Kobiety nieidealne to cykl zrodzony ze szczerej przyjaźni dwóch świetnych pisarek. I to się czuje w każdym zdaniu! Ich bohaterki są nieszablonowe, barwne, z krwi i kości, i nie ma czytelniczki, ba, czytelnika, który nie chciałby im towarzyszyć w cyklicznych spotkaniach przy winie, kiedy najtrudniejsza nawet codzienność, obśmiana i obejrzana pod innym kątem, staje się znośna. Daleko im do perfekcyjnych pań domu, dam, którym nie zdarzają się gafy, idealnych matek doskonałych dzieci, ale za to mają dystans i potrafią się z siebie śmiać. Na tym polega ich supermoc.
Kobiety nieidealne: Magda, Iza, Joanna i Baśka, tym razem będą musiały zmierzyć się z rzeczywistością, którą znają głównie z opowiadań. Bezlitosne pisarki Małgorzata Hayles i Magdalena Kawka przeniosły je do roku 1978, do czasów, gdy półki sklepowe świeciły pustkami, a ludzie wystawali w niekończących się kolejkach. Na dodatek kazały im zorganizować wigilię, zupełnie nie przejmując się, jak cztery współczesne, wyzwolone bohaterki odnajdą się w świecie, gdzie kobiety musiały podołać zupełnie innym wyzwaniom.
Fragment opowiadania
1978 r.
Przetarłam oczy, budząc się z czegoś na kształt krótkiej drzemki. Przestraszyłam się, bo zaśnięcie podczas babskiego spotkania przy winie potrafiło się przytrafić
Joannie, ale przecież nie mnie. Za oknem wstawał blady, grudniowy świt, co oznaczało, że zapadłam nie tyle w drzemkę, co głęboki zimowy sen. Przez chwilę siedziałam kompletnie zdezorientowana, próbując się odnaleźć na jawie. Dotknęłam czyjejś kostki w szorstkich rajtuzach i wrzasnęłam zaskoczona.
– Co się tak drzesz?
– Obok mnie, na rachitycznej wersalce, której środek przez całą noc wbijał mi się w kręgosłup, przeciągała się Iza.
– Słuchaj… gdzie my jesteśmy?
Iza jak zwykle była bardziej przytomna i przechodziła ze snu w jawę, jakby to było zwykłe przemieszczenie się z pokoju do kuchni w niewielkiej kawalerce. W moim
przypadku sen odgrodzony był od jawy setką komnat i nawet po dobrej kawie snułam się po swoim wewnętrznym pałacu jeszcze dobrą godzinę. À propos kawalerek i pałaców, zdaje się, że znajdowałyśmy się właśnie w tej pierwszej. Poza wersalką, na której zasnęłam wtulona w nieco kanciaste ciało Izy, niewielkie wnętrze wypełniały meble jakby żywcem przeniesione z czasów późnego Gierka.
Na środku stała lakierowana na wysoki połysk ława, przykryta brązowym bieżnikiem w zielone prążki, a naprzeciwko dwa fotele. W jednym z nich chrapała Baśka, w drugim Joanna właśnie się przeciągała z odbitym na twarzy wzorkiem chropowatej poduszki, którą musiała w nocy podłożyć sobie pod głowę. W kącie stał lakierowany stolik, a na nim radziecki telewizor marki Rubin, taki jak kiedyś, dawno temu, mieli moi rodzice.
– Czy to nie… rubin?
– Iza wskazała ręką w tym samym kierunku.
– Rubin – włączyła się niemrawo do rozmowy nieprzytomna Joanna. Chyba jeszcze spała, bo nawet nie otworzyła oczu. – One wybuchały. Tak przynajmniej mówili rodzice.
Nie pozwalali mi włączać, jak zostawałam sama, bo nie ufali, że sobie poradzę z pożarem. – Podrapała zmierzwione blond włosy i dodała po krótkim namyśle:
– Nie pozwalali włączać telewizora i kazali klapę od toalety zamykać na wypadek inwazji szczurów. Plotki chodziły, że wyskakują do mieszkań z muszli klozetowych. A tak w ogóle – rozejrzała się wreszcie zaspanym wzrokiem – to co my tu robimy?
Baśka chrapnęła jeszcze jeden, ostatni raz, otworzyła jedno oko i wyskoczyła z fotela jak z procy.
– Gdzie my jesteśmy? Gdzie się podział mój dom? I, do cholery jasnej, co ja mam na sobie? I dlaczego… to… jest…takie… – akcentowała każe słowo, czerwona na twarzy, jakby za chwilę miała dostać apopleksji – BRZYDKIE?
Z tym ostatnim, pełnym desperacji okrzykiem trudno było polemizować. Baśka zawsze chodziła ubrana w markowe ciuchy, a jej kolekcję butów można było nie tylko nosić, ale z powodzeniem ustawiać na półce jak wyrafinowane dekoracje wnętrz. Tymczasem teraz miała na sobie bistorowe spodnie w kolorze zgniłej zieleni oraz nietwarzowy golf w podobnym odcieniu, z narzutką, której kolor tylko miłosierna dusza nazwałaby musztardowym.
– Do tego ma okropny, sraczkowaty kolor.
– Iza z całą pewnością nie była miłosierną duszą.
Wszystkie wyglądałyśmy, jakbyśmy uciekły z balu przebierańców, którego motywem przewodnim były czasy PRL i ich tekstylna nędza.
– Skąd wzięłyśmy te ciuchy? I czy to przypadkiem nie jest pielucha? – jęknęłam, bawiąc się frędzlami swojej sukienki w fioletowym kolorze. Została uszyta z pofarbowanej własnoręcznie, zdaje się, że przeze mnie, tetry. Świadczyły o tym zacieki na materiale, zbiegające się przy szwach i frędzlach.
– A ja? – Sukienka Joanny też była własnej roboty i przypominała coś w rodzaju babcinej narzuty na łóżko. Uszyta została z kolorowych ścinków różnych materiałów i miała chyba nieudolnie udawać swobodny, cygański styl, który pod koniec burego polskiego grudnia aż raził w oczy.
– A te rajtuzy? Wy też macie coś takiego na sobie? Przecież to uwiera w kroku i swędzi jak jasna cholera.
– Iza bez najmniejszego skrępowania zaczęła zdejmować z siebie rajty w kolorze brudnej ścierki. Została w samej tylko czarnej biurowej spódnicy i turkusowym sweterku we wzorki. Po namyśle stwierdziła, że on też gryzie i swędzi, więc również go zdjęła. Stanik, którego miseczki przypominały raczej dwie pancerne miednice, skierowała oskarżycielsko w naszym kierunku.
– No dobra. Która wie, o co tu chodzi? Ja, zdaje się, za bardzo się wczoraj upiłam. Co to za heca i w czyim mieszkaniu, a raczej – machnęła ręką w kierunku kuchni obitej boazerią – skansenie, się znajdujemy?
Zapadła cisza i tylko grudniowy wicher zaświstał za oknem, które najwyraźniej było kiepskiej jakości.
Dziesięć godzin wcześniej
Przybyliśmy właśnie świętować Wigilię w nowo wybudowanym domu Baśki, który jeszcze pachniał nowością, a na jego tarasie mogły awaryjnie lądować helikoptery. Był tak wielki, że z powodzeniem mieścił babskie spotkanie w stałym od czasów liceum gronie i partyjkę bilardu rozgrywaną przez mężczyzn na zupełnie innej kondygnacji. W jeszcze innej części domu plątały się nasze dzieci. Łącznie troje.
– Coś się stało, Magda?
– Iza popatrzyła na moją krzywą minę i zmarszczone czoło. Znała mnie lepiej niż własna matka. Być może była dyrektorem w wielkiej firmie i za plecami nazywano ją korporacyjną suką, ale emocje potrafiła czytać jak nikt. Zresztą może właśnie dlatego zaszła tak daleko. Z Arturem nie układało nam się od dawna, ale niechętnie o tym rozmawiałam. Na szczęście tylko ona jedna zauważyła, że coś jest nie tak.
Baśka zrzuciła z nóg louboutiny w ulubionym kolorze czerwonego wina i dorzuciła drew do kominka. Było urokliwe grudniowe popołudnie, nawet jeśli bez śniegu. Baśka i Jacek przeprowadzili się w tym roku z wygodnego dużego domu w podpoznańskich Chybach do jeszcze większej siedziby rodowej czterdzieści kilometrów za miastem. Ta rozrzutność przestrzeni dla ich rodu, który liczył zaledwie dwoje osób, bo nie chcieli mieć dzieci, robiła wrażenie. Dom stał w samym środku lasu, wielkie iglaki zaglądały do okien, a za przeszkloną ścianą widać było jezioro.
Siedziałyśmy na nowej kanapie gospodarzy, pokrytej tkaniną podobno opracowaną przez NASA, której bieli nic nie było w stanie zaszkodzić, nawet wytrawne czerwone wino, którego kilka butelek zostało Baśce i Jackowi z letniej wyprawy do toskańskiej Cortony. Wolałam tego nie testować. Z oddalonej o, zdawało się, kilometry kuchni dochodziły nas odgłosy szykowania kolacji wigilijnej przez pana Marcina, wypożyczonego z poznańskiej restauracji.
– Nie jest łatwo odbudować małżeństwo po zdradzie – zaczęłam, ale w tym właśnie momencie pan Marcin uderzył w gong, a mój mąż, tradycjonalista, zszedł na dół,
ogłaszając wszem i wobec, że pierwsza gwiazdka jest już na niebie. Wszyscy zajęliśmy miejsca przy stole.
– Iza, czy mogłabyś w końcu odłożyć ten telefon? – Głos Baśki zabrzmiał dziwnie ostro, gdy po wykwintnej kolacji zwróciła Izie uwagę. Siedzieliśmy nadal w jadalni, przekrzykując się i popijając wino.
– Kochanie, co ty jesteś taka nerwowa? – roześmiał się Jacek. – Czyżby ten czas w miesiącu?
– Czy wy, faceci, zawsze musicie nam dopieprzać hormonami? – W poczuciu solidarności Iza schowała wreszcie telefon do torebki. – Tak jakbyście sami ich nie mieli i im nie ulegali.
– Cóż, z pewnością mniej ulegamy emocjom. Może gdyby Basia urodziła dziecko, kiedy był na to czas, jej układ hormonalny byłby obecnie w lepszej formie…
– Trzymajcie mnie! – Baśka zrobiła się czerwona na twarzy od nadciągającego gniewu. – Naprawdę? Chcesz o tym rozmawiać tu i teraz? Przecież to była nasza wspólna decyzja, a nawet bardziej twoja niż moja. Nie pamiętasz? Teraz jesteś prezesem wielkiej firmy z pięciocyfrową pensją, ale nie zawsze tak było. Sam mówiłeś, że dziecko będzie ci przeszkadzać w budowaniu kariery, że nie będziemy mogli już ot, tak – pstryknęła palcami – polecieć na twoje ukochane Karaiby…
Przy stole zapadła złowroga cisza, jak przed burzą.
Partner brata Joanny, stylowy mężczyzna w modnych okularach, stosunkowo nowy w tym gronie, postanowił ostudzić emocje.
– Dzieci są przereklamowane… – Skrzywił się. – Na przykład mi wystarczy córka Joanny. Lusia jest cudowna. Osobiście uważałam, że przesadził. Luśka miała siedemnaście lat i potrafiła nieraz doprowadzić Joannę do łez.
– Luśka wchodzi mi za bardzo na głowę. – Joanna zdobyła się na szczerość. Od rozwodu ulegała każdemu kaprysowi swojej córki z ogromnego poczucia winy.
– Bo na to pozwalasz, moja droga – włączył się do rozmowy mój, z wiekiem coraz bardziej pryncypialny, mąż. – Z dziećmi trzeba jak ze zwierzętami. Nigdy nie okazuj słabości.
– Sugerujesz, że trzeba je tresować? – Wypite wino buzowało mi we krwi i z minuty na minutę stawałam się bardziej zadziorna.
– Cóż, może nie tresować, ale poświęcać im uwagę. Gdybyś całą tę uwagę, którą poświęcałaś w zeszłym roku swojemu kochankowi, przekierowała na Tolka, nie mielibyśmy z nim takich problemów…
– Ale jakich problemów, nie przesadzasz? – Dopiero po chwili do mnie dotarło, że Artur otwarcie podzielił się ze wszystkimi przy stole tym, jaką to ma niewierną żonę. Szlag mnie trafił. – A ty myślałeś, że jak to będzie wyglądało? Ty wiecznie w pracy, z pacjentkami, ja rozumiem, jesteś cenionym ginekologiem, ale ja też mam karierę zawodową, a…
– Jaką karierę? Jesteś tłumaczką, nie ratujesz nikomu życia, nie odbierasz porodów…
– Czy dasz mi wreszcie skończyć? Oboje pracujemy, ale oczekujesz, że podobnie jak twoja matka, będę w każdej wolnej chwili pucować dom, prasować twoje koszule, gotować obiady i odrabiać z Tolkiem lekcje. Zapominasz o jednym. Twoja matka nie pracowała zawodowo!
– No cóż – bąknęła wreszcie Joanna koncyliacyjnie – żyjemy w ciekawych czasach, które niosą ze sobą zupełnie inne wyzwania niż te, które stały przed naszymi rodzicami.
– Jakie wyzwania? – protekcjonalnie skrzywił się Jacek. – Moja kochana Basieńka to ma w życiu tylko jeden cel, przepuszczać kasę na poprawianie natury. Ostatnio znowu kilka tysięcy zostało wstrzyknięte w usta, czoło i… Jak to było, kochanie? Fałdy nosowo-wargowe? Brzmi to mało atrakcyjnie.
Baśka siłą woli powstrzymywała się od wybuchnięcia, szczególnie że za dużo wypiła. W ogóle wypiliśmy co najmniej o butelkę za dużo, co nie zmieniało faktu, że mieliśmy ochotę na więcej, a wszystkie sklepy w Wigilię były pozamykane. Niestety, bogato zaopatrzona piwniczka Baśki i Jacka nadal znajdowała się w ich starym domu w Poznaniu.
– Mam ci przypomnieć, ile kosztował twój pokój gier?
– No ale ja przecież na to wszystko zarabiam.
– Wreszcie padły te słowa, których, szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się od lat. Nie tak miało być. Nie łudziłam się, że spędzimy sentymentalny wieczór, ciepło się do siebie uśmiechając i wyśpiewując kolędy, ale nie sądziłam też, że akurat Wigilię uznamy wszyscy za najlepszy czas, żeby wyciągać nasze prywatne brudy i zamiast dzielić się opłatkiem – będziemy je wspólnie prać pod choinką. Dzieci, mimo protestów mojego męża, który za wszelką cenę zamierzał kultywować tradycję i zatrzymać je przy stole, wyżebrały prezenty już w trzeciej minucie kolacji i nie spojrzawszy nawet na karpia w galarecie, barszcz z uszkami ani makiełki, przyrządzone przez pana Marcina – pognały na górę, podłączyć nowe PlayStation, laptopy i inne elektroniczne gadżety, bez których nie istniały. Nie w głowie im były kolędy, bydlęta (zapewne nawet nie wiedziały, co to) i marznący Jezusek. Z góry dochodziły nas odgłosy strzelanki pod tytułem: „Krwawe święta w Rovaniemi. Zemsta Rudolfa”.
Baśka postawiła na stole dużą szklaną butelkę o zawartości w kolorze czerwonym. Dawało nam to nadzieję.
– To nalewka, którą dostałam od babci. Trzymam ją jako pamiątkę.
– To jak to tak? – żachnął się Artur. – Twoją pamiątkę po babci mamy pić?
– Dostałam tych butelek chyba ze dwadzieścia, reszta została w starym domu. To nieszczególnie da się pić, ale babcia była z niej bardzo dumna, bo zlała ją z gąsiora
w roku mojego urodzenia, czyli w siedemdziesiątym ósmym, o, tu jest nawet napisane.
– Pokazała nam datę nakreśloną wyblakłym długopisem.
– Z czego ta nalewka? – spytałam, podczas gdy Baśka nalewała nam do kieliszków po odrobinie, na spróbowanie.
– Babcia nazywała ją całoroczną, wrzucała różne owoce, co tam dojrzało akurat w ogrodzie. Mówiła, że ta nalewka „łagodzi obyczaje”.
– No ja nie wiem, co i jak ma łagodzić, cierpka jak jasna cholera – skrzywiła się Joanna.
– Chłopakom naleję. – Podniosła się z białej sofy. Wszyscy panowie, jak jeden mąż, zaprotestowali z obrzydzeniem, jakby im proponowała ciepłe mleko.
– Idź z tym, dziecko – żachnął się Jacek wyniośle. – Przedszkolakom zaserwuj zamiast kompociku. Panowie, mam coś dla nas!
Z tajemniczą miną wyszedł na chwilę i wrócił z dwiema butelkami po wodzie mineralnej. Wśród męskiej części zapanowało ożywienie.
– Daje krzepę, krasi lica, nasza łącka śliwowica! – ryknął, podskakując i uderzając się w pięty jak rodowity góral, którym nie był.
Baśka złapała za swój kieliszek i przykryła go dłonią, ruchem głowy dając znać, żebyśmy zrobiły to samo.
– O Jezu, nie dajcie sobie tego nalać – syknęła ostrzegawczo. – Cały bagażnik przywiózł gdzieś z południa Polski i od tygodnia mi wmawia, że to regionalny produkt,
zdrowy, certyfikowany na dodatek, akurat na staropolską wigilię. Coś jak oscypki albo rogale świętomarcińskie.
– Bo to prawda! – Jacek odkręcił plastikową nakrętkę i dał powąchać kolegom.
Trzej pozostali mężczyźni ochoczo pokiwali głowami, podsuwając kieliszki.
– Wiecie co? – zaczęła Baśka smętnie. – Za każdym razem, kiedy on to pije, gdzieś na świecie umiera krasnoludek…
– Nie mogę na nich patrzeć – mruknęła Joanna z niesmakiem, wstając od stołu. Wzięła od Baśki butelkę ze starożytną nalewką babci i usiadła po turecku obok mrugającej na złoto choinki, gdzie ani jedna bombka nie miała prawa być w innym odcieniu.
– Już wolę tę nalewkę z siedemdziesiątego ósmego…
Poszłyśmy w jej ślady, zadzierając kiecki i smętnie wyciągając kieliszki w jej stronę…
Na górze dzieci wrzeszczały jak opętane, unieszkodliwiając kolejnego krwiożerczego renifera.
…….
Wydawnictwo Replika