Każdy z nas ma coś, co lubi u siebie podkreślać – u mnie są to rzęsy – dlatego też z przyjemnością kupuję produkty przeznaczone właśnie do nich, szczególnie tusze, które są nowościami na rynku i witają mnie w drogerii obiecująco.
Kosmetyk od Rimmela rzuciłam niewiele myśląc do koszyka jakoś w listopadzie, kiedy potrzebowałam czegoś, co by mnie zadowoliło na zbliżającą się imprezę i tak też się stało!
Producent obiecuje efekt sztucznych rzęs i optycznie większe oczy, a zaokrąglona w odpowiednich miejscach szczoteczka maskary Retro Glam w kształcie klepsydry przypominająca linię rzęs, podnosi je, dociera do nawet najmniejszych włosków i zapewnia im wyjątkową objętość bez irytujących grudek. Tajemnicą produktu jest połączenie najnowszej szczoteczki z formułą, która idealnie z nią współgra.
Wszystko brzmi jak nie z tego świata, bajecznie, prawda?
Tusz musi odczekać swoje tuż po otwarciu – około trzech-czterech tygodni – bym mogła rozpocząć współpracę z nim z uśmiechem na twarzy. Mam świadomość, że produkty tego typu muszą mieć czas, żeby się trochę rozkręcić, ale Retro Glam na samym początku wychodzi to nieco opornie w porównaniu do innych tuszów, ale efekt końcowy zasługuje na owacje na stojąco.
Konsystencja tuszu marki Rimmel jest idealna – nie za gęsta, nie za rzadka, kremowa, w sam raz mokra… A kolor – intensywny, głęboki. Po dwóch warstwach rzęsy są wydłużone, podniesione, pogrubione, ale bez efektu sztucznych, co obiecuje producent.
Szczota, bo nie mam pojęcia, czy mogę nazwać to coś „szczoteczką” – jest naprawdę pokaźnych rozmiarów. Na jej czubku zawsze, nawet jakbym nie wiem jak się starała by tego uniknąć, zostaje niemały nadmiar tuszu, który za sprawą jednego z elementów kosmetyku faktycznie podnosi rzęsy, nawet te najmniejsze, nie skleja ich i nie pozostawia grudek. Używanie jej, z biegiem czasu, staje się wygodne.
Produkt w ciągu nie nie osypuje się, nie odbija i zostaje takim, jakim bym chciała by był do samego demakijażu.
Biało-czarne opakowanie nie trafiło zupełnie w mój gust – nie ma z nim nic ciekawego, co by na pierwszy rzut oka wpadło w pamięć. Lubię, kiedy nawet na klasycznej czerni jest inny, nieco szalony kolor – biały mi do takiego określenia zupełnie nie pasuje.
Za 12 ml produktu musimy zapłacić około 30 zł, chociaż ostatnio zauważyłam w Rossmannowskich gazetkach, że można upolować go za 19.99 zł, więc cena – marzenie, jeżeli tylko weźmiemy pod uwagę między innymi konsystencję czy trwałość.
Po pierwszym dniu miałam ochotę wyrzucić go do kosza, a szafę Rimmela w drogerii omijać szerokim łukiem, jednak dałam mu szansę i kiedy Scandaleyes postanowiło się rozkręcić jest o całe niebo lepiej. Nawet teraz – przy końcówce pierwszego opakowania, o którym właśnie piszę – zastanawiam się czy skusić się na coś nowego, czy dalej kontynuować przygodę z Retro Glam.
Polubiłam się z tym tuszem i wiem, że prędzej czy później na pewno do niego wrócę, chociażby z tego powodu, że wolę płacić za szczotę oraz cud, miód i malina konsystencję niż za ładne opakowanie i niezbyt ciekawy środek.