Dokładnie 100 lat od katastrofy i niemal 15 lat po premierze, na ekrany kin powraca „Titanic” Jamesa Camerona – melodramat wszech czasów i do niedawna najbardziej kasowy film w dziejach. Od razu należy zaznaczyć, że nadzwyczaj dobrze przetrwał on próbę czasu i na dużym ekranie nadal prezentuje się po prostu wspaniale!
Historię romansu pochodzących z różnych klas społecznych Jacka i Rose, którzy spotykają się na pokładzie „niezatapialnego” Titanica, odbywającego swój dziewiczy rejs, zna chyba każdy, bo ciężko znaleźć osobę, która by choć raz nie oglądała „Titanica” (przynajmniej we fragmentach). 15 lat temu obraz ten bił rekordy kasowe (do dziś robiące wrażenie) – zarobił niecałe 2 miliardy dolarów (w samej Ameryce 600 milionów!), później święcił triumfy na dvd oraz w telewizji. Niemal z marszu stał się kinową klasyką. A ukoronowaniem tego sukcesu był deszcz Oscarów (11 statuetek). Dziś z perspektywy czasu można ocenić, czy cała ta wrzawa wokół była zasadna. Po seansie można jasno stwierdzić, że tak!
Pomimo 15 lat dzieło Camerona właściwie w ogóle się nie zastarzało! Film ogląda się tak jakby powstał w 2012 roku i spokojnie może konkurować z dzisiejszymi widowiskami, a pod wieloma względami nawet je przewyższa. W warstwie fabularnej to dość klasyczna, trochę staroświecka opowieść w konwencji melodramatycznej, ale widać, że zarysowana sprawną ręką scenarzysty. Nie ma tu bowiem ani nadmiaru scen kiczowatych czy łzawych, choć utarło się, że „Titanic” to modelowy przykład wyciskacza łez. Na pewno sporo pomagają aktorzy, szczególnie młody DiCaprio, ale także i partnerująca mu Kate Winslet wydaje się być osobą właściwą do swej roli (na drugim planie z kolei świetna jest Kathy Bates).
Cała historia i jej formalna „obudowa” są znakomicie skonstruowane i przemyślane. Cameron wprowadza widza w fabułę od samego początku, konsekwentnie budując kolejne etapy jej rozwoju prowadzące do nieuchronnej katastrofy. Kapitalna robota! A sama sekwencja zatonięcia Titanica nadal wbija w fotel! Nie dość, że jest perfekcyjna od strony technicznej, efektowna (ale nie efekciarska) i mistrzowsko wyreżyserowana, to posiada też takie pokłady napięcia, które angażuje widza, jakie dziś rzadko spotyka się na ekranie. A pamiętajmy, że mowa tu o filmie z 1997 roku! To jeden z tych przypadków, w których rekordowy w swoim czasie, ale i dziś robiący wrażenie, budżet w wysokości 200 milionów dolarów jest rzeczywiście widoczny. Sporą część tych pieniędzy (oraz czasu) pochłonęło zbudowanie wiernej repliki oryginalnego Titanica, a następnie jego zatopienie! Rozmach jest niesłychany, a przełomowe efekty komputerowe kapitalnie współgrają z tymi „staroświeckimi” mechanicznymi metodami, których dziś się już prawie nie używa.
Efekt 3D sprawuje się całkiem nieźle. W końcu za konwersję zabrał się James Cameron, czyli specjalista w tej dziedzinie i ojciec „trójwymiarowego renesansu” w dzisiejszym kinie. I widać to gołym okiem. Jakość konwersji jest jak dotąd najlepsza, spośród wszystkich filmów, które przeszły ten proces. Wydaje się nawet, że efekt końcowy jest w stanie konkurować z filmami, które od początku kręcone są w trójwymiarze. Oczywiście „Titanic” nie jest filmem, który 3D potrzebuje (jak zresztą większość filmów na naszych ekranach), ale w tym przypadku przynajmniej to nie razi szczególnie. Poza tym, na dobrą sprawę to każdy pretekst jest dobry by ponownie zachęcić widzów do obejrzenia tego filmu na dużym ekranie, jeśli ma to być 3D, to niech i tak będzie. Najważniejsze, że film sam się broni, a w kinie robi wrażenie nieporównywalne z tym na ekranie telewizora.
Niewielu jest twórców w całej historii kina, którzy potrafili stworzyć dzieło ponadczasowe, tym bardziej w warstwie formalnej, gdyż jak wiadomo, technika ciągle się rozwija i wiele filmów, nawet z początku tego stulecia, powoli wydaje się przestarzała. Jednak pod tym względem James Cameron naprawdę okazał się „królem świata”, bo jego „Titanic” (podobnie zresztą jak „Avatar”) to film, który będzie robił wrażenie na widzach, nawet za następne nie tylko 15, ale i 100 lat.