Padło już to stwierdzenie, że między kobietą a mężczyzną przyjaźń jest możliwa, ale tylko jeśli nie ma szansy na coś (bądź na nic) więcej. Albo jedno z nich jest homo a drugie hetero, albo oboje są w stałych związkach (i w dodatku zadowoleni ze swoich partnerów, to ważne), albo znają się od tylu lat, że ta wspólna przeszłość potwierdziła już relacje przyjacielskie i po prostu nie pomyślą o sobie nawzajem jako o potencjalnych partnerach.
Z drugiej strony, póki życia starczy, nigdy nie jest wykluczone że taka przyjaźń nie przerodzi się któregoś dnia w coś więcej. Serce nie sługa, jak zapragnie, to nie da się go zignorować. Przynajmniej nie na dłuższą metę.
Podobało mi się to określenie, którego użyła niechemisie - że 'przyjaźń + sex = miłóść'. Coś w tym jest, bo jedno i drugie pomaga związkom przetrwać dłużej, a kiedy się spotkają, to jest szansa, że para zostanie razem przez lata. No i czy nie jest tak, że po dobrym seksie chce się pobyć z partnerem, porozmawiać, tak od serca, a z kim lepiej rozmawiać niż z najbliższym przyjacielem? Dlatego myślę, że jak już, to trzeba wybierać tą drugą połówkę po teście z przyjaźni.
Albo inaczej mówiąc - jakoś nie wyobrażam sobie, że mógłbym kochać kobietę, z którą nie łączy mnie przyjaźń, bliskość. Może i bym przystał na ten seks, a może nie, ale po prostu brakowałoby mi bliskości, może nawet do tego stopnia że szukałbym jej wtedy gdzieś poza związkiem. A skoro tak, to po co wiązać się z kimś takim, choćby nawet to była superlaska, żeby potem zdradzać ją z 'przyjaciółką z sąsiedztwa' co wysłucha i przytuli? Toż to nie ma sensu.
Ale podkreślam, że to tylko moje osobiste zdanie. Nie ręczę za resztę facetów, bo ponoć wcale nie jestem typowy, ale tacy jak ja jeszcze się zdarzają. Czasami. I potem szukają miejsca na świecie, nie bardzo wiedząc, o co tu chodzi...