Opowiedz nam swoją historię i wygraj nowości książkowe – wyniki!
Koniec roku sprzyja podsumowaniom i wspomnieniom, ale też rozliczeniom z przeszłością. Z tej okazji zorganizowaliśmy konkurs na Wasze historie z życia wzięte:)
Dziękujemy za Wasze historie, pełne wzruszeń, humoru, ironii i życiowej prawdy… Jesteśmy mile zaskoczeni ich poziomem, więc w toku redakcyjnej dyskusji postanowiliśmy nagrodzić 3 opowieści, które zostały napisane specjalnie dla naszego konkursu, a szczególnie nas ujęły humorem, szczerością, dystansem do świata i niebanalnym stylem.
Oto laureatki i ich historie:
Emilia:
Moje życie jest raczej poukładane i przewidywalne, ale… Mam takie jedno wspomnienie ze studiów, sprzed 15 lat – dość niewyjaśnione i pełne podtekstów…
Mieliśmy pewne zajęcia z osobą płci żeńskiej (nazwijmy ją panią D.), która była postacią dość osobliwą i chyba celowo się postarzającą, bo – jak to określała moja najbliższa wówczas koleżanka – nosiła „przypałowy przyodziewek” w postaci zapinanych pod samą szyję bluzek z żabotem i spódnic plisowanych o długości za kolano, rodem chyba z lat 80. Uczesanie też miała takie bardziej konserwatywne – jakby z epoki „Ani z Zielonego Wzgórza”… Ale może cały ten podskórny konserwatyzm był spowodowany tym, że rodzice dali jej – na szczęście na drugie imię – Genowefa?!?
Do rzeczy jednak, bo niepotrzebnie rozwijam kontekst, który nie stanowi tu sedna opowieści. Dopowiem jeszcze tylko, że ta moja koleżanka przez całe studia kurczowo trzymała się mnie, bo sama – pochodząc z Płocka – miała poczucie, że musi na kimś oprzeć się w tym zbyt wielkim mieście, żeby nie zginąć:) I jakoś tak od początku padło na mnie, jako że sprawiałam mylne, ale silne wrażenie osoby, która w każdej sytuacji sobie poradzi i znajdzie z niej jakieś wyjście:)
Tak więc przez całe studia trzymałyśmy się razem i na większości zajęć byłyśmy w jednej grupie, siedząc obok siebie. I właśnie na tych zajęciach koleżanka szybko zorientowała się, że pani D. wyraźnie jej nie lubi – a mnie wyróżnia… Na tej podstawie odkryła, że na pewno jest przez nią odbierana jako konkurencja w jakiejś wyimaginowanej walce o moje „względy”… I tak zrodził się w jej głowie pomysł, że pani D. jest mną zafascynowana…:)
Faktem jest też, że to nadmierne zainteresowanie i ja odczułam… Na zajęciach zawsze podobało jej się wszystko, co mówiłam i dawała temu wyraz chyba zbyt entuzjastycznie. Nigdy też nie przeszła obok mnie bez słowa na korytarzu, zawsze uśmiechnęła się i zagadała, interesowało ją, co czytam, jakie filmy oglądam itp. – i miałam wrażenie, że strasznie dużo chce o mnie wiedzieć. Raz spotkała mnie przed uczelnią, bo akurat czekałam na moją siostrę, która jak zwykle się spóźniała i byłam w szoku, kiedy zaoferowała mi skorzystanie ze swojego telefonu (bo nie wszyscy je wtedy mieli…), żebym do niej zadzwoniła i dowiedziała się, gdzie jest. Dręczyła mnie tak sobą chyba z 10 minut… A ja marzyłam wtedy tylko o tym, żeby wreszcie sobie poszła i na wszelkie taktowne sposoby starałam się ją spławić. O tym incydencie nawet koleżance nie powiedziałam, bo dopiero by ją wtedy fantazja poniosła;)
Do innych studentów pani D. zupełnie nie miała takiego podejścia, a tę moją koleżankę co najmniej ignorowała, a czasem odnosiła się do niej nawet z lekką niechęcią. A to, jak przebiegał egzamin po całym roku naszych zajęć, całkowicie utwierdziło moją koleżankę w jej domysłach. Otóż, mimo że była przygotowana i ponoć odpowiedziała na wszystkie jej pytania, dostała tylko trójkę – jako jedyna z całej grupy… A nie sądzę, żeby na nią zasługiwała. Drugą sprawą była ponoć niemiła atmosfera, jaką pani D. stworzyła podczas egzaminu (a przy mnie szczebiotała jak wróbelek). I moja koleżanka poczuła się tym wszystkim bardzo poszkodowana, więc poszła ze swoją sprawą do dziekana. Oczywiście wątku obyczajowego, czyli domniemanej zazdrości o mnie, nie podnosiła w swoich zarzutach, domagając się tylko ponownego egzaminu u innego pracownika tej katedry. Dziekan potraktował ją poważnie i przychylił się do tego postulatu, przyjmując stosowne podanie, a kolejny egzamin – tym razem u przełożonej pani D., która nie prowadziła u nas nigdy żadnych zajęć – koleżanka zdała na bardziej obiektywną czwórkę:)
Do dziś z mieszanymi uczuciami o tym myślę – bo nigdy nie wpadłabym na to, że stanę się kiedyś obiektem zainteresowania innej kobiety… A w tym przypadku chyba właśnie tak było:)
Kinga:
A ja opowiem o mojej największej, choć niespełnionej miłości… Nie sądziłam wcześniej, że kiedyś ktoś tak mną zawładnie, nie miałam już przecież 20 lat, a on na dodatek był o kilka lat młodszy… Przecież wcześniej nie mieściło się to w moich wyobrażeniach o tym, jaki miałby być ten idealny. Bo na pewno nie młodszy ode mnie:) Do dziś nie mogę wyjść ze zdziwienia, że drugi człowiek tak może 'wejść w krew”, że tak go brakuje nawet po paru latach. Nawet u mnie, zwykle opanowanej, rozsądek prawie wtedy zniknął – pewnie dlatego, że przy nim czułam się jak prawdziwa kobieta, czyli taka, która kieruje się głównie uczuciami…. I przyznam Wam się nawet (ale nie mówcie nikomu!:), że bardzo mi się podobało, że ma te swoje męskie, lekko dominujące zachowania, bo były dawkowane z wyczuciem i nigdy nie tłamsiły mojego poczucia odrębności – którego chętnie bym się dla niego zrzekła całkowicie:) I zupełnie nie stosował tych głupich, wydumanych trików, które zalecają poradniki od uwodzenia (bo ich nie musiał wcale czytać) – po prostu był właśnie taki, jakiego chciałam i intuicyjnie wiedział co zrobić, powiedzieć, itd, żeby mnie oczarować. A mnie nawet świadomość tego, czym by się to wszystko skończyło, wcale nie uchroniła przed zauroczeniem. I jakoś pozwoliłam mu na to wszystko – choć wiedziałam, że nigdy nie będziemy razem, bo on już ma rodzinę i nie wyobrażał sobie, żeby skrzywdzić swoją córkę rozstaniem z jej matką (zresztą z żoną układało mu się dobrze, choć przy tym nie ukrywał, że też mu się podobam).
Miałam z nim raz taką dziwną sytuację – choć między nami to emocjonalne iskrzenie było ciągle, więc właściwie nic dziwnego… Podając mu klucze i dotykając przelotnie jego ręki nagle poczułam, jak przeszywa mnie prąd, który leci sobie od dłoni przez całą długość ręki i spływa w dół brzucha.. To zdarzyło się tylko raz i było tak wyraźne, że nie mogłam tego pomylić z niczym innym. Nie wiem, czy on też to poczuł, a nie miałam odwagi zapytać, bo pewnie odpowiedziałby zgodnie z prawdą i nie mogłabym tego zostawić bez dalszego ciągu… Zaskoczyło mnie jednak, że jestem taka „elektryczna” ;)
W bliskim kontakcie z innymi ludźmi niczego takiego nigdy nie odczułam, pewnie dlatego, że większych emocji we mnie nie wyzwalali…
Chciał naszych ukradkowych spotkań, przyjechał nawet raz w niedzielne popołudnie, żeby spędzić ze mną trochę czasu – pewnie nieźle nakłamał żonie z tej okazji… Ale ja nie chciałam dzielić się nim, więc wolałam tego nie rozwijać – i przestał się kontaktować, a dziś zostały po nim tylko wspomnienia…
Basia:
Było to ponad dwa lata temu, przechodziłam przez park w centrum miasta i przejeżdżał rowerem jakiś facet, na oko ok. 30-tki, który minął mnie, po czym zawrócił i zapytał wprost, czy można się ze mną jakoś umówić? Powiedział to jednak w takim pośpiechu i takim tonem mało romantycznym, jakbym mu raczej była winna ze dwie dychy:) Pomilczałam chwilę, mierząc go wzrokiem, bo nieco mnie zaskoczył – byłam przecież zatopiona w swoich myślach, a on mi przeszkodził… Ale po dłuższej chwili nadal stał i nie uciekał, pewnie myśląc, że mam chwilę zawahania i zastanawiam się, co mi grozi z jego strony. Z braku innego pomysłu wypaliłam więc, że to zależy jak ma na imię… Ale tak naprawdę to było mi wszystko jedno – no chyba, że byłby to Ambroży, to jednak nie umówiłabym się…;)
Ale miał na imię Radek, tzn. tak twierdził, a ja go przecież nie wylegitymowałam, bo nie mam uprawnień:) Żeby mnie jeszcze bardziej do siebie przekonać, zdjął okulary przeciwsłoneczne, chcąc zapewne mnie uwieść głębią swoich oczu (chyba zielonych, a może mi się zdawało), ale ja w nich dostrzegłam głównie skłonność do rozpusty:D I miałam rację, jak się później okazało…
Dostał więc ten numer, bo była już prawie jesień (początek września) i niewiele się działo:) Czułam jednak od początku, że to jakiś podrywacz, bo zbyt odważny i pewnie do 10 innych też podszedł tego dnia, taką miał wprawę – ale moja ciekawość socjologiczna zwyciężyła i postanowiłam przynajmniej 'zdobyć’ kolejny typ ludzki do kolekcji. Ale nie zadzwonił tego dnia ani przez następne tygodnie, więc stwierdziłam, że pewnie mu wyglądałam na zbyt trudną do zgryzienia;)
Za jakiś miesiąc znów byłam w tej okolicy i przechodziłam przez ten park – i minął mnie znowu ktoś na rowerze, ale nie sądziłam, że to akurat on – ludzie na rowerach są do siebie dość podobni, zresztą już prawie zapomniałam o tamtym zdarzeniu. I znów zawrócił, tym razem żeby się przypomnieć, że już się poznaliśmy… Ja na to, że możliwe – ale powiedziałam to z taką sceptyczną miną, że na jej widok to sama bym uciekła..:D Ale on nie zamierzał, tylko zaczął się tłumaczyć, że wtedy nie mógł zadzwonić, bo wypadł mu telefon podczas jazdy rowerem, rozbił się dotykowy ekran i w ten sposób stracił wszystkie kontakty. Nie wiem, czy to była prawda, ale od razu zaprezentował ten zniszczony, choć działający telefon, więc powiedzmy, że mogłam w to jakoś uwierzyć. Ale nadal nie podawałam mu numeru, choć wyraźnie dawał do zrozumienia, że to jego cel – stwierdziłam tylko, że współczuję…:) Nie wytrzymał jednak długo tego mojego zdawkowego zachowania, które wskazywało, ze zaraz sobie pójdę, bo nie jestem zachwycona, że znów zawraca mi głowę, więc w końcu wprost poprosił znów o ten numer. Podałam od niechcenia, zakładając, że pewnie znów nie zadzwoni, bo ma taką rozrywkę, albo znów z kimś się założył, że zbierze ileś tam numerów w ciągu dnia:)
Ale tym razem napisał po kilku godzinach, od razu sugerując swoje oczekiwania co do formy spotkania, ciągle pisał o dotyku i przytulaniu, więc po paru SMS-ach przestałam odpisywać. I tak po raz kolejny okazało się, że los jest ode mnie mądrzejszy, bo on naprawdę on powinien zgubić mój numer i nigdy do mnie nie napisać.
Na spotkania bez przytulania nie miał ochoty. Tyle są warte uliczno-parkowe znajomości.
Następnym razem po prostu ucieknę przed podobnym typem:)
Serdecznie gratulujemy!
Regulamin naszych konkursów znajdziecie TUTAJ
A oto nasze nagrody: autorki 3 najciekawszych opowieści otrzymują po 3 spośród następujących książek:
Książka prezentuje czterostopniowy program eliminujący objawy schorzeń autoimmunologicznych, który uzdrawia układ odpornościowy.
Jesteś ciągle zmęczony i trudno Ci zebrać myśli? A może wypadają Ci włosy, masz suchą skórę, opuchnięte stawy lub dziwne wahania wagi? To może być jedno ze schorzeń autoagresywnych takich jak choroba Gravesa-Basedowa, Hashimoto, Crohna, celiakia czy toczeń. Autorka, jedna z najpopularniejszych ekspertek z dziedziny medycyny funkcjonalnej, prezentuje czterostopniowy program, dzięki któremu sama wyleczyła się z choroby autoimmunologicznej i jak dotychczas pomogła ogromnej liczbie pacjentów wyeliminować objawy, uzdrowić układ odpornościowy i zapobiec rozwojowi przewlekłych dolegliwości. Opiera się on na wykorzystaniu pożywienia jako lekarstwa, zarządzaniu stresem oraz dbaniem o wątrobę, jelita i układ pokarmowy.
Książka jest dostępna TUTAJ
Jest to elastyczna dieta uwzględniająca najwartościowsze źródła składników odżywczych. Poznasz zasady zdrowego odżywiania będące kombinacją zarówno współczesnych jak i tych starszych: ajurwedyjskiej, zgodnej z grupą krwi, makrobiotycznej, opartej na surowych produktach. Rozszerzeniem programu odżywiania są ćwiczenia oddechowe oraz trening umysłu, które zregenerują Twoje ciało od środka. Propagowane przez niego podejście sprawi, że staniesz się bardziej elastyczny, dzięki czemu łatwiej przystosujesz się do potrzeb i zmian dzisiejszego świata. Uwolnij siłę spokoju.
Książka jest dostępna TUTAJ
Teraz i Ty, podobnie jak mistrzowie potężnych praktyk Wschodu na przestrzeni tysięcy lat, możesz czerpać z dobrodziejstw chińskiej refleksologii. Ta pradawna sztuka leczniczego masażu stóp pozwala usprawnić przepływ uniwersalnej leczniczej energii i przywrócić Twoje ciało do stanu idealnej równowagi. Zyskasz zdrowie, długowieczność i wewnętrzną harmonię. Dowiesz się, jak samodzielnie przeprowadzać oczyszczanie organizmu i ładować swoje wewnętrzne akumulatory. Poznasz również sztukę właściwego odżywiania oraz wprowadzisz równowagę ciała i umysłu. Zyskasz siłę niezbędną do wprowadzenia zmian w życiu i błyskotliwego wyrażania własnej osoby. Odnajdziesz swoje powołanie i połączysz się z Duszą Smoka. A to dopiero początek… Refleksologia – Twoja droga do równowagi.
Książka jest dostępna TUTAJ
Autor: dr Ulrich Strunz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Vital
Co drugi mężczyzna i niemal połowa kobiet musi się liczyć z tym, że zachoruje na raka. Nikt nie musi jednak czekać na diagnozę jak na wyrok. Najbardziej rewolucyjnym odkryciem medycznym w ostatnich latach jest to, że geny powodujące raka mogą być przez nas kontrolowane. Zastosowanie programu opisanego w tej książce może zmniejszyć ryzyko zachorowania na raka o około 35%. Do tego celu wykorzystasz produkty spożywcze, które wykazują aktywność przeciwnowotworową. Wystarczy, że do tradycyjnych potraw dodasz czosnek, kapustę, kurkumę czy pomidory. Poznasz zasady diety antyrakowej doktora Johannesa Coya. Autor do swojego programu włącza aktywność fizyczną, a także pozytywne myślenie i relaks jako nieodłączny element zdrowego życia. Już dziś zabezpiecz się przed rakiem.
Książka jest dostępna TUTAJ
Czakry są centrami energetycznymi organizmu a nasz fizyczny, psychiczny i emocjonalny stan zależy od ich kondycji. Autorka wprowadzi Cię w ich świat, oferując praktyczne narzędzia do wykorzystania możliwości tego systemu energii, by Cię zrównoważyć, uzdrowić i naładować siłą witalną. Odkryjesz znaczenie, funkcje i cel każdego z tych punktów oraz rolę, jaką odgrywają w dziedzinach takich jak zdrowie, związki międzyludzkie czy podejmowanie decyzji. Poznasz fizyczne, emocjonalne i umysłowe oznaki zaburzenia harmonii czakr oraz proste, acz skuteczne ćwiczenia do przywrócenia równowagi każdej z nich. Będziesz stosować energię jako narzędzie do wyzwolenia, manifestacji, otrzymywania i dawania w życiu codziennym. Czakry – Twoja droga do równowagi.
Książka jest dostępna TUTAJ
Ty też możesz wykorzystać sprawdzone znaki lecznicze z całego świata. Dzięki tej książce nauczysz się korzystać z uzdrawiających symboli, które możesz malować na bolących miejscach, przenosić ich energię na wodę czy też rysować na zdjęciach rentgenowskich. Czytając opisy poszczególnych znaków przekonasz się, że nawet te zupełnie proste, jak pojedyncze kreski, charakteryzują się ogromnym potencjałem terapeutycznym. Korzystając z nich pomożesz sobie i bliskim w przypadku trudno gojących się ran. Zaufasz swojemu duchowemu przewodnictwu w wyborze symbolu, który stanie się Twoim opiekunem. Będziesz mógł harmonizować czakry oraz przenosić energię znaków na biżuterię lub kamień, aby stały się Twoim osobistym amuletem. Poznaj uzdrawiającą moc symboli.
Książka jest dostępna TUTAJ
Autorka opisuje 47 roślin, ich występowanie, historię, skład chemiczny, właściwości terapeutyczne, mechanizm działania oraz stosowanie przy różnych schorzeniach, ze szczególnym uwzględnieniem chorób nowotworowych. Dla każdej z nich podaje procedury przygotowania naparów, tynktur, nalewek oraz zalecane dawkowanie. Wyszczególnia 19 substancji roślinnych wykazujących aktywność antynowotworową. Szczegółowo opisuje terapię na białaczkę szpikową, supresję szpiku kostnego po chemioterapii oraz raka prostaty z przerzutami do kości. Opisywane preparaty można łączyć z innymi terapiami jak chemioterapia, radioterapia, hipertermia czy terapia fotodynamiczna. Poznasz również ich działanie na inne dolegliwości jak cukrzyca, zaparcia czy choroby pasożytnicze. Rośliny przywracające zdrowie.
Książka jest dostępna TUTAJ
Każda kobieta może bowiem pośród dżungli chaotycznych metropolii odkryć w sobie naturę miejskiej czarownicy. Znajdziesz tu ćwiczenia duchowe, zasady magii drogeryjnej, rytuały miłosne, kąpielowe i wprowadzające harmonię. Zaaranżujesz przyjazny energetycznie dom, a następnie wysprzątasz go przy wykorzystaniu niewidzialnych sił. Własnoręcznie sporządzisz magiczne substancje, kadzidła, talizmany czy lampki marzeń. Przeprowadzisz magiczne rozpoznanie własnego miasta i wykorzystasz energię drzew obecnych w każdej aglomeracji. Odkryj magię miasta.
Książka jest dostępna TUTAJ
Cały wszechświat jest zbudowany z energii. Jest ona całkowicie neutralna, lecz reaguje na nasze emocje i działania. Dzięki tej książce będziesz w stanie świadomie kreować wasze interakcje. Pomoże Ci w tym najbardziej rozchwytywany ekspert od aniołów w Wielkiej Brytanii, który odsłania 111 podstawowych ćwiczeń, które sam stosuje w celu rozwoju swoich duchowych umiejętności. Teraz i Ty będziesz wprowadzać energię na wyższy poziom. Zaufasz własnemu wewnętrznemu przewodnictwu i zaczniesz bez skrępowania wyrażać wszystkie aspekty siebie. Nauczysz się równoważyć dawanie i branie, a każda decyzja będzie przybliżała Cię do życia, jakie sobie wymarzyłeś. Wskutek tego codziennie będziesz doświadczać więcej radości, miłości i cudów. Od energii do materii.
Książka jest dostępna TUTAJ
Oto nadesłane historie naszych Czytelniczek:
rhosynige@…:
Ustalone… Gwiazdy na nieboskłonie i układ wszelkich znaków ziemskich zdają się wskazywać, że przywędruje jako pierwsze oczekiwane, upragnione dziecko na ten padół ziemski… chłopiec. Rodzina jest niemalże święcie przekonana, że zesłany zostanie męski potomek. Jedynie mamie silna intuicja i instynkt macierzyński mówią, że rozwija się delikatny kwiat i nikt nie jest w stanie unicestwić jej pewności. Kim będę to tajemnica do momentu poczęcia. Mama mojej mamy „dyskretnie”, by nikt się nie dowiedział na własną rękę poszukuje „prawdy” o tym kim będę. Zaufana wróżka, najlepsza przyjaciółka babci i rodzinny „nieomylny” jasnowidz ma wyrazistą wizję: CHŁOPIEC! Gdyby na tamten czas detektyw Rutkowski byłby choć trochę popularny to on też byłby uwikłany w zagadkę kryminalną dotyczącą mojej tożsamości… I tak nadchodzi ten wielki dzień… Imieniny, urodziny mojej mamy i moje nadejście… Tata z dumą przekazuje babci, że jednak ma córkę nie syna, lecz najważniejsze, że dziecko zdrowe, ale babcia nie wierzy! Padają oskarżycielskie słowa do taty: Czy Ty głupi jesteś? Wróżka powiedziała, że to będzie chłopiec i to musi być chłopiec. Ona się nigdy nie pomyliła. Obejrzana zostałam z każdej możliwej strony… Na chłopca nie wyglądałam i do dziś nie wyglądam, krucha istota o bardzo delikatnych rysach i jeszcze ten róż, który otulił całe moje ciało… :P Babcia nie była w stanie pogratulować i podarować mamie wsparcia w tak ważnym dla niej dniu. Rodzina została podzielona. Został wybudowany mur… Moja mama wyznaje zasadę, że „Jeśli żyjesz, masz dar, dar rozwijania się” i każdy z nas bez wyjątku ma w sobie ogromny pokład siły, o której nawet nie wie by walczyć z przeciwnościami. Często przeżywamy kryzysy wiary, zapominając, że ludzie, którzy nie mają kłopotów, to ludzie martwi… Człowiek, stając do konfrontacji z rzeczywistością czasu, zdaje sobie sprawę, że musi odnaleźć pewien sens i zastanowić się jak może zagospodarować teraźniejszością i przyszłością. Właściwie czas człowieka jest pochodem ku przyszłości. Z punktu widzenia mojej mamy najważniejsza jest indywidualność i oryginalność ludzkiej egzystencji, tak też nie układała scenariusza jak powinnam żyć, co powinno być moim źródłem szczęścia. Uczyła mnie jak iść godnie przez życie, konstruując solidny moralny szkielet, stanowiący podstawę podczas mojej egzystencjalnej wędrówki. Zawsze była i jest do dziś moim aniołem stróżem. Kiedy jako mały brzdąc powiedziałam, że bardzo, ale to bardzo chcę grać na skrzypcach. A miałam bodajże 6 lat, absolutnie nie wyśmiała mojego pomysłu, lecz sprawiła mi tę niewinną, dziecięcą radość. Otrzymałam piękne skrzypce, które były dla mnie ważniejsze niż armia lalek i tłum wesołych misiów. Tata z kolei miał inne taktyki wychowawcze. Skrzypce bardzo się jemu nie podobały. Uznał to za największy absurd, gdyż sądził, że jako dziecko szybko się znudzę i obstawiał, że skrzypce znajdą się zaraz w kącie. Przez jakiś czas wędrowałam na zajęcia judo, był też boks i próby bym zakochała się w lotnictwie bądź rajdach samochodowych… Liceum wybierał tata i kierunek studiów również, lecz zaczęłam się buntować. Moja artystyczna dusza coraz głośniej przemawiała. Ćwiczyłam nieustannie grę na skrzypcach. Skrzypce klasyczne w końcu zamieniły się na skrzypce elektryczne. I chyba dopiero w tym momencie zrozumiałam, że jest we mnie ten pierwiastek sprzeczności, gdyż najbliższe okazało się dla mnie interpretowanie różnych utworów w stronę metalu wymieszanego z klasyką. Jestem wdzięczna mamie, że motywowała mnie i w tych momentach, gdy palce okropnie puchły i już chciałam porzucić skrzypce mówiła, że mam talent i nie mogę się poddawać… Dziś prowadzę lekcje nauki gry na skrzypcach, a po godzinach udzielam się w niszowej, garażowej kapelce stworzonej trochę dla żartu i przyznam, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie, gdyż jestem sobą i nie udaje nikogo kim nie jestem. Kiedy ze skrzypiec wydobywa się słodkie głębokie brzmienie wkraczam w innym świat, w pełne fantazji uniwersum. Kiedy przytulam skrzypce do twarzy i wydobywa się czysta wibracja serca, skrzypce stają się nagle żywym organizmem… zapominam o chaosie, który czasami zakrada się do mojego umysłu.Poprzez skrzypce mogę wyrazić siebie, opowiadać historie mojej duszy ;) Dziękuję Ci mamo <3
Moja historia zaczyna się zupełnie niewinnie. Oto jestem ja, świeżo upieczona studentka, z głową pełną pomysłów i planów na przyszłość. Jest i on – trochę ode mnie starszy, szarmancki, kulturalny, przypadkowo poznany na jakiejś imprezie.
Spotykamy się kilka razy, ale ja dochodzę do wniosku, że „to nie to”, że szkoda naszego czasu i kulturalnie, najdelikatniej jak się da mu to komunikuję. On wiadomo trochę jest niepocieszony, ale mówi, że rozumie, docenia moją szczerość i każde z nas idzie w swoją stronę.
Po kilku dniach rozpoczyna się jednak moje piekło. Setki głuchych telefonów o każdej porze dnia i nocy, miliony wiadomości, w tym te najstraszniejsze „Jeśli nie będziesz ze mną,to zrobię wszystko, byś już nigdy nie była z nikim innym” itp. Doszło do tego, że bałam się wyjść na ulicę. Byłam tak roztrzęsiona, że nie potrafiłam normalnie funkcjonować. Bałam się jednak gdziekolwiek to zgłosić, bo nie wiedziałam, do czego jest zdolny ten człowiek.
Czarę goryczy przelał jednak jeden fakt. Dowiedziałam się, że ów człowiek rozpuszcza na mój temat okropne plotki. Po kolejnym załamaniu udało mi się jednak znaleźć w sobie siłę. Zgłosiłam tę sprawę odpowiednim organom. Po bardzo długiej i wyczerpującej walce udało mi się doprowadzić do skazania delikwenta prawomocnym wyrokiem sądu. Od tej pory ma on całkowity zakaz zbliżania się do mnie.
Ta historia kosztowała mnie mnóstwo stresu, łez i nieprzespanych nocy, ale dzięki niej wiem, że mam w sobie niewyobrażalnie dużo siły i jestem w stanie przetrwać o wiele więcej niż by się mogło wydawać.
Gosia910723:
Moje najpiękniejsze święta Bożego Narodzenia miały miejsce właśnie w 2017 roku.
Na początku listopada, ubiegłego roku razem z mamą i babcią wpadłyśmy na pomysł aby do naszego rodzinnego domu zaprosić na Wigilię całą naszą rodzinę. Swój przyjazd natychmiast zapowiedziała zarówno bliska rodzina jak również wszyscy dawno niewidziani krewni, zamieszkujący najróżniejsze rejony Europy! Nie da się opisać radości z jaką odczytywałyśmy kolejne wiadomości potwierdzające przyjazd.
Gdy tylko nadszedł grudzień natychmiast zajęłyśmy się przygotowywaniem dekoracji.
Babcia mistrzyni robótek na drutach w ciągu kilku dni przygotowała mnóstwo przepięknych aniołków. Zdobiły one okna, do których je przymocowałyśmy oraz oplatały poręcze schodów. Specjalnością mamy są dekoracje z użyciem świerku. W ten sposób powstały cudownie pachnące wieńce adwentowe oraz girlanda ze świerku zdobiąca kominek. Ja zajęłam się wytwarzaniem gwiazdek z makaronu, bałwanków z waty i kolorowych skrawków materiałów oraz reniferów z szyszek.
W przygotowaniach chętnie wzięli udział również nasi mężczyźni. Ścięli choinkę rosnącą w ogrodzie oraz ustawili ją w salonie. Dodam tylko, że choinkę wybrałam osobiście jeszcze latem.
Następnie mój mąż, tata i brat przyozdobili dom setkami lampek, zabawy i śmiechu było przy tym co nie miara.
W dniu Wigilii do stołu (a tak naprawdę kilku stołów) zasiadły 52 osoby. Muszę przyznać, że gdy to sobie przypomnę nie mam pojęcia jak wszyscy zmieściliśmy się w tak niewielkim domku.
W salonie stała duża, żywa choinka a na niej kolorowe bombki, łańcuchy, przygotowane własnoręcznie dekoracje i migoczące lampki! Magiczny zapach świerku, mandarynek i pierników unosił się w całym domu, tworząc czarodziejski klimat.
Mogłoby się wydawać, że przy organizowaniu świąt dla tak wielu osób potrzeba godzin (a nawet dni) spędzonych w kuchni. Nic bardziej mylnego. Każdy kto przyjechał na Wigilię, przywiózł ze sobą jedną/dwie potrawy – jedzenia było tyle, że wystarczyłoby chyba dla całej armii.
Dzielenie się opłatkiem było nie lada wyzwaniem, gdyż dotarcie do każdego członka rodziny było istnym torem przeszkód. Dodatkowo zajęło to ,,trochę” czasu, dzięki czemu wszyscy z jeszcze większym apetytem zasiedli do kolacji.
Opowiadaniom i żartom nie było końca, wesoły śpiew kolęd słychać było daleko od domu. Był to cudowny czas gdy mogliśmy nadrobić zaległości powstałe przez dzielącą nas odległość i brak czasu. Przed północą całą ,,załogą” udaliśmy się na pasterkę, zajmując 1/3 małego kościółka. Były to wspaniałe święta! Brakowało jedynie choć odrobiny śniegu, by świat pokrył się delikatną i puszystą pierzynką. Może wracając do domu zrobilibyśmy ,,wojnę na śnieżki”?
Długie przygotowania oraz czas spędzony z bliskimi sprawił, że nie zapomnę tych świąt do końca życia. Wszystkie dotychczasowe święta były dla mnie wyjątkowe, jednak te miały w sobie coś czego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Świąteczna atmosfera, która towarzyszyła mi i mojej rodzinie na wiele tygodni przed Bożym Narodzeniem, sprawiła, że jeszcze bardziej zbliżyliśmy się do siebie. Przekonaliśmy się, że jeżeli działamy razem jesteśmy w stanie dokonać wszystkiego co tylko sobie wymarzymy. Teraz więcej czasu przeznaczamy na pielęgnowanie łączących nas więzi. Zrozumieliśmy, że nie ma nic ważniejszego niż rodzina :)
Pati:
Moje życie nigdy nie było usłane różami – ojciec nadużywający alkoholu, wieczne awantury i ucieczki z domu, ale mama zawsze dawała radę. Dorosłam, ojciec się zmienił, już był niepijącym alkoholikiem, ja znalazłam partnera, urodziłam syna i znów stanęłam w obliczu zła. Teraz to ja miałam partnera, który znęcał się nade mną i upokarzał na każdym kroku i to ja musiałam uciekać z synem, który miał zaledwie 2 latka. W końcu powiedziałam dość – zostałam samotną matką, zadbałam o siebie, schudłam, znalazłam pracę i świetnie sobie radziłam. Znalazłam mieszkanie, po roku poznałam faceta – miałam obawy, ale teraz nie żałuje – to on pozwolił mi uwierzyć, że może być lepiej i od 5 lat żyjemy szczęśliwie – a co najważniejsze, zaakceptował mojego syna jak swojego.
Karmen:
Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, jak moja koleżanka Marta, ale byłam i wspierałam ją jak mogłam duchowo i mentalnie, oto jest jej historia, jaką chcę tu opowiedzieć. Poznała chłopaka, który obiecywał jej wspólne życie, a wplątał ją w przemyt narkotyków. Dziewczyna trafiła za niego do wenezuelskiego więzienia. Dziewczynę poznałam w szkole handlowej. Był dla mnie to krótki okres czasu w szkole, bo moja rodzina była w rozjazdach między krajem a zagranicą. Ale jej wizerunek nigdy nie zniknął z mojej świadomości. Przez jakiś czas do siebie pisałyśmy, utrzymywałam kontakty listowne z jej rodziną. Ale nasz kontakt się urwał, bo tak los chciał. Nasze drogi się rozeszły. Marta była dzieckiem spokojnym. Jest dobrą osobą, oraz i też pracowitą, uczciwą, ale i też łatwowierną w poznawaniu nowych osób. Jej matka nie miała żadnych problemów z nią. Wykształciła Martę na handlowca, potem Marta miała pracować w hurtowni. Wcześniej wynajmowała mieszkanie, dawała sobie rade. Parę lat temu Marta się zwierzyła swojej mamie, że się zakochała. Oczy aż się jej błyszczały ze szczęścia, gdy opowiadała o swoim chłopaku. Mówiła że ma na imię Bali, że pochodzi z Nigerii. Jest przystojnym, serdecznym, uprzejmym czarnoskórym mężczyzną. Poznali się u wspólnych znajomych. Matka się cieszyła z jej szczęścia. Chociaż w ogóle ich nigdy nie odwiedzał w ich domu rodzinnym. Porą jesienną Bali zaprosił Martę na wycieczkę przedślubną do Wenezueli. Matka jej opowiadała, że córka tak się cieszyła na ten wyjazd, miała zobaczyć trochę świata. Ale potem opowiadała, że narzeczony Marty zmienił się na urlopie nie do poznania, z miłego faceta zmienił się w tyrana. Zabraniał jej wychodzić z pokoju, sam ciągle spotykał się z ciemnymi osobami w sprawach przestępczych. W dzień wylotu do kraju nagle Bali kazał Marcie zbierać rzeczy. Jej walizkę wsadził do taksówki, i powiedział, że sam musi jeszcze coś jeszcze załatwić. Marta nie zdążyła o nic zapytać, a już mknęła sama do portu lotniczego. Wysiadła z samochodu i zaraz otoczył ją tłum policjantów z psami. Moją znajomą skuli, i przeszukali. Z suszarki, którą podarował jej Bali i zakamarków walizki wyciągali woreczki z narkotykami. Marta była w szoku. Rozglądała się za Balim, ale już nigdy się nie pojawił. Marta krzyczała, by szukali człowieka, który ją wrobił. Podawała nazwę hotelu, w którym mieszkali. Bezskutecznie. Nikt jej nie rozumiał. Jej matka opowiadała, że Marta stanęła przed sądem bez tłumacza. Dziewczynie zarzucono przemyt 3 kg kokainy. Wyrok padł na 8 lat wiezienia. Marta padła ofiarą mafii narkotykowej, wysłano ją jako „przynętę”. Prawdopodobnie w tym samym czasie, na tym lotnisku, przemycano dużo większą ilość narkotyków i wykorzystano moją koleżankę do odwrócenia uwagi celników. Tak przynajmniej twierdzą policjanci, znający metody działania przemytników. Gdy matka Marty się dowiedziała o losie swojej córki, świat się zawalił. Matka szukała ratunku w polskim konsulacie w Wenezueli. Dzwoniła, prosiła o wparcie. Obiecywali pomoc, ale nic z tego nie wyszło. Marta trafiła do więzienia oddalonego o 4 godziny jazdy od Carracas. Przez długi czas spała na betonowej podłodze w 19-osobowej, ciasnej celi. Jej matka opowiadała, że więzienie przerażało zaniedbanym wyglądem i panującym w nim rygorem. Głos Marty postarzał się o 20 lat. Serce się kraje, jak jej matka dzwoni do więzienia, jest osobą zdołowaną, bez wiary w jutro. Jej mama opowiadała, że gdyby mogła, to poleciałaby do swojej córki, przytuliła, a potem błagała wszystkich o jej uwolnienie, ale koszt biletu to za drogo. Matka Marty próbowała szukać pomocy w Polsce. Ale bez dobrego prawnika nic nie zdziałała. A na takiego ją nie stać. Marta bardzo tęskni za swoimi bliskimi. Jak słyszy 5-letnią chrześnicę, głos więźnie jej w gardle. Płacze, nie jest w stanie rozmawiać, opowiada mi jej matka. Mała chrześnica rysuje dla Marty serca, pisze, jak ją kocha. Jej rodzina wysyła do Marty skromne paczki. Rodzina Marty liczy na to, że w końcu ktoś im pomoże wyciągnąć dziecko z piekła.
mika19@…:
Jakieś trzy lata temu kiedy byłam na drugim roku studiów, postanowiliśmy jak co roku urządzić sobie w naszym akademiku Wigilię. Przygotowywałyśmy się do niej chyba z miesiąc. Sprzątałyśmy w pokoju chyba nawet dokładniej niż w domu. Ubrałyśmy niewielką choinkę, miałyśmy nawet prawdziwe szklane bombki. Kupiłyśmy ozdoby świąteczne, świecznik, różne przysmaki- wykosztowałyśmy się jak na studentów, wyniosło nas to dużo. Zaprosiłyśmy zaprzyjaźnione pokoje, różnych przyjaciół i znajomych, którzy przyprowadzili swoich znajomych (a więc byli przyjaciele i znajomi króliczka), zebrało się więc trochę ludzi… Kiedy nadszedł ten dzień mimo, że nie był to 24.12.,od rana czułyśmy się wyjątkowo, wszystko jeszcze dopracowywałyśmy, ustawiałyśmy. Wieczorem, kiedy wszyscy już przyszli podpaliłyśmy świecznik, żeby było bardziej świątecznie. Zaczęliśmy dzielić się opłatkiem. Nie doszliśmy jeszcze do połowy, kiedy nagle pojawił się dym. Wszyscy ze strachem zaczęli szukać przyczyny. Okazało się, że pali się stroik na świeczniku. Swoją drogą to niesamowite, jak z takiego małego stroiku może być tyle dymu. Szybko zgasiłyśmy „pożar”, pootwierałyśmy wszystkie okna, ale i tak włączył się alarm. W ekspresowym tempie przybyła portierka z dołu (ta najgorsza) i wszyscy myśleliśmy, że będzie krzyczeć – bo to, to ona potrafi! Ale chyba Jej też udzielił się świąteczny nastrój. Popukała się tylko w głowę, powiedziała, żebyśmy uważali i… życzyła Wesołych Świąt, a potem zaczęła z nami śpiewać kolędy! JAK ONA ŚPIEWAŁA! Ucieszyliśmy się, że to się tak skończyło, długo się śmialiśmy. Do tej pory wspominam tą Wigilię. To była jedna z najlepszych w moim życiu!!!!!!
a.126…:
Każdego roku stawiam sobie nowe wyzwania. Od prawie dwóch lat prowadzę aktywny styl życia. Uwielbiam treningi, zdrową żywność. Dieta opanowała moje życie. Kolejnym z tym związanym wyzwaniem było stworzenie domowej siłowni. Razem z bratem odłożyliśmy trochę oszczędność na sprzęt. I wszystko się udało, z czasem brakowało w naszym garażu miejsca na nowe akcesoria. Mogliśmy dzięki naszemu zaangażowaniu korzystać z bieżni, ławeczki, kołyski, rowerka, kiedy tylko mieliśmy na to ochotę. Przesiadujemy tam godzinami i zostawiamy negatywną energię i zbędne kalorie. Chcieliśmy postawić sobie nowe wyzwania. I zorganizowaliśmy wyprawę rowerową. Dzięki znajomościom, wypożyczyliśmy odpowiedni sprzęt, świetne nowe rowery. I tak oto zaczęło się wielkie planowanie. Sprzęt, prowiant, trasa, odpowiednia pogoda. Dzień który wybraliśmy był idealny, 12 lipca. Pobudka o godz 4. I wyruszyliśmy. Nasza trasa liczyła 120 km. Trzymaliśmy się planu, trasy, czasu odpoczynku. Dzień minął nam wspaniale. Kiedy był późny wieczór, powinniśmy już zbliżać się do domu. Niestety, okazało się że trasa ustawiona wcześniej w telefonie nas zawiodła. Drugi raz znaleźliśmy się w tym samym miejscu. Kiedy się zorientowaliśmy, wprowadziliśmy miejsce docelowe – miejsce naszego zamieszkania. Miny nam zrzedły – godzina 21 a do domu 40 km. Na szczęście towarzyszył mi brat, któremu nigdy nie brakowało odwagi i zimnej krwi. Czułam się bezpieczna i nawet zaczęliśmy się z tego śmiać. Mieliśmy odpowiednie oświetlenie. Odpoczęliśmy chwilę i wyruszyliśmy do domu. Wróciliśmy po północy. Najważniejsze że nam się udało a było przy tym mnóstwo radości, zabawy i kolejnej satysfakcji z własnych założeń. Udaje nam się razem spełniać marzenia.
Gosia:
Spotykaliśmy się od 4 lat. On był w Krakowie, ja pod Kielcami. Ale zawsze to ja musiałam pojechać, aby się z nim zobaczyć. Ponieważ go kochałam to jeździłam. Zależało mi, naprawdę mi zależało. Ale chyba jemu nie. Nigdy nie miał czasu i nawet gdy chciałam przyjechać, to często słyszałam: Nie w ten weekend. Zajęty jestem. Po czterech latach mnie zostawił. Tak po prostu bez wyjaśnień. Stwierdził, że nie jest gotowy na stały związek, po czterech latach bycia razem. Ciężko było, ale sobie poradziłam.
Na mojej drodze pojawił się Kamil. Chłopak o rok ode mnie młodszy. Zaczęliśmy się spotykać, ale tym razem nie dałam się robić na boku. Byłam dojrzalsza i wiedziałam już czego w życiu chcę. Po pól roku Kamil mi się oświadczył i oczywiście powiedziałam tak. Świetnie się dogadywaliśmy i wreszcie czułam się szczęśliwa. Zorganizowaliśmy niewielkie przyjęcie weselne. Było około 60 osób, ale dla mnie był to wymarzony ślub.
Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami i urodził nam się śliczny zdrowy syn! Z Piotrusiem nie mieliśmy żadnych problemów. Chował się zdrowo i rozwijał prawidłowo. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Gdy Piotruś miał pół roczku dowiedzieliśmy się o kolejnej ciąży. Zawsze rozmawialiśmy o dużej rodzinie.Dlatego była to nas cudowna wiadomość.
Urodził się Patryk z którym również nie było problemów. Nadszedł szczęśliwy dzień, kiedy go ochrzciliśmy. A kolejnego dnia Kamil wracając z pracy po 22 wpadł w poślizg. Zginął na miejscu. Zostaję sama z dwójką dzieci i ogromną pustką po stracie męża. Muszę się pozbierać, bo mam dla kogo, ale nigdy już nic nie będzie takie samo…
Kinga:
A ja opowiem o mojej największej, choć niespełnionej miłości… Nie sądziłam wcześniej, że kiedyś ktoś tak mną zawładnie, nie miałam już przecież 20 lat, a on na dodatek był o kilka lat młodszy… Przecież wcześniej nie mieściło się to w moich wyobrażeniach o tym, jaki miałby być ten idealny. Bo na pewno nie młodszy ode mnie:) Do dziś nie mogę wyjść ze zdziwienia, że drugi człowiek tak może 'wejść w krew”, że tak go brakuje nawet po paru latach. Nawet u mnie, zwykle opanowanej, rozsądek prawie wtedy zniknął – pewnie dlatego, że przy nim czułam się jak prawdziwa kobieta, czyli taka, która kieruje się głównie uczuciami…. I przyznam Wam się nawet (ale nie mówcie nikomu!:), że bardzo mi się podobało, że ma te swoje męskie, lekko dominujące zachowania, bo były dawkowane z wyczuciem i nigdy nie tłamsiły mojego poczucia odrębności – którego chętnie bym się dla niego zrzekła całkowicie:) I zupełnie nie stosował tych głupich, wydumanych trików, które zalecają poradniki od uwodzenia (bo ich nie musiał wcale czytać) – po prostu był właśnie taki, jakiego chciałam i intuicyjnie wiedział co zrobić, powiedzieć, itd, żeby mnie oczarować. A mnie nawet świadomość tego, czym by się to wszystko skończyło, wcale nie uchroniła przed zauroczeniem. I jakoś pozwoliłam mu na to wszystko – choć wiedziałam, że nigdy nie będziemy razem, bo on już ma rodzinę i nie wyobrażał sobie, żeby skrzywdzić swoją córkę rozstaniem z jej matką (zresztą z żoną układało mu się dobrze, choć przy tym nie ukrywał, że też mu się podobam).
Miałam z nim raz taką dziwną sytuację – choć między nami to emocjonalne iskrzenie było ciągle, więc właściwie nic dziwnego… Podając mu klucze i dotykając przelotnie jego ręki nagle poczułam, jak przeszywa mnie prąd, który leci sobie od dłoni przez całą długość ręki i spływa w dół brzucha.. To zdarzyło się tylko raz i było tak wyraźne, że nie mogłam tego pomylić z niczym innym. Nie wiem, czy on też to poczuł, a nie miałam odwagi zapytać, bo pewnie odpowiedziałby zgodnie z prawdą i nie mogłabym tego zostawić bez dalszego ciągu… Zaskoczyło mnie jednak, że jestem taka „elektryczna” ;)
W bliskim kontakcie z innymi ludźmi niczego takiego nigdy nie odczułam, pewnie dlatego, że większych emocji we mnie nie wyzwalali…
Chciał naszych ukradkowych spotkań, przyjechał nawet raz w niedzielne popołudnie, żeby spędzić ze mną trochę czasu – pewnie nieźle nakłamał żonie z tej okazji… Ale ja nie chciałam dzielić się nim, więc wolałam tego nie rozwijać – i przestał się kontaktować, a dziś zostały po nim tylko wspomnienia…
Anita:
Dziś wróciłam myślą do czasów liceum, jakoś dotąd przeze mnie mało wspominanych…
Była tam dyrekcja z konserwatywnymi poglądami, która potrafiła zrobić dwugodzinną pogadankę dla całej szkoły z powodu butelki po piwie znalezionej w koszu… A gdy przed lekcją rosyjskiego ktoś napisał na tablicy: „Józek, nie daruję ci tej nocy” i zobaczyła to nauczycielka, to też była niezła afera – choć przecież wcale nie narobił tam błędów) i oczywiście dochodzenie, kto jest autorem (jakoś Beaty Kozidrak nikt w związku z tym nie brał pod uwagę:)Wielką próbą dla dyrekcji była sprawa uczennicy III klasy, która była w ciąży i wszyscy spodziewali się, że ją wyrzucą ze szkoły, ale tu sam dyrektor – choć bezdzietny kawaler po 50-tce, i do tego wcześniej pracował w kuratorium – stwierdził, że życie nienarodzone jest najważniejsze i przyszłej mamy nie będzie stresował:) I chodziła z tym ogromnym brzuchem na lekcje, a jak zauważyłam, więcej ostracyzmu ją spotkało ze strony koleżanek niż nauczycieli…
Przez całą pierwszą klasę raczej obserwowaliśmy się, zwłaszcza dotyczyło to osób spoza miasta. Ja w tej szkole znałam tylko kilka osób i żadna nie była w mojej klasie… Pamiętam jak w drugiej klasie jeden kolega, który dostał od rodziców komputer za to, że udało mu się zdać do kolejnej klasy, chciał mnie do siebie zaprosić w rewanżu za to, że w czerwcu pomagałam mu przed poprawką z rosyjskiego. A wiedział, że po lekcjach czasem nawet 2 godziny miałam wolne, czekając na autobus powrotny. Nie wiem, jaką wtedy zrobiłam
minę, ale chyba dość spanikowaną, bo szybko dodał: Ale moja mama będzie w domu… Nie skusiłam się jednak na oglądanie tego komputera, choć przecież raczej nic mi nie groziło…
Basia:
Było to ponad dwa lata temu, przechodziłam przez park w centrum miasta i przejeżdżał rowerem jakiś facet, na oko ok. 30-tki, który minął mnie, po czym zawrócił i zapytał wprost, czy można się ze mną jakoś umówić? Powiedział to jednak w takim pośpiechu i takim tonem mało romantycznym, jakbym mu raczej była winna ze dwie dychy:) Pomilczałam chwilę, mierząc go wzrokiem, bo nieco mnie zaskoczył – byłam przecież zatopiona w swoich myślach, a on mi przeszkodził… Ale po dłuższej chwili nadal stał i nie uciekał, pewnie myśląc, że mam chwilę zawahania i zastanawiam się, co mi grozi z jego strony. Z braku innego pomysłu wypaliłam więc, że to zależy jak ma na imię… Ale tak naprawdę to było mi wszystko jedno – no chyba, że byłby to Ambroży, to jednak nie umówiłabym się…;)
Ale miał na imię Radek, tzn. tak twierdził, a ja go przecież nie wylegitymowałam, bo nie mam uprawnień:) Żeby mnie jeszcze bardziej do siebie przekonać, zdjął okulary przeciwsłoneczne, chcąc zapewne mnie uwieść głębią swoich oczu (chyba zielonych, a może mi się zdawało), ale ja w nich dostrzegłam głównie skłonność do rozpusty:D I miałam rację, jak się później okazało…
Dostał więc ten numer, bo była już prawie jesień (początek września) i niewiele się działo:) Czułam jednak od początku, że to jakiś podrywacz, bo zbyt odważny i pewnie do 10 innych też podszedł tego dnia, taką miał wprawę – ale moja ciekawość socjologiczna zwyciężyła i postanowiłam przynajmniej 'zdobyć’ kolejny typ ludzki do kolekcji. Ale nie zadzwonił tego dnia ani przez następne tygodnie, więc stwierdziłam, że pewnie mu wyglądałam na zbyt trudną do zgryzienia;)
Za jakiś miesiąc znów byłam w tej okolicy i przechodziłam przez ten park – i minął mnie znowu ktoś na rowerze, ale nie sądziłam, że to akurat on – ludzie na rowerach są do siebie dość podobni, zresztą już prawie zapomniałam o tamtym zdarzeniu. I znów zawrócił, tym razem żeby się przypomnieć, że już się poznaliśmy… Ja na to, że możliwe – ale powiedziałam to z taką sceptyczną miną, że na jej widok to sama bym uciekła..:D Ale on nie zamierzał, tylko zaczął się tłumaczyć, że wtedy nie mógł zadzwonić, bo wypadł mu telefon podczas jazdy rowerem, rozbił się dotykowy ekran i w ten sposób stracił wszystkie kontakty. Nie wiem, czy to była prawda, ale od razu zaprezentował ten zniszczony, choć działający telefon, więc powiedzmy, że mogłam w to jakoś uwierzyć. Ale nadal nie podawałam mu numeru, choć wyraźnie dawał do zrozumienia, że to jego cel – stwierdziłam tylko, że współczuję…:) Nie wytrzymał jednak długo tego mojego zdawkowego zachowania, które wskazywało, ze zaraz sobie pójdę, bo nie jestem zachwycona, że znów zawraca mi głowę, więc w końcu wprost poprosił znów o ten numer. Podałam od niechcenia, zakładając, że pewnie znów nie zadzwoni, bo ma taką rozrywkę, albo znów z kimś się założył, że zbierze ileś tam numerów w ciągu dnia:)
Ale tym razem napisał po kilku godzinach, od razu sugerując swoje oczekiwania co do formy spotkania, ciągle pisał o dotyku i przytulaniu, więc po paru SMS-ach przestałam odpisywać. I tak po raz kolejny okazało się, że los jest ode mnie mądrzejszy, bo on naprawdę on powinien zgubić mój numer i nigdy do mnie nie napisać.
Na spotkania bez przytulania nie miał ochoty. Tyle są warte uliczno-parkowe znajomości.
Następnym razem po prostu ucieknę przed podobnym typem:)
Beata:
Witajcie!
Moja najbardziej wzruszająca historia, dotyczy oczywiście, miłości.
Ale to szczególna miłość taka, jaką przeżyłam w swoim życiu po raz trzeci.
Dwie pierwsze zdarzyły się 23 i 19 lat temu.
Jak się na pewno każdy domyśla, dotyczą narodzin dzieci.
A trzeci raz…
Moja starsza córka, Alicja, rodziła w tym roku 6 sierpnia swoją córkę, Judytkę.
Nie mówcie, że w takim razie jestem babcią. Jestem Mamą Mamy. Tak jest ładniej.
Cud miłości i wzruszenie był jednakże inny niż przy narodzinach córek.
Moja córka rodziła, a ja – byłam z nią.
Trzymałam ją za rękę, dawałam wodę do picia, pomagałam przeć, trzymając jej stopy.
Podtrzymywałam Ją na duchu, ocierałam pot z czoła, pocieszałam i oglądałam cud narodzin.
Aby tego było mało, moja Alicja rodziła dokładnie w tym samym miejscu tej samej porodówki, na tym samym łóżku, na którym przyszła na świat.
A poród przyjął lekarz położnik, który 23 lata wcześniej przyjmował Ją na świecie!
Czy to nie piękna historia?
Kiedy Judytka pojawiła się po 4 godzinach, zobaczyłam najpierw jej malutkie ciałko, a potem zagniewaną buzię, która była kopią twarzy mojego zięcia:)
Zdarta skóra.
Teraz Judi ma 4 miesiące, jest silna, uwielbia jedzonko i pierwszy świadomy uśmiech podarowała mnie – Mamie Mamy.
Emilia:
Moje życie jest raczej poukładane i przewidywalne, ale… Mam takie jedno wspomnienie ze studiów, sprzed 15 lat – dość niewyjaśnione i pełne podtekstów…
Mieliśmy pewne zajęcia z osobą płci żeńskiej (nazwijmy ją panią D.), która była postacią dość osobliwą i chyba celowo się postarzającą, bo – jak to określała moja najbliższa wówczas koleżanka – nosiła „przypałowy przyodziewek” w postaci zapinanych pod samą szyję bluzek z żabotem i spódnic plisowanych o długości za kolano, rodem chyba z lat 80. Uczesanie też miała takie bardziej konserwatywne – jakby z epoki „Ani z Zielonego Wzgórza”… Ale może cały ten podskórny konserwatyzm był spowodowany tym, że rodzice dali jej – na szczęście na drugie imię – Genowefa?!?
Do rzeczy jednak, bo niepotrzebnie rozwijam kontekst, który nie stanowi tu sedna opowieści. Dopowiem jeszcze tylko, że ta moja koleżanka przez całe studia kurczowo trzymała się mnie, bo sama – pochodząc z Płocka – miała poczucie, że musi na kimś oprzeć się w tym zbyt wielkim mieście, żeby nie zginąć:) I jakoś tak od początku padło na mnie, jako że sprawiałam mylne, ale silne wrażenie osoby, która w każdej sytuacji sobie poradzi i znajdzie z niej jakieś wyjście:)
Tak więc przez całe studia trzymałyśmy się razem i na większości zajęć byłyśmy w jednej grupie, siedząc obok siebie. I właśnie na tych zajęciach koleżanka szybko zorientowała się, że pani D. wyraźnie jej nie lubi – a mnie wyróżnia… Na tej podstawie odkryła, że na pewno jest przez nią odbierana jako konkurencja w jakiejś wyimaginowanej walce o moje „względy”… I tak zrodził się w jej głowie pomysł, że pani D. jest mną zafascynowana…:)
Faktem jest też, że to nadmierne zainteresowanie i ja odczułam… Na zajęciach zawsze podobało jej się wszystko, co mówiłam i dawała temu wyraz chyba zbyt entuzjastycznie. Nigdy też nie przeszła obok mnie bez słowa na korytarzu, zawsze uśmiechnęła się i zagadała, interesowało ją, co czytam, jakie filmy oglądam itp. – i miałam wrażenie, że strasznie dużo chce o mnie wiedzieć. Raz spotkała mnie przed uczelnią, bo akurat czekałam na moją siostrę, która jak zwykle się spóźniała i byłam w szoku, kiedy zaoferowała mi skorzystanie ze swojego telefonu (bo nie wszyscy je wtedy mieli…), żebym do niej zadzwoniła i dowiedziała się, gdzie jest. Dręczyła mnie tak sobą chyba z 10 minut… A ja marzyłam wtedy tylko o tym, żeby wreszcie sobie poszła i na wszelkie taktowne sposoby starałam się ją spławić. O tym incydencie nawet koleżance nie powiedziałam, bo dopiero by ją wtedy fantazja poniosła;)
Do innych studentów pani D. zupełnie nie miała takiego podejścia, a tę moją koleżankę co najmniej ignorowała, a czasem odnosiła się do niej nawet z lekką niechęcią. A to, jak przebiegał egzamin po całym roku naszych zajęć, całkowicie utwierdziło moją koleżankę w jej domysłach. Otóż, mimo że była przygotowana i ponoć odpowiedziała na wszystkie jej pytania, dostała tylko trójkę – jako jedyna z całej grupy… A nie sądzę, żeby na nią zasługiwała. Drugą sprawą była ponoć niemiła atmosfera, jaką pani D. stworzyła podczas egzaminu (a przy mnie szczebiotała jak wróbelek). I moja koleżanka poczuła się tym wszystkim bardzo poszkodowana, więc poszła ze swoją sprawą do dziekana. Oczywiście wątku obyczajowego, czyli domniemanej zazdrości o mnie, nie podnosiła w swoich zarzutach, domagając się tylko ponownego egzaminu u innego pracownika tej katedry. Dziekan potraktował ją poważnie i przychylił się do tego postulatu, przyjmując stosowne podanie, a kolejny egzamin – tym razem u przełożonej pani D., która nie prowadziła u nas nigdy żadnych zajęć – koleżanka zdała na bardziej obiektywną czwórkę:)
Do dziś z mieszanymi uczuciami o tym myślę – bo nigdy nie wpadłabym na to, że stanę się kiedyś obiektem zainteresowania innej kobiety… A w tym przypadku chyba właśnie tak było:)
Monika:
Sama doktor odsyłała do mnie pacjentów, bym powiedziała im o leku i procedurach. Kuriozum. “Pacjencie lecz się sam” – to o mnie:)
Mam zupę odchudzająco-oczyszczającą własnego pomysłu, na której tak schudłam. Działa! Komu nie polecę, ten zadowolony i podaje dalej:)
Teść już nie żyje, a teściowa jest tak zapamiętała w swej nienawiści, że mąż spotyka się z nią tylko w sądzie. Ona jest weteranką,bo całe życie z kimś się sądzi, a dla nas to nowość. Wie, jaką mamy ciężką sytuację, ale chyba postawiła sobie za punkt honoru i wykrzyczała mężowi: „ja cię zmuszę do alimentacji”.
Sama nauczyłam go języka angielskiego i podstaw rosyjskiego. Nauczyłam go grać na cymbałkach, keybordzie i flecie, ale też i na liściu,trawie :)
Edyta:
Moja historia przypominać może sceny rodem z komedii romantycznej i choć romantyczką nie jestem, to zaręczam, że miała ona miejsce w rzeczywistości. Z wielkim sentymentem cofam się do zdarzenia z przeszłości, które totalnie wywróciło moje życie do góry nogami, dlatego na zawsze gościć już będzie w moich wspomnieniach. A zaczęło się tak… Niczego nieświadoma mknęłam sobie jak zwykle rowerem po ulicach, pogrążona toczącym się akurat pojedynkiem rozmaitych myśli w mojej głowie. Było babie lato, opadłe liście cicho szeleściły pod kołami, promienie wrześniowego słońca igrały na mojej twarzy, a ja urzeczona pozwoliłam sobie rozkoszować się przez chwilę jego blaskiem. Trwało to zdecydowanie więcej niż chwilę, bo nie udało mi się wyhamować w porę. Spotkanie mojego przeznaczenia było z serii tych bolesnych, przypłaciłam je stłuczonym kolanem. Miało ono melancholię zatopioną w niesamowicie zielonych oczach, czerwoną koszulę w kratę oraz nieśmiały, aczkolwiek uroczy uśmiech ala Hugh Grant. Moje serce dostało od razu palpitacji, zanim jeszcze do mojej głowy dotarła powaga sytuacji. To było coś jak magnetyzm, nie mogłam powstrzymać się, aby na niego nie patrzeć, choć wewnętrznie rozrywał mnie ogromny wstyd i zażenowanie. Spodziewałam się już odpowiednich epitetów na mój temat, bądź krytykę mojej jazdy i byłoby to całkiem zrozumiałe w tej sytuacji, lecz nic takiego nie nastąpiło. Jego nowo kupiony garnitur leżał rozrzucony na chodniku, a on zamiast go otrzepywać, pochylał się nade mną z zatroskaną miną. Takiego go właśnie zapamiętałam, jako opiekuńczego, kulturalnego chłopaka, który postawił sobie za obowiązek, nieść pomoc innym. W ramach przeprosin za ubrudzony garnitur zaproponowałam wspólną kawę i zwrot kosztów pralni. Nie chciał nawet o tym słyszeć, opatrzył mi kolano, posadził na ławce w parku i przyniósł kawę na wynos. Z godziny zrobiło się cztery, a my czuliśmy oboje jakbyśmy znali się całe życie. Teraz jesteśmy razem, wspólnie wspominamy nasze pierwsze spotkanie, przypominające kadry z filmu. Co najważniejsze, nasza znajomość rozwija się w dobrym kierunku, planujemy wspólny sylwester, później mam nadzieję kolejny, aż w końcu dojdzie do zakończenia… i żyli długo i szczęśliwie :)
Żaneta:
Chodziłam do liceum w małym powiatowym mieście, dojeżdżałam tam codziennie oczywiście, a na dworzec szło się przez mało urokliwy wtedy park – siedlisko meneli. Teraz wygląda on o wiele bardziej cywilizowanie, nawet rzeczka jest czysta, a wtedy przypominała ściek dla okolicznych domków na obrzeżach miasta… I kiedyś w maju idziemy sobie z koleżanką na ten dworzec, było dość ciepło, więc byłyśmy już dość lekko ubrane, a tu na ławeczce o dziwo, nie menele siedzą, a dwóch sympatycznie wyglądających staruszków (w wieku, który wg moich nastoletnich obliczeń plasował się ok. 100 lat, a dziś to tak na 70- 75 lat bym ich oceniła;)… Więc przechodzimy obok nich i nagle słyszymy szept: „Ale piersi…” – nie precyzowali jednak dokładnie, o które im chodziło, a my oczywiście nie dopytywałyśmy… Nie wiem, jak koleżanka, ale ja byłam zaskoczona najbardziej tym, że oni w ogóle jeszcze coś widzą! I że w tym wieku jeszcze mają takie zainteresowania;)
Zobacz również:
Kącik porad – czytelnicy pytają, eksperci odpowiadają
Konkursy z nagrodami
Najciekawsze Pomysły na Prezent – perfumy do wygrania!