krwotoków wewnętrznych. Do preparatów homeopatycznych należą między innymi Esberitox, który zawiera jad grzechotnika oraz groźnicy niemej (Lachesis mutus). Preparat ten wzmagać siły obronne ustroju przy skłonnościach do różnych infekcji, jak angina, zapalenie oskrzeli, stany zapalne migdałów podniebiennych.
A na koniec – masaż młotem
W głowach właścicieli salonów upiększających lęgną się czasem takie pomysły, że postronny obserwator ma ochotę zadzwonić na Niebieską Linię. Prym w tej dziedzinie wiedzie zabieg nazwany nadzwyczaj eufemistycznie pukającym masażem. To największy hit The Lake House Spa w stanie Teksas. Przez pięćdziesiąt minut masażysta za pomocą drewnianego młotka wbija w plecy swojego klienta długi drewniany kołek, by w ten sposób uwolnić go od stresu i wyzwolić drzemiącą w nim energię. Zaleta tego zabiegu z pewnością jest co najmniej jedna – pełen nowych mocy klient może uciekać ile sił w nogach. Inna sprawa, że w porównaniu z takimi pomysłami popularny w Polsce masaż kijami bambusowymi (straszny tylko z nazwy) jawi się subtelnie, niczym sypanie na plecy płatków róży.
Do kompletu brakuje tylko ogona kota i włosa dziewicy zerwanego w pełni księżyca. Dobrze, że mamy XXI wiek, inaczej właściciele niektórych SPA zostaliby spaleni na stosie.