„W pół drogi” porusza bolesną przyziemnością, brakiem religijnego pocieszenia, skądinąd typowym dla zachodnioeuropejskiego kina.
Milan Peschel i Steffi Kuhnert
Szok wywołany koniecznością pogodzenia się ze śmiercią nieraz przykuwał uwagę filmowców. Jak przebiega bilans życia umierającego człowieka? Gdzie szukać nadziei? Co z uczuciami najbliższych? Niemiecki reżyser Andreas Dresen, podobnie jak Ozon, Haneke i wielu innych poważnych twórców europejskich, rozwija te pytania w paradokumentalnym dramacie psychologicznym „W pół drogi”. Stawia je w sposób bardzo dyskretny, daleki od egzaltacji, wręcz chłodny. Jego film to w zasadzie kliniczny opis spustoszeń dokonywanych przez chorobę, nowotwór mózgu, którego lekarze nie są w stanie usunąć chirurgicznie. Pozostaje leczenie chemioterapią i naświetlaniami. Pracownik dobrze prosperującej fabryki (Milan Peschel) ma rodzinę, dwójkę dorastających dzieci. Właśnie wprowadzili się do wymarzonego domku, pełniącego teraz funkcję hospicjum. Cały ciężar opieki nad chorym bierze na siebie jego wrażliwa, współodczuwająca żona, prosta tramwajarka (Steffi Kuhnert), dla której będzie to szczególnie trudne doświadczenie. Nie ma w tym filmie wadzenia się z Bogiem. W poruszającej scenie wizyty w domu pogrzebowym bohater zastanawia się nad wyborem trzech utworów, które będą wykonane nad jego grobem, m.in. rockowej grupy Nirvana. Jeśli „W pół drogi” porusza – to ową bolesną przyziemnością, brakiem religijnego pocieszenia, skądinąd typowym dla zachodnioeuropejskiego kina ukazującego śmierć najczęściej z perspektywy niewierzących. Zasłużona główna nagroda w canneńskim konkursie Un Certain Regard.
W pół drogi, reż. Andreas Dresen, prod. Francja, Niemcy, 110 min