Z garnka po szczęście – jak gotowanie dla innych wyleczyło moją samotność

dodał: Małgorzata Kopeć
Nie wiem, kiedy dokładnie zrozumiałam, że cisza potrafi być głośniejsza niż jakikolwiek dźwięk. Po śmierci męża dom, który przez lata tętnił śmiechem, rozmowami i zapachem pieczonego chleba, nagle ucichł. Zostały tylko cztery ściany, pusta filiżanka po porannej kawie i ogromna pustka, której nie umiałam niczym wypełnić.
Przez pierwsze miesiące chodziłam po mieszkaniu jak duch. Wszystko przypominało mi o nim – jego kubek, koszula w szafie, ulubiony obrus. Przestałam gotować. Po co, skoro nie miał kto powiedzieć: „Ale to dobre, Danusiu”? Jadłam byle co, a czasami wcale. Dni zlewały się ze sobą, aż pewnego popołudnia, zupełnie przypadkiem, wyciągnęłam z szafki starą książkę kucharską. Była z nami od zawsze – poplamiona, z pożółkłymi kartkami i notatkami robionymi przez męża ołówkiem.
Pierwszy zapach, pierwsze wspomnienie
Nie wiem, co mnie wtedy tknęło. Może nostalgia, a może instynkt, że trzeba coś zmienić. Zrobiłam zupę – zwykłą jarzynową, taką jaką zawsze gotowaliśmy razem. Gdy zapach rozniósł się po kuchni, poczułam… ulgę. Jakby na chwilę wrócił dawny spokój. Usiadłam przy stole, nalałam talerz i po raz pierwszy od dawna zjadłam coś z apetytem.
Nazajutrz upiekłam ciasto drożdżowe. Wyszedł mi taki wielki, puszysty placek, że nie miałam szans zjeść go sama. Zawinęłam więc kilka kawałków i zaniosłam sąsiadce. „Ojej, jakie pyszne! A może wpadniesz jutro na kawę?” – zapytała z uśmiechem. I tak to się zaczęło.
Z kuchni do ludzi
Najpierw piekłam dla sąsiadek, potem dla znajomych z klatki. Ktoś poprosił o sernik, ktoś o pierogi. Z czasem moje gotowanie zaczęło wychodzić poza próg mieszkania – trafiło do szkoły wnuczki, na kiermasz charytatywny, a w końcu do miejscowego domu kultury.
Dziś co tydzień prowadzę tam warsztaty „Gotowanie z sercem”. Spotykają się u mnie kobiety w różnym wieku – młode mamy, seniorki, studentki. Każda przynosi coś swojego: przepis, wspomnienie, opowieść. Gotujemy, rozmawiamy, śmiejemy się. Czasem płaczemy, ale tylko po to, żeby zaraz znów się uśmiechnąć.
Kiedy widzę, jak dziewczyny mieszają ciasto, jak pachnie czosnek na patelni, jak ktoś opowiada o babci i jej naleśnikach – czuję, że jestem potrzebna. A to uczucie, proszę mi wierzyć, jest jak najlepszy deser – słodkie, ciepłe i uzależniające.
Zrozumiałam, że gotowanie to nie tylko łączenie składników. To sposób, by okazać miłość, troskę, wdzięczność. Każdy garnek zupy, każde ciasto to mała porcja dobra, którą można podzielić się z innymi.
Zamiast leczyć samotność tabletkami, leczę ją zapachem pieczonego chleba i rozmową przy kuchennym stole. Zamiast siedzieć w ciszy, słucham śmiechu innych. I kiedy ktoś mówi: „Pani Danusiu, jak pani to robi, że te pierogi smakują jak u mamy?”, odpowiadam z uśmiechem: „Sekret tkwi w sercu, nie w przepisie”.
Nowe życie w starych przepisach
Czasem myślę, że to właśnie gotowanie uratowało mi życie. Zamiast pogrążać się w żalu, zaczęłam coś tworzyć. Każde danie to mały kawałek nadziei. Dziś mój dom znów pachnie jak dawniej – ciastem, zupą, życiem. I choć przy stole jedno krzesło jest puste, nie czuję już samotności. Bo wokół mnie są ludzie, a w kuchni – ciepło, które płynie z serca.
Z garnka naprawdę można ugotować szczęście. Trzeba tylko odważyć się zaprosić kogoś do stołu.
nadesłane: Ewa z Żychlina