Czasem trzeba się rozstać…

21 lutego 2011, dodał: Redakcja
Artykuł zewnętrzny

Z tym, że  „Miłość jest największą rzeczą na świecie” zgodzi się chyba każdy. Ten cytat biblijny trafnie określa, jakie priorytety powinniśmy ustalić w swoim życiu.
Nie ma przecież nic piękniejszego niż kochać i być kochanym.

Miłość dodaje nam energii do życia, uskrzydla, sprawia, że chce nam się śpiewać, tańczyć, że widzimy jedynie pozytywne aspekty życia.
Najważniejsze jednak to kochać siebie. Kochanie siebie, to dbanie o siebie, o swoje potrzeby.  Związek ze sobą jest najtrwalszym związkiem jaki mamy – to związek na zawsze. Dlatego też o ten związek musimy dbać szczególnie. To my sami, jesteśmy dla siebie najważniejsi, przynajmniej powinniśmy być.
Nie ma to nic wspólnego z egoizmem. To po prostu normalny przejaw Miłości własnej.
Przez całe życie tworzymy różne relacje międzyludzkie, czasem są to związki na chwilę, czasem na dłużej, czasem na zawsze – do końca życia, do śmierci.
Marzymy o wielkim uczuciu, o idealnym dla nas partnerze, ale nie zawsze udaje nam się takiego znaleźć i nie zawsze udaje nam się stworzyć satysfakcjonujący nas związek.
Bywa, ze błędnie oceniamy partnera, mylimy się co do jego intencji wobec nas, jego charakteru, wartości moralnych, jego widzenia świata.
Bywa, że osoba z która weszliśmy w związek, z czasem okazuje się kimś zupełnie innym. Wspaniały, cudowny mężczyzna zamienia się w tyrana, brutala, manipulanta, okazuje się uwodzicielem, kobieciarzem, najważniejsza dla niego jest praca, a partner potrzebny mu jest jedynie do wzorowego prowadzenia domu, czy przedłużenia gatunku – bywa też, że związek jest dla niego zwyczajnie alibi.
A jaki powinien być ten idealny dla nas partner? To osoba, która sprawia, że czujemy się lepiej, nie próbuje nas zmienić, kocha nas takimi jakimi jesteśmy, akceptuje nas w pełni. I jeśli taki stan trwa niezmiennie – to znaczy, że dokonałyśmy właściwego wyboru.
Zbyt często jednak podejmujemy decyzję o wejściu w związek, czy nawiązaniu dłuższej relacji na etapie zakochania. A zakochanie to jeszcze nie miłość, to jedynie wstęp do niej.
I podejmujemy naszą decyzję zbyt szybko – i prędzej czy później widzimy, że popełniliśmy błąd.
Często trwamy w takim nietrafionym związku, bo pojawiają się dzieci, bo co powiedzą znajomi, rodzice…, bo nie poradzimy sobie materialnie…. I z czasem zamieramy duchowo i emocjonalnie.
Moja serdeczna przyjaciółka Jola od wielu lat trwa w takim nietrafionym związku.
Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłam, była gruba, bez makijażu, ubrana w zupełnie nietwarzową sukienkę przypominającą worek, która miała zamaskować jej otyłą sylwetkę. Pomyślałam sobie: cóż za zgorzkniała, niemiła i odpychająca kobieta.
Po kilku latach zbiegiem różnych okoliczności zaprzyjaźniłyśmy się. Ale wtedy zobaczyłam zupełnie inną kobietą. Tryskała energią, wyszczuplała, była ubrana według najnowszych trendów mody.
– Co za zadziwiająca przemiana, co się stało w twoim życiu, co się zmieniło? – zapytałam.
– Wiesz, poznałam kogoś i sama nie wiem, co się za mną dzieje. Wiele lat katowałam się różnymi dietami bez skutku. Teraz jakoś schudłam sama, dziwne zjawisko. Wiesz, myślałam, że już nie jestem kobietą i myślałam, że tak już będzie do końca mojego życia. Jola opowiedziała mi dzieje swojego związku z Michałem.
Poznała go wiele, wiele lat temu. I wcale nie pokochała, związała się z nim z rozsądku. Twardo stąpający po ziemi mężczyzna dawał jej gwarancje opieki, troski i materialnego wsparcia. A, że nie ma żadnych zainteresowań, nie czyta książek, ot prosty, ale szczery, uczciwy człowiek – to wtedy nie miało znaczenia. Najważniejsze to wychować dziecko, utrzymać dom. „Sama nie dałabym sobie rady, co miesiąc musiałam opłacać rachunki, na zimę kupić drzewo, węgiel. A remonty? Na to też potrzebowałam pieniędzy, no i męskiej ręka”. I Jola podjęła decyzję: Michał zamieszkał u niej.
– Z czasem zaczęłam czuć, że się zapadam, owszem wszystko było  zapięte na ostatni guzik, było jedzenie, popłacone rachunki, węgiel na zimę, drzewo i …nic więcej. I poczułam, że z czasem już nie tylko moja dusza chorowała, ale i ciało. Chodziłam od lekarza do lekarza, dolegało mi chyba wszystko. Ale wiesz, kiedy wyjeżdżałam z domu i go nie widziałam, jakoś dziwnie zdrowiałam.
Ale już nic nie zmienię w swoim życiu, za dużo zależności… i nie mam już na to siły. I gdybym zdecydowała się na rozstanie, co będzie z Michałem? Poświęcił mi całe swoje życie. Teraz oboje jesteśmy starzy, jak tu zaczynać od nowa, przejść przez rozwód, podział majątku?
Po wielu latach trwania w tym związku, poznała Adama. Adam to przeciwieństwo Michała, inteligentny, oczytany, wykształcony. „Wiesz, nigdy nie znałam takiego uczucia. Myślałam, że już umarłam jako kobieta … on obudził we mnie coś co było gdzieś tam głęboko ukryte, czuję się szczęśliwa. Te krótkie chwile razem dają mi siłę, by przetrwać, znosić to moje smutne życie. Każdy jego telefon dodaje mi energii, to znak, że jest, że myśli i tęskni tak samo jak ja. I w stosunku do Michała się zmieniłam. Dobrze, że jest, że dba o dom. Doceniam to. Ale tęsknię za Adamem codziennie i myśl, że go zobaczę, dodaje mi sił, żeby przetrwać”.
Jola wybrała mniejsze zło. Jej miłość przyszła do niej trochę za późno. Oboje są związani, odpowiedzialni za swoich partnerów, nic nie zmienią w swoim życiu. Będą się spotykać czasami, ukradkiem. I te chwilowe spotkania muszą im dostarczyć energii na długo, na tyle, żeby przetrwać w swoich związkach.
– Może to i jest niemoralne, ale nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa, chociaż toczę ogromną walkę ze sobą, są chwile, że chciałabym to wszystko rzucić, zacząć od nowa, ale muszę akceptować taki układ … z odpowiedzialności za Michała, za żonę Adama”.
Tak, nie ma co moralizować i osądzać Joli. Owszem poszła za głosem serca (to stwierdzenie często usprawiedliwia wszystkie amoralne postawy życiowe), ale nie wprowadziła brutalnych zmian do swojego życia, które mogłyby skutkować negatywnie dla Michała i pewnie dla niej samej. W jej związku nigdy nie było miłości, przynajmniej z jej strony. Michał zapewne ją kochał  i kocha nadal – na swój sposób. Ale czy fakt, ze jesteśmy przez kogoś kochani, nas uszczęśliwia i sprawia, że jesteśmy spełnieni?
A co się dzieje w przypadku, gdy nasz cudowny mężczyzna zamienia się w tyrana czy brutala? Powoli, acz sukcesywnie zaczyna dominować w związku, robi z małżonki podnóżek, który służy jedynie do zaspokojenia jego potrzeb fizycznych i emocjonalnych. I jeśli ona ich nie zaspokaja, karze ją, wymierzając ciosy psychiczne i fizyczne. Jak postąpić w takim wypadku?
Jeśli choć trochę kochamy siebie – musimy odejść.
Inaczej nasze życie będzie się toczyć po równi pochyłej. I nie możemy szukać dla brutala usprawiedliwień, nie może być dla nas ważne, że on kiedyś był bity przez ojca, że miał fatalnych rodziców… że jest w nim tłumiona złość, i że odreagowuje ją na osobie słabszej, którą kiedyś obiecywał chronić, troszczyć się o nią i po prostu kochać. To nie powinno być dla nas ważne w żadnym wypadku.
Wiem, że trudno jest odejść, bo są dzieci, czasami nie mamy pracy (pan despota życzył sobie, żebyśmy skupiły się na domu), żadnych środków do życia, nasz kontroler odsunął nas od znajomych. Jesteśmy osamotnione, zdominowane, często nasz stan psychiczny jest taki, że nie możemy znaleźć w sobie odwagi by odejść. A znikąd wsparcia.
Wiele lat temu moja przyjaciółka, po wielu latach udręki i upokorzeń zdecydowała się odejść od swojego męża. Troje dzieci, żadnej pracy i żadnych perspektyw. Upodlona do granic możliwości, przerażona przyszłością, a właściwie jej brakiem zwierzyła mi się: „Wiesz, tyle dla niego znaczyłam co nic, dzwonił przy mnie do kochanki” – powiedziała. „I co ty na to, rozbiłaś mu wazon na głowie? Zrobiłaś dziką awanturę? Bezczelny typ!!! Ja bym mu pokazała!” – krzyknęłam oburzona. „Nie zrobiłam nic, zupełnie nic, coś dziwnego się ze mną stało, wiesz, nic nie czułam – jakbym umarła, taka bezdenna pustka. Zwróciłam się do rodziny o wsparcie, powiedzieli, że skoro go wybrałam to mam z nim być, że jestem dorosła i ze swoimi problemami mam sobie radzić sama. Jest źle – pomyślałam. Musisz odejść, musisz się ratować – powiedziałam, po prostu musisz. Tak, tak powiedziała bez przekonania. Byłam zdziwiona, gdy kilka miesięcy później, zakomunikowała mi stanowczo, że odchodzi od niego. Znalazłaś w sobie siłę i odwagę, brawo! Zamurowało mnie zupełnie, jak to, znikąd wsparcia i pomocy, a jednak…. Mam wsparcie – przerwała mi, to znajomy męża – wiesz, czasem wpadnie, zadzwoni, doradzi co robić – to dla mnie tak wiele. Komuś na mnie zależy, ktoś się o mnie martwi. Nawet nie wiesz, jak wiele”.
Iza dzisiaj mgliście pamięta te zdarzenia i swój stan psychiczny. Teraz jest szczęśliwa przy boku wspaniałego człowieka, który ją szanuje, kocha. I ona kocha go bardzo. I chyba to jest najcudowniejszy związek jaki kiedykolwiek widziałam w życiu. „Długo na niego czekałam – mówi Iza – kilka razy się pomyliłam, ale już było łatwiej odejść. Miałam już wprawę, dodaje żartobliwie”.
Jeśli kochamy siebie, musimy odejść, aby się chronić. Nikt tego za nas nie zrobi.
Jest bardzo wiele książek, które pomagają zrozumieć, kiedy trzeba koniecznie odejść. Czasami czujemy to wewnętrznie, wiemy dokładnie, że związek jest chybiony  i wtedy potrzebna nam jedynie odwaga do zakończenia niesatysfakcjonującej relacji. Czasem musimy przejść piekło, żeby zrozumieć, że tak dalej być nie może, że musimy coś dla siebie zrobić, ratować swoją godność, nasze ja. A warto, bo odchodząc robimy w swoim sercu miejsce dla prawdziwej miłości. Czasem musimy odejść fizycznie, czasem wystarczy psychiczne oddalenie od partnera.
O tym jak sobie poradzić i w miarę bezboleśnie przejść przez etap rozstania, napiszę w kolejnym artykule….

Elżbieta Kmiciewicz

Wszystkim zainteresowanym tematem,  polecam szczególnie książki: Susan Forward – „Dlaczego on nie kocha, a ona za nim szaleje”, Robin Nerwood – „Kobiety, które kochają za bardzo”,  Patrici Delahaie – „Jak uniknąć toksycznych związków”,  i bardzo ciekawą pozycję, niewznawianą od lat Dr Richarda Silvestri i Bryny Taubman – „Jak się odkochać i mocno stanąć na nogach”.