Opowiedz nam swoją historię – wyniki!

6 sierpnia 2018, dodał: Redakcja
Artykuł zewnętrzny

m11

Zapraszamy Was do wyników kolejnej – już siódmej edycji naszego konkursu, w którym nagradzamy najciekawsze opowieści dwoma zestawami książek od Wydawnictwa Albatros

1245

Amazonia – James Rollins


Serce amazońskiej dżungli skrywa przerażającą tajemnicę – dla jednych oznacza ona miliardy dolarów, dla innych strach, obłęd i… śmierć.

Ekspedycja naukowa doktora Carla Randa przepada bez wieści w amazońskiej dżungli. Cztery lata później jeden z jej uczestników pojawia się wycieńczony w założonej przez misjonarzy osadzie. Okazuje się, że wszedł do dżungli z amputowaną przy barku ręką, a wyszedł z dwoma zdrowymi! Czy to efekt działania nieznanej rośliny, która umożliwia regenerację tkanek?

Tropem pierwszej wyprawy rusza kolejna i odkrywa, że niedające się logicznie wytłumaczyć wydarzenia mogą mieć związek z bliżej niezbadanym plemieniem Krwawych Jaguarów, o którym jedynie szepcze się wśród tubylców. Jego członkowie potrafią znikać, przynosząc śmierć każdemu, kogo napotkają. Nawet dżungla poddaje się ich woli. Szlak ekspedycji będzie naszpikowany śmiertelnymi niebezpieczeństwami, a poznanie prawdy zamiast wybawienia może przynieść zgubę…

Powieść sensacyjno-przygodowa jednego z najpopularniejszych pisarzy tego gatunku, autora m.in. „Mapy trzech mędrców”, „Czarnego zakonu” i „Burzy piaskowej”.

Książkę poleca Wydawnictwo Albatros

Ostatnia wyrocznia – James Rollins


NAUKA, MITOLOGIA, RELIGIA I WARTKA AKCJA W JEDNYM!

Wyobraźnia Rollinsa nie zna granic – każda kolejna książka jest niepowtarzalna, pełna zaskakujących zwrotów akcji i niesamowitego tempa!

Rok 398, świątynia Apollina w Delfach na górze Parnas. Z rozkazu cesarza Rzymu legionista zabija Pytię – kobietę zasiadającą na tronie wyroczni wielbionej przez władców i zdobywców antycznego świata.

Waszyngton, czasy współczesne. Na rękach Pierce’a umiera starszy człowiek, śmiertelnie postrzelony przez snajpera. Okazuje się, że zabity to profesor neurologii Archibald Polk, jeden z współzałożycieli Sigmy. Dlaczego zginął? Odpowiedź może ukrywać zakrwawiona grecka moneta przedstawiająca świątynię w Delfach…

Polk był jednym ze współpracowników tajnego Projektu JASON, w którym na zlecenie rządu wybitni naukowcy prowadzili badania nad autystycznymi dziećmi odznaczającymi się wyjątkowym talentem. Grayson i agenci Sigmy będą musieli przemierzyć cały świat – od Waszyngtonu, przez indyjskie slumsy i napromieniowane ruiny Czarnobyla, po opuszczone podziemne miasto w Uralu – by rozwikłać zagadkę , której korzenie sięgają starożytnej Grecji. I powstrzymać szaleńca, który nie zawaha się przed zgładzeniem jednej czwartej ziemskiej populacji, by urzeczywistnić swój plan zdobycia niczym nieograniczonej władzy…

Rollins jest jednym z najoryginalniejszych pisarzy dzisiejszych czasów.

Lincoln Child, autor Utopii

Książkę poleca Wydawnictwo Albatros

Siostra perły – Lucinda Riley


WYJĄTKOWA OPOWIEŚĆ – PO CZĘŚCI SAGA RODZINNA, PO CZĘŚCI BAŚŃ – KTÓRA ZRĘCZNIE WCIĄGA NAS W ZAWIKŁANĄ HISTORIĘ POCHODZENIA SIEDMIU SIÓSTR.

Sześć sióstr. Choć urodziły się na różnych kontynentach, wychowały się w bajecznej posiadłości na prywatnym
półwyspie Jeziora Genewskiego. Adopcyjny ojciec, nazywany przez nie Pa Saltem, nadał im imiona mitycznych Plejad. Każda ułożyła sobie życie po swojemu i rzadko mają okazję spotkać się wszystkie razem. Do domu ściąga je niespodziewana śmierć ojca, który zostawił każdej list i wskazówki mogące im pomóc w odkryciu własnych korzeni. I w odnalezieniu odpowiedzi na pytanie, co się stało z siódmą siostrą.

CECE D’APLIÈSE NIGDY NIGDZIE NIE PASOWAŁA…
Po śmierci ojca znalazła się na życiowym zakręcie. Postanawia opuścić Anglię, by podążyć za wskazówkami pozostawionymi jej przez Pa Salta i znaleźć swoje korzenie. Jedyne, co ma, to czarno-białe zdjęcie i nazwisko pionierki, która ponad sto lat wcześniej walczyła o przetrwanie w niegościnnej Australii.

Rok 1906. Kitty McBride, córka duchownego z Edynburga, otrzymała szansę podróży do Australii jako towarzyszka zamożnej pani McCrombie. Na nowym kontynencie poznaje braci bliźniaków – porywczego Drummonda i ambitnego Andrew – spadkobierców fortuny, której ich rodzina dorobiła się na poławianiu i handlu perłami. I musi wybierać między głosem serca i rozsądkiem.

Kiedy CeCe dociera do Australii, zaczyna wierzyć, że ten dziki kontynent może zaoferować jej coś, o czym nigdy nie śmiała marzyć: poczucie przynależności i prawdziwy dom.

Przepiękna, nastrojowa i pełna magii powieść, która uwodzi czytelnika od pierwszej strony, nie pozwalając mu odetchnąć nawet na chwilę.
Anna Stasiuk, dlaLejdis.pl

Lucinda Riley czaruje słowami, dzięki czemu obezwładnia czytelnika.
Ellie Moore, Thieving Books

Książkę poleca Wydawnictwo Albatros

Oto nagrodzone opowieści:

Zbyszek:

Opowiem Wam jak w szkole średniej nauczyciele chcieli mi podciąć skrzydła… A chodziłem do liceum w latach 80., w małym miasteczku w Małopolsce, skąd do dużego miasta było daleko i mentalność ludzi nawet wykształconych, była jeszcze zaściankowa.
Po zdanej maturze składało się w sekretariacie liceum dokumenty na studia. Gdy okazało się, że ja jako jedyny w szkole wybieram się na studia do Warszawy, to zapanowała wśród nauczycieli konsternacja.
Pewnego dnia poprosiła mnie polonistka na rozmowę. Pogratulowała bardzo dobrej oceny za najlepszą pracę maturalną z z języka polskiego i nagle zaczęła mnie odwodzić od pomysłu startowania na te studia do Warszawy. Używała miałkich argumentów. Mówiła, że jestem dobrym uczniem, ale Warszawa jest nam nieznana. Kraków jest pod ręką i jest nam znany. Gdyby mi się powinęła noga, to tutaj już mamy ścieżki przetarte i znamy różnych ludzi, gdyby trzeba było losowi pomóc.
Byłem w szoku. Jednocześnie ogarnął mnie gniew, młodzieńczy gniew… Nie pamiętam już, co jej odpowiedziałem, ale było to dla mnie bardzo dołujące…
Ale to nie koniec tej historii.
Na drugi dzień dorwał mnie matematyk. Zaczął tak samo przekonywać mnie, że bezpieczniej jest zdawać do Krakowa czy Katowic. Słuchałem go spokojnie, choć w środku się we mnie gotowało. Gdy zadał pytanie: A co zrobisz, jak się nie dostaniesz? Odparłem spokojnie lecz z naciskiem – to pójdę do wojska – i rozmowę zakończyłem.
Do dziś nie wiem co nimi powodowało. Nigdy mi nie pogratulowali tego, że zdałem i się dostałem… Gdybym ich wtedy posłuchał, to moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. A na wymarzone studia się dostałem, po ich zakończeniu praca była zawsze pewna i dobrze płatna, osiedliłem się pod Warszawą i dziś jestem zadowolonym z życia człowiekiem…

Marta:

Będąc na studiach, trafiłam na hardkorowe praktyki do technikum samochodowego – za sprawą naszej metodyczki ok. 40-tki, która znajdowała osobliwą przyjemność w bliskim kontakcie z młodymi chłopcami i wszystkie grupy, które miały z nią zajęcia, zmuszała do odbywania praktyk właśnie tam, żeby nasycić się rozmową z nimi i swego rodzaju adoracją, jaką ją otaczali widząc, jak zalotnie się przy nich zachowuje. Praktyki wyglądały tak, że raz w tygodniu szliśmy tam na cały dzień i prowadziliśmy kolejne lekcje w klasach wybranej nauczycielki – oczywiście pojedynczo:)

Kiedy weszliśmy do tej szkoły po raz pierwszy, leciały za nami takie gwizdy i uwagi, jakby te dzikusy przez 10 lat kobiet nie widziały (co prawda jedna z koleżanek nie przemyślała ubioru i włożyła mini, ale nawet to ich nie uprawniało do takich zachowań)… Nie wróżyło to nic dobrego… I faktycznie, na pierwszej takiej lekcji, prowadzonej przez koleżankę z osobnikami, którzy chodzili do technikum po zawodówce, czyli byli w podobnym wieku do nas, przeżyłam lekki wstrząs – zwłaszcza, że kolejną lekcję miałam prowadzić sama… Koleżanka próbowała omówić z nimi wiersze Szymborskiej i niestety, w połowie zajęć w jednym wierszu coś im się erotycznie skojarzyło… I to był koniec zajęć – bo przez resztę lekcji zachowywali się tak, jakby wcale nie było tam nas i ich nauczycielki (która pewnie doskonale wiedziała, co potrafią, bo nie była wcale zaskoczona i w ogóle nie interweniowała, obserwując tylko rozwój sytuacji). Niewybrednie komentowali między sobą tekst wiersza, śmiejąc się, jakby byli na jakiejś imprezie, a nie w szkole, a koleżanka próbowała ich uspokoić zrezygnowanym: „Proszę, uspokójcie się”, wywołując oczywiście efekt odwrotny do zamierzonego. Obiecałam sobie, że ja na pewno o nic ich prosić nie będę i żeby stłamsić te niecywilizowane reakcje, zaraz obmyśliłam szatański plan na moje zajęcia, zupełnie ignorując napisany wcześniej konspekt. W tekście opowiadań Borowskiego, w których aż roi się od nawiązań tego typu, wyszukałam co lepsze fragmenty i na zajęciach kazałam wybrańcom je głośno czytać, a następnie omawiać… Osłupieli oczywiście i już im wcale do śmiechu nie było. Dodatkowo musieli wstawać do odpowiedzi, co ich kompletnie nie nastrajało do gadania głupstw, bo inaczej jest, gdy się siedzi i plecie trzy po trzy, a inaczej, kiedy trzeba się pokazać ze 30 osobom, które jednak patrzą i oceniają…
Po zajęciach jeden z tych wyrośniętych dryblasów jeszcze podszedł do mnie i zapytał, czy może dostać ocenę za aktywność, bo ona by mu pomogła poprawić oceny, a naprawdę się udzielał…
Spokój, jaki był na tych zajęciach, chyba nieczęsto widziały te mury, bo zadziwił nawet ich polonistkę, która po zajęciach aż mnie zapytała: „Jak pani to zrobiła?” Przecież była tam przez całą lekcję, więc mogła zauważyć, że wystarczyło im pokazać, że wstydzić to oni się powinni, skoro nie dorośli do przyzwoitego zachowania w kwestiach, które mogą bawić, kiedy ma się 15 lat i siano w głowie. Miałam na ten temat przygotowany odpowiedni komentarz, bo przecież do końca nie wiedziałam, czy moja metoda zadziała:) Ale na szczęście nie musiałam ich wychowywać, bo sami szybko pojęli, że jeśli będą niegrzeczni, to na pewno odpalę jakiś granat:)
Po takim chrzcie bojowym to już nie było możliwości, żeby sobie w innej szkole nie poradzić… Dlatego dziś jestem wdzięczna mojej metodyczce, że wrzuciła nas na tak głęboką wodę, bo to mi bardzo pomogło w obecnej pracy w szkole:)

Serdecznie gratulujemy!

***

Oto nadesłane historie:

Bożena:

Miałam 19 lat i byłam na pierwszym roku studiów, gdy pewnego dnia obudziłam się ze strasznym bólem głowy. Zignorowałam go – migrena jak migrena – i pojechałam na uczelnię. Niestety z każdą mijającą godziną widziałam coraz gorzej, a świat powoli ogołacał się z barw. Gdy popołudniu udałam się do lekarza, wszystko było już tylko szare, a okulista od razu wysłał mnie do szpitala. Diagnoza? Pozagałkowe zapalenie nerwu wzrokowego. Byłam przerażona, bo mogłam w kilka dni stracić wzrok w lewym oku.

Na okulistyce spędziłam w sumie dwa tygodnie pod kroplówkami, ale było to dla mnie niesamowite doświadczenie ze względu na ludzi, których tam poznałam. Niewielu pacjentów widziało na tyle, aby odczytywać wiadomości od rodziny, a nie były to jeszcze czasy nielimitowanych rozmów i rozmowy przez telefon komórkowy były drogie. Gdy po oddziale rozeszła się wieść, że dziewczyna spod trójki ma jedno w pełni działające oko, kolejni pacjenci zaczęli nieśmiało pukać do drzwi, prosząc mnie o odczytanie lub napisanie SMSa, co z chęcią robiłam. Popołudniami grupowo chodziliśmy na telewizor, który stał w korytarzu. Niedowidzący „oglądali” znane seriale, rozpoznając aktorów po głosie, a w tylnych rzędach słychać było szepty tworzonej naprędce narracji, aby i ci spowici zupełną ciemnością mogli „oglądać” film. Poznałam tam wyjątkową dziewczynę, Celinę. Była niemal zupełnie niewidoma – właściwie widziała już tylko odrobinę światła, gdy lekarz świecił jej latarką prosto w oczy, a mimo tego dbała o różany ogród swojej zmarłej mamy. Martwiła się, kto będzie podlewał róże pod jej nieobecność…

Mimo strachu i tego, że nie odzyskałam wzroku w stu procentach, jestem wdzięczna za to doświadczenie, bo życie dało mi szansę zrozumieć, jak wiele mam i jak bardzo powinnam to doceniać.

Gosia:

Jako dumna drugoklasistka szłam do komunii. Mama oczywiście przygotowała w domu przyjęcie, które miało się odbyć po uroczystości w kościele. Byłam małą dziewczynką i wiedziałam, że wszyscy przyjeżdżają tego dnia właśnie dla mnie…
Najbardziej oczekiwałam przyjazdu mojej matki chrzestnej, która niestety nie odwiedzała mnie często. Przyjechała nawet z chłopakiem, co prawda w połowie uroczystości kościelnych. Dodatkowo zabrała moją siostrę i poszły na lody. Tym sposobem ani matka chrzestna, ani moja siostra nie towarzyszyły mi w Kościele w dniu Pierwszej Komunii Świętej.
Po uroczystości, jak wszyscy zaproszeni goście przyjechała do naszego domu. Złożyła życzenia, w prezencie dała mi pierścionek i powiedziała, że ma dla mnie jeszcze gry na telewizor, ale to mi dowiezie. Niezmiernie mnie ta wiadomość uradowała, bo zawsze marzyłam o tym, żeby pograć w MARIO, a teraz miało się one stać moją własnością.
Chrzestna po obiedzie powiedziała, że muszą na chwile z chłopakiem pojechać do miasteczka kilka kilometrów dalej, ale najdalej za dwie godziny będą z powrotem. Długo czekałam. Do dziś pamiętam, jak mama zabierała mnie grubo po północy z okna balkonowego, gdzie wypatrywałam wracającej do mnie matki chrzestnej. Jednak ona nie przyjechała. Zupełnie mnie zignorowała w tak dla mnie ważnym dniu.. Gry również nie zobaczyłam do dnia dzisiejszego… A jakby tego było mało rozeszła się z chłopakiem, z którym przyjechała, a aparat który przywiozła na komunię właśnie do niego należał. Miałyśmy tam zrobione zdjęcia z tego ważnego dla mnie dnia…
Zdjęć nie dostałam do dziś…
Do dziś mam żal i wspomnienie gdy mama zabiera mnie zapłakaną w środku nocy z balkonowego okna. Niewiele, bo obecność, ale dla mnie jako dziecka to znaczyło ogromnie dużo…

Sandra:

Moja historia może z początku wydaje się zwykła, lecz dla mnie do dnia dzisiejszego jest niezwykła. Podjęłam miesięczne praktyki w przedszkolu na oddziale z dziećmi w wieku 2-5 lat. Jedna z najmłodszych dziewczynek była strasznie nieufna i z rezerwą. Codziennie przy swoim boku chodziła ze swoją ulubioną gumową piłeczką, której nie odstępowała na krok. Dziewczynka (nazwijmy ja Maja) nie miała przyjaciół i żadna z przedszkolanek nie potrafiła do niej „dobrze podejść””. Rodzice Mai dostawali codziennie po kilka telefonów że dziewczynka nie przestaje płakać, zupełnie bez powodu. Serce krajało mi się jak Maja nie potrafi cieszyć się czasem w przedszkolu i spróbowałam… Jako nieletni praktykant nie byłam traktowana najpoważniej i przedszkolanki krzywo patrzyły jak próbowałam nawiązać jakikolwiek kontakt z dziewczyną. Podeszłam do niej, kucnęłam i uśmiechnęłam się lekko. Ku wszystkich zdziwieniu Maja uspokoiła się i wyciągnęła do mnie rączki. Serce zaczęło mi bić mocniej i dopiero po kilku sekundach uświadomiłam sobie, że Maja przytula się do mnie, nadal zaciągając się z płaczu. Zupełnie jakby wyczuła że chcę jej pomóc odnaleźć się w przedszkolu. Maja od tamtego dnia zawsze czekała ze swoją piłeczką na mnie przy drzwiach. Jej przepełnione radością (nie łzami) oczy były najpiękniejszym powitaniem jakie mogłam sobie wyobrazić każdego ranka. Dziewczynka została moją „podopieczną”, a ja mogłam jej pomóc stać się bardziej odważną, silną dziewczynką :) Dlaczego tak malutka dziewczynka wybrała właśnie mnie? Może to siostrzana miłość, którą dzielę z moim rodzeństwem i wrażliwość w sercu przyciągnęła ją do mnie – albo mnie do niej? Cudowne, małe rzeczy zdarzają się wokoło nas. Trzeba tylko mieć odwagę i chęć je zauważać…

XY:

Być kobietą, być kobietą…. – oo moja opowieść życia…
Niby spoko, cały wachlarz atutów i możliwości. Tylko w zderzeniu z rzeczywistością obie te sfery kobiecego „jestestwa” nieraz przypominają emocjonalny poligon aniżeli 'american dream’. Kosztują nas więcej aniżeli jesteśmy w stanie za to zapłacić. Szkoda, że wygranej w loterii genowej nie można przekuć w wygraną w loterii życiowej – a najlepiej to połączyć w kapitał na całe życie. Nieraz chciałoby się „poszaleć” samej dla siebie jednak trzeba spojrzeć w stan swojego konta i obejść się smakiem. Nieraz chciałoby się poczuć jak można w siebie zainwestować nie „zawdzięczając” tego nikomu innemu. Nieraz patrzę na te wszystkie dziewczyny/kobiety dookoła i zachwycam się z lekką nutą zdrowej zazdrości, że daleko mi do takiego stanu samozachwytu nad sobą samą.
Niby nic wielkiego, a jednak! Aby kobieta mogła czuć się w pełni atrakcyjna to w pierwszej kolejności chce się tak czuć sama dla siebie, a nie dla innych. A, żeby się tak czuć to niestety trzeba w to zainwestować nie tylko wysiłek i czas, ale też pieniążek… Nieraz tak sobie myślę, że gdybym mogła ubierałabym się lepiej, używała lepszej jakości kosmetyków, lepiej się odżywiała. Ale w stosunku do tego jak nieproporcjonalnie układają się finanse jest to po prostu niemożliwe. Przynajmniej na tę chwilę.
Naszła mnie więc taka refleksja i nostalgia bo choć lato uderza pełną gębą i chciałoby się choć trochę emanować tym latem na sobie kolorami i designem to ze smutkiem trzeba obejść się smakiem i wrócić do rzeczywistości, w której się czujesz szarą i przeciętnie się prezentującą myszą. Wtedy nawet powodzenie u płci przeciwnej nie jest wystarczająco pocieszającym aspektem, bo bycie kobietą to przywilej, ale i obciążenie psychiczne. My mamy świadomość, że o naszej reprezentatywności nie świadczą wyłącznie warunki fizyczne. Ale nie wszystkie mamy to szczęście aby niewielkim kosztem uzyskać spektakularne efekty. I, gdy tak spoglądam teraz na te wszystkie promocje, wyprzedaże itd. oczami wyobraźni widząc siebie w tych pięknych rzeczach to smutek ogarnia mnie obrzydliwie doprowadzając do furii bo, gdyby tak tylko chęci mogły iść w parze z możliwościami…
Czemu piszę w ten sposób? Bo mam wrażenie, że większość z kobiet nie docenia tego co ma i dzięki komu to ma. Nie wiem, czy wszystkie zasługują na to co mają. Pewnie nie. Nie wiem czemu inne, które zasługują, nie mają. I próżno szukać usprawiedliwień na nierównowagę bo ona była, jest i zawsze będzie.
Wiem tylko, że sama nieraz dochodzę do wniosku, że praca nad sobą jest najcięższą robotą na świecie i jestem niemalże pewna, że lepiej dążyć do bycia lepszą wersją siebie każdego dnia (co jest nieustającym procesem) aniżeli dążyć do bycia najgorszą wersją siebie samej (co jest robotą banalnie prostą w praktyce bo wystarczy przestać chcieć się szanować, uczyć, starać, dbać..). Samorozwój i samodyscyplina to ciężka robota i nieraz za swój upór przychodzi płacić wysoką cenę. Ale chyba warto w skali tego, że lepiej jest życie przepracować na tym co się lubi/kocha/szanuje niż na tym, czego się nienawidzi i przez co gorzknieje się każdego dnia. Jeszcze tylko tego by mi brakowało żeby zerdzewieć na starość bo nie dane mi było doświadczyć w życiu spełnienia zawodowo-osobistego co zaowocowałoby nie tylko inwestycją w siebie, ale także w moje osobiste szczęście…

Zbyszek:

Opowiem Wam jak w szkole średniej nauczyciele chcieli mi podciąć skrzydła… A chodziłem do liceum w latach 80., w małym miasteczku w Małopolsce, skąd do dużego miasta było daleko i mentalność ludzi nawet wykształconych, była jeszcze zaściankowa.
Po zdanej maturze składało się w sekretariacie liceum dokumenty na studia. Gdy okazało się, że ja jako jedyny w szkole wybieram się na studia do Warszawy, to zapanowała wśród nauczycieli konsternacja.
Pewnego dnia poprosiła mnie polonistka na rozmowę. Pogratulowała bardzo dobrej oceny za najlepszą pracę maturalną z z języka polskiego i nagle zaczęła mnie odwodzić od pomysłu startowania na te studia do Warszawy. Używała miałkich argumentów. Mówiła, że jestem dobrym uczniem, ale Warszawa jest nam nieznana. Kraków jest pod ręką i jest nam znany. Gdyby mi się powinęła noga, to tutaj już mamy ścieżki przetarte i znamy różnych ludzi, gdyby trzeba było losowi pomóc.
Byłem w szoku. Jednocześnie ogarnął mnie gniew, młodzieńczy gniew… Nie pamiętam już, co jej odpowiedziałem, ale było to dla mnie bardzo dołujące…
Ale to nie koniec tej historii.
Na drugi dzień dorwał mnie matematyk. Zaczął tak samo przekonywać mnie, że bezpieczniej jest zdawać do Krakowa czy Katowic. Słuchałem go spokojnie, choć w środku się we mnie gotowało. Gdy zadał pytanie: A co zrobisz, jak się nie dostaniesz? Odparłem spokojnie lecz z naciskiem – to pójdę do wojska – i rozmowę zakończyłem.
Do dziś nie wiem co nimi powodowało. Nigdy mi nie pogratulowali tego, że zdałem i się dostałem… Gdybym ich wtedy posłuchał, to moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. A na wymarzone studia się dostałem, po ich zakończeniu praca była zawsze pewna i dobrze płatna, osiedliłem się pod Warszawą i dziś jestem zadowolonym z życia człowiekiem…

Marta:

Będąc na studiach, trafiłam na hardkorowe praktyki do technikum samochodowego – za sprawą naszej metodyczki ok. 40-tki, która znajdowała osobliwą przyjemność w bliskim kontakcie z młodymi chłopcami i wszystkie grupy, które miały z nią zajęcia, zmuszała do odbywania praktyk właśnie tam, żeby nasycić się rozmową z nimi i swego rodzaju adoracją, jaką ją otaczali widząc, jak zalotnie się przy nich zachowuje. Praktyki wyglądały tak, że raz w tygodniu szliśmy tam na cały dzień i prowadziliśmy kolejne lekcje w klasach wybranej nauczycielki – oczywiście pojedynczo:)

Kiedy weszliśmy do tej szkoły po raz pierwszy, leciały za nami takie gwizdy i uwagi, jakby te dzikusy przez 10 lat kobiet nie widziały (co prawda jedna z koleżanek nie przemyślała ubioru i włożyła mini, ale nawet to ich nie uprawniało do takich zachowań)… Nie wróżyło to nic dobrego… I faktycznie, na pierwszej takiej lekcji, prowadzonej przez koleżankę z osobnikami, którzy chodzili do technikum po zawodówce, czyli byli w podobnym wieku do nas, przeżyłam lekki wstrząs – zwłaszcza, że kolejną lekcję miałam prowadzić sama… Koleżanka próbowała omówić z nimi wiersze Szymborskiej i niestety, w połowie zajęć w jednym wierszu coś im się erotycznie skojarzyło… I to był koniec zajęć – bo przez resztę lekcji zachowywali się tak, jakby wcale nie było tam nas i ich nauczycielki (która pewnie doskonale wiedziała, co potrafią, bo nie była wcale zaskoczona i w ogóle nie interweniowała, obserwując tylko rozwój sytuacji). Niewybrednie komentowali między sobą tekst wiersza, śmiejąc się, jakby byli na jakiejś imprezie, a nie w szkole, a koleżanka próbowała ich uspokoić zrezygnowanym: „Proszę, uspokójcie się”, wywołując oczywiście efekt odwrotny do zamierzonego. Obiecałam sobie, że ja na pewno o nic ich prosić nie będę i żeby stłamsić te niecywilizowane reakcje, zaraz obmyśliłam szatański plan na moje zajęcia, zupełnie ignorując napisany wcześniej konspekt. W tekście opowiadań Borowskiego, w których aż roi się od nawiązań tego typu, wyszukałam co lepsze fragmenty i na zajęciach kazałam wybrańcom je głośno czytać, a następnie omawiać… Osłupieli oczywiście i już im wcale do śmiechu nie było. Dodatkowo musieli wstawać do odpowiedzi, co ich kompletnie nie nastrajało do gadania głupstw, bo inaczej jest, gdy się siedzi i plecie trzy po trzy, a inaczej, kiedy trzeba się pokazać ze 30 osobom, które jednak patrzą i oceniają…
Po zajęciach jeden z tych wyrośniętych dryblasów jeszcze podszedł do mnie i zapytał, czy może dostać ocenę za aktywność, bo ona by mu pomogła poprawić oceny, a naprawdę się udzielał…
Spokój, jaki był na tych zajęciach, chyba nieczęsto widziały te mury, bo zadziwił nawet ich polonistkę, która po zajęciach aż mnie zapytała: „Jak pani to zrobiła?” Przecież była tam przez całą lekcję, więc mogła zauważyć, że wystarczyło im pokazać, że wstydzić to oni się powinni, skoro nie dorośli do przyzwoitego zachowania w kwestiach, które mogą bawić, kiedy ma się 15 lat i siano w głowie. Miałam na ten temat przygotowany odpowiedni komentarz, bo przecież do końca nie wiedziałam, czy moja metoda zadziała:) Ale na szczęście nie musiałam ich wychowywać, bo sami szybko pojęli, że jeśli będą niegrzeczni, to na pewno odpalę jakiś granat:)
Po takim chrzcie bojowym to już nie było możliwości, żeby sobie w innej szkole nie poradzić… Dlatego dziś jestem wdzięczna mojej metodyczce, że wrzuciła nas na tak głęboką wodę, bo to mi bardzo pomogło w obecnej pracy w szkole:)

Zobacz również:

Kącik porad – czytelnicy pytają, eksperci odpowiadają

Konkursy z nagrodami

Polecane nowości filmowe