Moja żona przegrała walkę z rakiem

10 grudnia 2018, dodał: Adam K.
Artykuł zewnętrzny

Dla upamiętnienia Krystyny w kwietniu 2016 r. powstał tekst, który może stać się piosenką – zapraszamy do zgłaszania się osoby, które chciałyby podjąć się skomponowania muzyki do niego. Autor tekstu jest otwarty na współpracę:

„MULTIKINO”

Ktoś włączył marzenia i ciszą błysnęło,
popcorn opada i gaśnie.
Multikino – chłopak z dziewczyną,
popcorn zbliża dłonie, z kina wyjdzie ich dwoje.
Czy Bóg ukradł mu kobietę?
Był taki film – czy mu się śniło?

W ogrodzie są kwiaty i śpiew,
tam jej nie ma.
W pościeli gniewnej jak gniew,
że jej nie ma
Czy wśród Krystyn – Krystyna gdzieś jest?
Też jej nie ma…

Pustych krzeseł zbyt pełno tam było,
w każdej sali marzenia lub śmiech.
Jest taki film, którym mi życie groziło:
Bóg ukradł mi kobietę, gdy byliśmy otuleni pajęczyną.
Uśmiechnięci, niedospani, z rachunkami,
nierozłączni, oszukani, wszechobecni…

W ogrodzie są kwiaty i śpiew,
tam jej nie ma.
W pościeli gniewnej jak gniew,
że jej nie ma
Czy wśród Krystyn – Krystyna gdzieś jest?
Też jej nie ma…

Multikino to nasze życie i sen.
Multikino to obraz i dźwięk.
Multikino – choć nie chcesz, w tym filmie jest śmierć.
Multikino – jeśli tam jesteś – to siedź.

W ogrodzie są kwiaty i śpiew,
tam jej nie ma.
W pościeli gniewnej jak gniew,
że jej nie ma
Czy wśród Krystyn – Krystyna gdzieś jest?
Też jej nie ma…

Multikino to nasze życie i sen.
Multikino to obraz i dźwięk.
Multikino – choć nie chcesz, w tym filmie jest śmierć.
Multikino – jeśli tam jesteś – to siedź.

* * *

Moja żona przegrała. Przegrała walkę z rakiem. Zdrowie jest darem, o który należy się troszczyć, ze szczególną wrażliwością – tak samo dla siebie, jak i dla innych.
Żegnamy kobietę pełną życia, dynamiczną, złaknioną kontaktu z innymi ludźmi. Każda śmierć przychodzi nie w porę, za wcześnie, dla nas szczególnie.
Miejmy nadzieję, że jej szczery uśmiech, którego brak pogrąża nas w bólu, będzie cieszył Pana.
Pragnąłbym, w tym miejscu podziękować w imieniu własnym i syna Tomasza, wszystkim zgromadzonym, Kapłanowi i tym nieobecnym, którzy wspierali nas w tych trudnych chwilach. Mając świadomość ułomności własnych słów, pragnę przywołać słowa poety, księdza J. Twardowskiego – „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Te słowa w moim imieniu odczytał kapłan w kościele św. Stanisława Kostki w Krynicznie podczas mszy pożegnalnej w dniu 05.11.2014.

Opisałem fakty, literacka fantazja pozwoliła mi czasami nadać trochę inny, interpretacyjny, osobisty punkt spojrzenia na to, co wokół, pozwoliła przemycić w wieczną przestrzeń słowa, ból, którego razem zaznaliśmy.

***

Koniec sierpnia 2012 roku.
Wysłałem żonę do lekarza. Dość często pojękiwała, postękiwała – który chłop to lubi. Był to czas, gdy znów byłem zarejestrowany jako bezrobotny – bez prawa do zasiłku, ale do opieki medycznej dla siebie i żony. Nie był to żaden szczególny dzień, ani żaden inny. Byliśmy w aptece obok przychodni zdrowia.
– Idź – wskazałem na budynek. W tym dniu, o tej porze nie działo się nic. Ot, tak po prostu – ten świat i ona do tego świata należeli z całym bogactwem inwentarza naszego życia. Taka jest indywidualna i społeczna zgoda na ten padół. Jego piękno, cele, które wyznaczyła nam biologia, i te nasze życiowe, które sami sobie wyznaczyliśmy. ważne, małe, bieżące. Z tego świata wysłałem żonę do świata medycyny. A to jest inny, inkwizycyjny świat NFZ. Nie wystarczy podnieść rękę i wyartykułować swoje racje, by ktoś chociażby z łaski cię wysłuchał. Tam, jak w mafii, nie wiadomo kto rządzi, kto personalnie za tym stoi.
– Mów to bezrobotnemu, bez grosza przy duszy.
W tym momencie i w tym miejscu to była moja decyzja. Moja decyzja, która dotyczyła drugiej, ukochanej osoby. Słuszność tej decyzji wydaje się być oczywistą, dla wszystkich poza mną.

W wieku 58 lat kobiety, oprócz zmęczenia biologicznego materiału, mają indywidualne defekty funkcji poszczególnych organów, samopoczucia danego przez czas i całego związanego z bólem istnienia, bądź przemijania.
Od tego momentu minęły ponad dwa lata. Od miesięcy pali się świeczka obok zdjęcia Myszki.

Próbuję pisać, bo nie wiedzieć czemu, muszę. Muszę powiedzieć Jej i sobie o sensie bólu, którego doświadczyła. Bólu, w całym jego odrażającym spektrum bezsensowności. Na szczęście dostępnym tylko „tamtym”. Bólu na szczęście – dla kogo? Uczestniczyłem w cierpieniu żony. Gdy była poza domem, w większości nie pozwolono, by to ból decydował. Niewyobrażalność jego istnienia w każdym z nas, jest błogosławieństwem wszystkich uśmiechniętych.

Pragnęła tych świąt bożonarodzeniowych A.D. 2014. Wszyscy pracodawcy w Niemczech wiedzieli, że wróci dopiero po nich. Przepraszała, że to odległa granica powrotu do zdrowia. Tego terminu dotrzymała.
Jeśli miała wątpliwości, to dzieliła się nimi jedynie z Gośką. Czasami, przypadkiem, w formie żartu, z personelem. Wiem od innych. Wiedziała bowiem, że ze mną taka rozmowa skończy się, zanim się zacznie. Było oczywiste, że wróci do domu na długo przed. Cieszyliśmy się wspólnie ze wzrastającej ilości drewna – proporcjonalnie do pomocy rodziny.
– Myszka – gdy wrócisz, ciepło musi być.
Moja wiara w tę myśl była sinusoidalna, jej constans. Dbałem o to drobiazgowo.
– Podjąłem decyzję. Słuszną w 1000% – wtedy.

Dziś krzyk pustki pyta, z tymi durnymi ślepiami w każdym kącie – warto było? Co by było gdyby?
Żółć musiałaby płynąć w moich żyłach, nie krew, gdybym chciał dać wiarę w medycynę, która w 2015 roku jest dostępna dla większości Polaków za pośrednictwem NFZ – inkwizycji dla wielu chorych. Wierzysz w nich – nic ci to nie da. Gdy już przebrniesz przez mur milczenia i usłyszysz: „proszę nas zrozumieć, także mamy procedury”. Tę mantrę słyszę w wielu urzędach, gdzie duch głupoty i absurdu unosi się nad każdą urzędniczą decyzją. Użyję tej samej formuły.
– „Proszę mnie zrozumieć” – straciłem żonę, cóż mnie obchodzą wasze procedury? Być może cień refleksji dopadnie i was.
Ja wiem – mam prawo i obowiązek mówić. Mówić szczerze o tym co było. Mówić z pozycji petenta, durnego ignoranta. Chcę mówić o Nim. O tym diable, który tkwi w szczegółach. O naszej Trójcy: Krystyna – Rak – Adam. Dlaczego wygrał? Kto mu pomagał, że wygrał…?
Wiem, byłem najsłabszym ogniwem. Jednak jego siła polegała na tym, iż miał cichych sekundantów. Chcę wierzyć – nieświadomych. Z tą wiarą jest różnie. Nie będę gołosłowny. Mam prawo mówić. Będę mówił w imię „czegoś”. Nie wiem, dlaczego krzyczę. Ale muszę krzyczeć – skoro krzyczę. Krzyczę ku..a, bo prawie do końca wierzyłem w jej dzielność, postępy w terapii. Wierzyłem, skoro jedyną osobą, która nie miała świadomości choroby, była chora. Wierzyłem tak, jak nikt nie wierzył, iż ten zapach, który się roznosi po oddziale chemioterapii, to zapach pizzy zamawianej przez Krystynę. Na pewno pierwszy, w tym królestwie zgoła innych zapachów. Poskręcane jelita cienkie i grube cieszyły się na równi z innymi pacjentami, którzy później podpinali się pod zamówienia „Pizza Station”. Nic tak nie denerwuje raka jak szczęśliwy pacjent.
Wiedziałem i przyjmowałem taką możliwość, w początkowym okresie pooperacyjnym, iż przegrana siedzi na czystym prześcieradle i czeka. Wtedy to było jej miejsce. Wtedy – nigdy później. Patrzę na zdjęcie Myszki, które w niedzielę przed pogrzebem wybrał Jurek do skopiowania, by stało obok urny.
Zdjęcie sprzed 4-5 lat, zrobione przeze mnie w knajpie we Wrocławiu.
Ten uśmiech Mony Lisy, igrający wspólnie z płomieniem świecy, trzyma mnie przy świadomości pełnej ignorancji literackiej do pisania czegokolwiek. Nie, bo nie. Niech to będzie moim wsparciem. Mogę obiecać jedno. Nie pomylę się co do faktów, nie wykorzystam ich w sposób intencyjny, dokonując wyboru dokumentów. Dokonam ich oceny według subiektywnych odczuć, kogoś, kto jest maksymalnie skoncentrowany na informacjach werbalnych, mowie ciała lekarzy, personelu, zastawianie wiedzy wszelkiego kalibru od wszystkich wokół.

***

Za miesiąc święta Bożego Narodzenia A.D. 2014.

Na rozłożonych kartkach nie robię spisu niezbędnych zakupów.
– Wiem, będą. Będą po raz pierwszy bez tego trzasku, który wstrząsa światem. Trzasku łamanych opłatków, patrzenia długo w oczy, aż do łez, bo nie potrafiliśmy gadać komunałów. Wystarczyło się poryczeć, ucałować i dużą częścią opłatka zachłannie się wymienić. Gdybym nie był aż tak biedny i głupi, te święta spędzilibyśmy razem, jak wszystkie trzynaście poprzednich. Los dał nam pechową trzynastkę. Nie odważę się napisać choćby słowa o tym, jak będą wyglądały Twoje dziewicze Święta Bożonarodzeniowe na tych niebiańskich przestrzeniach. Opowiesz mi we śnie wszystko w szczegółach i wiemy, że nie zapomnisz o prezencie, o moich imieninach w tym dniu, gdy wszyscy czekają, aż wzejdzie pierwsza gwiazdka.
A ja niestety będę pamiętał to, co było na pierwszej wizycie w poradni onkologicznej, rozpoczynającej proces chemioterapii. Pod koniec badań, decydujących o przyjęciu na oddział chemioterapii w Szpitalu Wojewódzkim we Wrocławiu przy ul. Kamieńskiego – gdy było wszystko w porządku, zapytałem doktor L. – w moim poczuciu najbardziej doświadczoną w zespole przyjmujących:
– Pani doktor, ten typ nowotworu i stan, do którego doprowadziła moja żona, rozwijał się mniej więcej jak długo? O ile za późno się zgłosiliśmy?
– Było to na pewno co najmniej o rok za późno – odpowiedziała bez szczególnego zastanowienia, patrząc obojętnie na mnie.
– Dziękuję – wyszliśmy z gabinetu i windą na 5 piętro – chemioterapia.
Około roku temu, jak w mordę strzelił, powiedziałem do Krystyny – „Mnie już nie jęcz – wysiadaj, tam są drzwi do Ośrodka Zdrowia, tu moje dokumenty z Urzędu Pracy.
Byliśmy we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Tylko, że NFZ kazał nam czekać rok, jak w mordę strzelił, równy rok.

„Ostatnia chemioterapia. Jakiś dziwny płyn wpływa do mojej żyły, a ja wiem, że jestem już blisko końca, więc zasypiając uśmiecham się do okna, za którym żyje świat. Wyniki mam bardzo dobre, wszystko wskazuje na to, że choroba się wycofała”.
[„Czasami wołam w niebo” – Tamara Zwierzyńska-Matzke, Sven Matzke, Warszawa 2002, s, 30.]
„Tak naprawdę zaczęło mnie boleć we wrześniu ’99, trwało to kilka dni, poszłam do lekarki, a ona powiedziała, że ma boleć, bo tak jestem zbudowana. Wolę nie myśleć, co by było, gdybym nie wyjechała do BNX [Brukseli – AK], gdzie Sven załatwił mi pełne ubezpieczenie. Wolę nie myśleć o tym, jak przebiega leczenie w Polsce. Tutaj nie było chwili wahania: ma pani raka, szybko operacja. Jeszcze dobrze nie zdążyłam się zorientować, co się dzieje, a już byłam po pierwszej chemioterapii. Pełna kontrola, pełna opieka”. [jw., s. 88]
Poprosiłem w Gminnej Bibliotece w Wiszni Małej o książki, które napisały osoby chore na raka. Wiedziałem o Durczoku, Stuhrze i młodej dziewczynie, którą zobaczyłem w TV – Ani Borucie. Stuhr – był, jakże by nie – Wydawnictwo Literackie. Pani znalazła jednak książkę, o której nie miałem pojęcia: „Czasami wołam w niebo”. To jest to. Pisane w trakcie choroby przez dwoje młodych, inteligentnych i wrażliwych ludzi. Ona w 31. roku życia przegrywa. Nie ma narracji, opisu tego, co działo się między wpisami. Listy do i od rodziny, przyjaciół, 100% faktu, podobieństwa mnóstwo. Jedno zdanie – całe sekwencje obrazów z choroby Krystyny. Potrafią pisać. Nasunęło mi to refleksję, dlaczego sam nie robiłem notatek w trakcie? A chciałem. Czułem jednak, że w każdym zdaniu, słowie, mogę przemycić zwątpienie. Ostatnią rzecz, która była mi wtedy potrzebna. Lęk, że pojawi się prowokacyjna pokusa myślenia o przegranej. Ze stu słów we mnie, jedno mogło zawsze wyciec niechcący i rozbrykać się z chorej wyobraźni do przestrzeni płaszczyzn, w których mnie nie było, bo o nich nie mówiłem. Wiedziałem, że są, jak u każdego chorego. Słowo jest zawsze interpretacją. Stuhra przeczytałem do połowy. Nie znalazłem żadnego związku z tematem. Czułem potrzebę rejestracji procesu chorobowego i triumfu nad nim.
Słowo zamieniłem na kamerę. Fascynuje mnie dokument, operatorzy kamer, szczególnie gdy dokument jest prawie w całości robiony „z ręki”. Czy czuję dyskomfort swojego zachowania w tych najtrudniejszych momentach? Odkąd byliśmy razem i miałem kolejną kamerę, rejestrowałem wszystkie ważne i mniej ważne wydarzenia z naszego wspólnego życia. Jest tego dziesiątki godzin. Kamera zwolniła mnie z interpretacji zdarzeń, obrazów, a słowa „bohaterów” były najczystszą narracją. Święta kościelne, spotkania rodziny, przyjaciół, różne wygłupy – poprzez montaż można by zmiennie interpretować to, co nakręciłem.
Z ciężką chorobą onkologiczną najbliższej osoby, gdy trzymasz kamerę w ręku, jest zupełnie inaczej. Poczucie świętokradztwa towarzyszy ci już od samej myśli o rejestracji, walczysz z poczuciem łajzy, pozbawionej ostatniej struny empatii, gdy wyciągasz kamerę.
Kręciłem sytuacje inscenizowane, kręciłem, bo takie były, a Myszka widziała kamerę. Kręciłem też ukradkiem, z głębokim osobistym dyskomfortem. Zwolniło mnie to z myślenia: „co by, gdyby” – gdybym próbował pisać. Rejestrowałem to dla nas, by ewentualnie pokazać innym, że można pokonać chorobę. Stało się inaczej – ten przekaz jest już nieaktualny, nieaktualny dla mojej żony i dla mnie. Ale część tego przekazu być może stanie się inspiracją, by zdrowie traktować inaczej – własne i najbliższych. By wierzyć lekarzom pierwszego kontaktu i mieć z tyłu głowy: 'Sprawdzam”.

Nowy gminny ośrodek zdrowia pod jakąś dziwną nazwą, jest chlubą miejscowych, może i moją. Pamiętam stary. Tam się celebrowało chorobę, miałeś poczucie identyfikacji z grupą chorych. Teraz nikt nie stoi na miejscu drugiego w kolejce, nie przepuszczasz matki z dzieckiem, nie zarażasz się od kilkudziesięciu chorych czymś, czego jeszcze nie miałeś. Wtedy było dwoje głównych lekarzy – małżeństwo zamieszkujące większość budynku. Reszta to gabinety i apteka.
Nowy budynek jest kompletnie pozbawiony autorytetu, nie budzi zaufania jak poprzedni, stary. Tam od początku pacjent jest sam, bo większość pacjentów jest poumawiana na określoną godzinę. Nie znajdziesz bratniej duszy, nie wygadasz się o swojej chorobie, nie możesz ponarzekać na lekarzy, nie dowiesz się, kto dobry jest, a kto mniej. Tu stajesz sam na sam z diagnozą i uprawnionym do tego diagnostą. Wcześniej uczyło również wspólne narzekanie, wymiana tzn. ludowej mądrości, która dawała nadzieję, ale również wzbudzała czujność wobec swojej choroby. Gwarantem wysokiej jakości usługi, dającej ci pewność dogmatu, był banknot, bądź dwa i więcej. Ryzyko niedotrzymania warunków transakcji obciążało dwie strony. Ryzyko malejącego popytu to koszmar dla budżetu domowego przy tak nędznych zarobkach. Teraz lekarze mają działalność gospodarczą. Mogą zarabiać przez trzydzieści godzin na dobę, Hipokrates śpi pod grubą pierzynką banknotów. Jedynym, któremu naprawdę przysięgają, jest NFZ. Trzeba diagnozować nie narażając się jw. Zasada – „Pokaż lekarzu, co masz w garażu” – jest oznaką pracowitości albo oportunizmu. Oba budynki – byłego i obecnego ośrodka zdrowia – łączy stary poniemiecki sad i bezradność pacjentów, którym być może przyjdzie skorzystać jeszcze raz z tego starego, zamienionego na GOPS.

***

Dom jest przy ulicy Prostej. Bo i nasz dom był najprostszy z możliwych. Zbudowany przeze mnie w tamtych czasach, tamtego związku jako garaż na dwa samochody, kolejny awans dorobkiewicza w handlu, wtedy łożyskami tocznymi. Budynek z pustaków, zrobionych z popiołów, z elektrociepłowni. Dla garażu owszem, ale później ściany przypomną, z czego je stworzono i jakie mają właściwości. W wersji pierwotnej na dole było miejsce na dwa samochody. Jeden stał tam rzadko, bo nie chciało mi się garażować. Otwierać, zamykać drzwi. Dodatkowo działka usytuowana jest na skarpie, ma dwa poziomy. On stał niżej i rzeczywiście były problemy z wyjazdem pod górkę, gdy było ślisko, woda i mróz. Później problem rozwiązał się sam. Synowie tak zagracili, że nie dało się wjechać. Auta stały, gdzie stały. Na górze zrobiłem sobie coś na wzór pokoju myśliwskiego. Kominek, miejsce na łazienkę, dużo poroży, wypchane ptaki, głowy dzika, inne. Mnóstwo zegarów wszelkiego kalibru, moje książki, dwa biurka. Miejsce wyłącznie dla mnie. Po latach zostało mi to po podziale majątku, rozwodzie i całym tym piekle kilku lat, gdy do ochrony w sądzie mówisz już po imieniu. Został mi ten budynek i znajomość z komornikami w całym kraju. Góra miała profesjonalne, osobne wejście, dół – beton i gołe ściany, osobno dwoje drzwi garażowych podnoszonych do góry.
Gdy Krystyna w sposób ciągły pracowała w Berlinie, udało nam się przerobić to coś na budynek przypominający dom mieszkalny w jego podstawowych funkcjach. Przez wyciętą dziurę w stropie połączyliśmy dół z górą. Jedne drzwi garażowe zamieniły się w bardzo duże okno, drugie – w okno i drzwi wejściowe. W momencie choroby mieliśmy już swój własny prąd i studnię abisynkę z pompą elektryczną w środku. Było też coś na wzór łazienki. gdzie wykonywaliśmy czynności higieniczne, było też odgrodzone murowaną ścianą miejsce na kibel i różne miski luzem, lustro, kosmetyki. Kibelek działał na bardzo prostej germańskiej zasadzie. Muszla koncertowa spod śmietnika we Wrocławiu, typ muszli zachodnioniemiecki, według zasady: wiemy co jemy, bo wiemy, co wydalamy. Najpierw papier położony na podeście i mamy prawo sobie ulżyć bez korzystania ze szczotki specjalnej. Dwa wiaderka wody później, z jednej z dwóch 120-litrowych beczek po kiszonych ogórkach, które co jakiś czas musiałem napełniać pompą elektryczną, zanurzoną w odmętach ręcznej pompy abisynki. Dorzucę jeszcze działającą antenę TV sat i to koniec cywilizacji. Sławojka też jest, tylko nie wiem, gdzie ją umieścić cywilizacyjnie. Obok domu na zewnątrz jest wanna. Wanna zdobyczna – pozostałość po remontach wielkiej płyty, rzecz pożyteczna i w dobrym stanie. Szkoda tylko, że nie żeliwna – trzymałaby dłużej ciepło. Pozostałości blachy nie wiadomo od czego, abisynka obok, pompa w ruch, para-buch, po około czterech godzinach palenia wszystkim, co nawinie się pod rękę. Potem kąpiel, niezależnie od pogody. Noc, kilka stopni mrozu, wtedy najpiękniej, bądź mróz około -10°C i niebo gwiaździste niebo. Kąpiel – Krystyna zawsze pierwsza, góra czterdzieści minut, dbałem o stałą temperaturę wody delikatnie podkładając szczapy drewna. Później ja, wkładałem kilka długich drągów, grubych i mokrych, by tliły się długo. Myszkę w grubym szlafroku brałem na barana i do domu, powycierała się dokładnie, przebrała w ciepłe ciuchy i… siła wyższa. Każde z nas po kąpieli zasypiało, czasami tak twardo, że budziliśmy się nad ranem w zimnym domu. Sprawdzałem wodę, Krystyna mogłaby kąpać się we wrzątku, ja – w ciepłej z umiarem. Włażę do wanny, pięknie się dymi, trzask palącego drewna i na przykład wielkie płatki śniegu bądź wichura i gałązki wpadają do wody. Jestem cwany, na dno gruby ręcznik. Krystyna zasypia przez TV w salonie samochodowym, ogrzewa go piec na drewno z szybką. Dbam by naprawdę było ciepło. Ja zasypiam w wannie, w tak romantycznej scenerii, iż niejedna polonistka, dziewica po czterdziestce, by się rozpłakała, czytając – oczywiście w zimnym łóżku. Budzę się, bo Myszka się nie budzi, nie ma powodów, które mam ja. Dwa główne – owe drągi włożone do paleniska rozjarały się na dobre. Nic nie dało obracanie się z półdupka na drugi półdupek. Ręcznik gruby nic nie pomoże, mogę wstać i zalać ogień wodą, ale to jakbym świadomie uruchomił sposób drugi. Uciekam po długiej walce – jest zbyt gorąco, poza tym bosko. Powód drugi – prostszy. Włożone drągi nie podzieliły się rozpadem materii na energię. Chciały zostać kołkami. Uciekam, bo zamarzam. Budzi mnie zimno, nie lubię tego. Termalną kąpiel szlag trafił.
Krystyna pod koniec kąpieli myła głowę. Przyglądałem się, jak dynamicznie, beztrosko czochrała odrośnięte włosy, potem wrzeszczała spod piany, bym ją spłukał garnkiem wcześniej do tego odłożonej wody z wanny. Gdy patrzyłem na bliznę losu, od pępka do łona – człowiek dużo przejdzie. Patrzenie na drogę wstecz, gdy ma się szczęśliwy etap, daje niewyobrażalne wrażenie, jak skraca się w świadomości odległość, która wydawała się nie mieć końca, a jednak kończy się. Dało się przejść przez to lekotwórcze bagno. Dało się, by teraz znów móc kąpać się na dworze – jak dawniej. Co z tego, że zimno. W szpitalu było gorąco i duszno, i smród. Jeszcze tylko chemia liczona na palcach jednej ręki.

***

Cztery kartki. Listopad 2012 roku – sierpień 2013 roku. Mam prawo sądzić, że ten zmarnowany czas przez ludzi funkcjonujących w hrabstwie NFZ – to nieme pisanie wyroku na moją żonę. „TO” wtedy już tam było. Za to bierzecie pieniądze, by widzieć. Bierzecie niezależnie od jakości wykonanej roboty. Każdy hydraulik, elektryk, krawiec zdechłby z głodu przy takiej jakości wykonanej usługi. Wy nie. Macie procedury na każdym etapie. „Proszę nas zrozumieć” – mantra wszystkich urzędników, lekarzy, pielęgniarek, pomocy społecznej, nieudaczników wszelkiego szczebla. Woda cieknie, telewizor nie gra, garnitur za duży, za mały – nie ma kasy.

„Proszę mnie zrozumieć” – skoro dano mi prawo do ubezpieczenia, to z niego korzystam. I bardzo się cieszę z tej możliwości. Z czego durniu się cieszysz? Zła diagnoza.
– Przecież przy bólu zęba nie będziemy zaglądać każdemu od źrenicy po odbyt. H.. mnie to obchodzi. Gdy pracowałem jako psycholog w Poradni Zdrowia Psychicznego i pacjenci zaczęliby mi wyskakiwać przez okno w moim gabinecie, to z pewnością tym trzecim byłbym ja – wypchnięty przez rodzinę. Ja straciłem tylko żonę, moja żona straciła wszystko – życie – 1 listopada 2014 roku. 12 listopada 2012 roku napisano:

Program wczesnego wykrywania raka szyjki macicy
„Nie stwierdzono zmian śródnabłonkowych i procesu złośliwego”

No i wreszcie, odpowiednio pogrubioną czcionką:
„Uwagi: Brak komórek endocerwikalnych. Komórki nabłonka płaskiego bez cech atypii”.

Miód na serce każdej kobiety i nie tylko – tych 50+ i ich najbliższych. Oczywiście, coś tam narosło, ale sensu prucia brzucha na tę chwilę nie ma.
– No, chyba że Pani się upiera i nie chce czekać na laparoskopię.
Pani chce czekać, wbrew pozorom woli wyglądać bez sznyty w dół od pępka. Pani chodzi na basen, na plażę w dwuczęściowym kostiumie. I chciałaby tak chodzić. Pani będzie grzecznie czekać na trzy dziurki – trzy dni.
Dziś przychodzisz – jutro dziurki – pojutrze szczery uśmiech. Bóg zapłać i noga, d…, brama. Do domu – i nigdy więcej.
Pani się zgłosiła. Pan, który ją skierował kiedyś tam, przyjął ją życzliwie. I tak od Samodzielnego Zakładu Opieki Zdrowotnej – Ośrodek Zdrowia w Wiszni Małej – do Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu – ul. Kamieńskiego 73a. I co się okazało w państwie NFZ? W trzy dziurki już nie gramy. „Proszę nas zrozumieć” – zbadaliśmy raz jeszcze, tamte badania można sobie włożyć…
– Proszę pani – teraz zagramy w trzy karty. Nie zna Pani reguł? Szkoda.
– A zna pani „mniej – więcej”?
Witaj w klubie, babo 50+.
W rosyjskiej ruletce szanse są większe. Trzy karty – a tylko jedna wygrywa.
Wiem, że pani była głęboko przekonana, nie tylko pani, wielu gapiów też – choćby mąż. No cóż, to pani życiowa gra. Dwie czerwone – stop – jedna zielona – droga wolna przez życie.
– Proszę nie załamywać się chwilową przegraną. Gramy dalej – szczęście blisko.
Nie ma trzech dni, trzech dziurek, uśmiechów. Płacz i zgrzytanie zębów – kto, kogo i jak ma pocieszać?
Żadnych informacji od lekarzy.
Rozprujemy – zobaczymy. 10 miesięcy temu wiedzieli, teraz nie wiedzą. Patrz – te same nazwiska.
Czas rozpoczęcia zabiegu: 15.07.2013 r., godz. 12.30
Czas zakończenia zabiegu: 15.07.2013 r., godz. 15.50
Czas trwania: 3 godz. 30 min.
Byłem z samego rana, możliwie długo. Nogi zabandażowane, ponoć wszyscy tak mają, czemuś to służy, czemuś zapobiega. Lewatywa, głodówka. Pożegnaliśmy się nie bez łez.
– Dziś już nie przyjadę – tak się umówiliśmy.
– Wyjdziesz z narkozy, krótki telefon wystarczy i odpoczywaj.
Potem tylko westchnienie – dzięki Bogu wszystko dobrze, do jutra.
Kupiłem kilka piw, będę pił i wpatrywał się w zegarek. Zadzwoni – tak, kochanie, też bardzo cię kocham, odpoczywaj, śpij. Dopić piwo i spać. Rano, jeszcze przed telefonem, będę w szpitalu. Wiedza pantoflowa na oddziale mówi: 1,5 – 2 godziny góra to całość, całość z wybudzeniem i transportem na górę. Sale operacyjne są na parterze.
Nie mogę się doczekać. pocieszam się: „Spiep…li, to teraz zrobią wszystko”. Po 17.00 dzwonię – nic. Co 20, co 15, co 10 minut dzwonię. Nic – nikt nie odbiera. K… m… – mogłem wziąć telefon do pielęgniarek – ale niby po co?
Myszka obudzi się, pojęczy – OK.
O dwudziestej wsiadam w samochód – jadę.
Jeszcze mi tylko glin trzeba.
– Dobrze, że pan przyjechał, mamy problem z żoną. Wysokie ciśnienie. Leczyła się?
– Nie.
Wygląda okropnie, coś majaczy, niby poznaje, niby się uśmiecha – zasypia.
– Trzeba czekać do rana – mówi pielęgniarka. – Lekarza operującego nie ma, inny panu nic nie powie.
Wesoło. Wracam. Dobrze że piwo jeszcze zostało. Rano wszystko wróciło do tego, co jest w tej sytuacji normą.

Drugi dzień. Dobry Boże, przewody, szkielet i uśmiech. Wszystko się wyrównało, jest trochę ogłupiała, o szczegółach operacji nie wie. Ja też – nikt nic nie powie. Przyjechałem wcześniej. Tłumaczy mi: „rurki” -fachowo: kroplówka, dokarmianie pozajelitowe, cewnik, odsączanie rany.
– Pić nie mogę, to do zwilżania ust. Ani kropli.
Powoli docierają strzępki informacji. Przyszedł główny skalpel.
– Narobiła nam pani roboty. – dowcip.
Jelito cienkie 20 cm, grube – 40 cm, macica z przydatkami – won, węzły jakieś. Nic się nie dowiesz. nieupoważnieni. Tylko lekarz prowadzący. Póki co, piep..ę to wszystko.

– Byłeś wczoraj – ni to pyta, ni stwierdza.
– Pytałam pielęgniarek, wydawało mi się, że śnię.
– Byłem.
– Jak?
Ramiona w górę, lub jakoś tak,
– Nieważne, będzie dobrze – teraz z „górki”. Nie wiem, do kogo to mówię. Na sali trzy osoby. Dwie „wczorajsze” i jedna bystra, trzeci dzień po operacji.
Z perspektywy czasu ten okres mi się zlewa. Robi się śnieżnobiałą kulą zapachu, myśli, faktów dokonanych, przyszłości, pielęgniarki, która weszła na chwilę. Trzymam za rękę wolną od rurek. Chce dotyku i drażni ją to jednocześnie. Minimalne zmiany położenia ciała są istotniejsze.
Odcinek z Kryniczna do Wrocławia jest w dwutakcie dnia nieprzejezdny. Do i z pracy. Jeżdżę szutrem, równoległym do drogi nr 5. To kur…skie, nieproszone myślenie przesłania mi czasami widzenie, łzy nie pozwalają jechać. Mogę i muszę się zatrzymać, odczekać, poszukać muzyki w radiu. Żeby tylko nikt nie dzwonił, bo nie mogę mówić. Gula w gardle i łzy – tak mi zostało.
Przyjęta z powodu macicy mięśniakowatej. Oddział położniczo-ginekologiczny. Żeby być w zgodzie z faktami, zaglądam do szpitalnych dokumentów. Ten oddział to bajka w porównaniu z awansem na III czy IV piętro – chemioterapię. Pobyt w szpitalu pomiędzy 10.07 a 22.07.2013 r. to czas, gdy godziłem się wewnętrznie na wszystko. Z perspektywy czasu tak myślę. Na III piętrze rodzą się dzieci. Tam nie ma klimatu przemijania, jest zapach nadziei. Dla mnie go zabrakło, gdy szedłem z Myszką do łazienki, bo już mogła, mając przy sobie kroplówkę na kółkach. Czterdzieści kilo ciała, sto kilo wiary i optymizmu.
– Obmyj mi plecy prysznicem.
– Teraz wyjdź, chcę skorzystać…
Wtedy trzeba było umierać, mieć złe wyniki, bo lekarze spier….li, bo masz chudziutkie ciało, bo leki nie te, bo… Wtedy, wśród tych rurek. Wtedy.

Teraz wiem, rak-strateg szykował zemstę. Pozbawiono go większości armii, wyrzucając w kilogramach komórki jego geniuszu przetrwania. Zemsta jest rozkoszą…
Czekała nas chemioterapia.
Główny krojczy powiedział mi w zaufaniu (ziomal z tej samej wiochy), bo nie może, bo nie jego bajka – rak:
– Przez rok czasu, jeden dzień w miesiącu i będzie dobrze.
Młody , przystojny, w ośrodku gminnym sam diagnozował Krystynę – pacjentki mu wierzą. Rok temu się pomylił. Kombinuję, faksuję do Łodzi, do rodziny, wszystko, co mam na papierze. Mają na stanie jakąś lekarkę, wrednie dociekliwa, ponoć się znamy z jakichś wspólnych baletów u brata. krystyna pamięta ją dokładnie. Gdy zwrotka jest pozytywna, dopuszczam ją do wiedzy ze swych działań.
– Ten typ komórek nowotworowych jest bardzo podatny na współczesne leki.
Słyszy to bezpośrednio od brata, który sprawę pilotuje. Już nie tylko ja sam dmucham w żar nadziei. Co trzeba beknąć, to trzeba. Kudły wyjdą, ale są większe problemny. Peruka refundowana – już wiem. Czas dobry na rekonwalescencję, ciepło, okres wakacyjny. Pichcę na wszelkie możliwe sposoby. Łaknienie powoli, ale wraca. Pocieszamy się nawzajem, w zależności od dnia. Czeka nas spotkanie z chemią, głupia nazwa dla zwykłych kroplówek i ewentualnie pomp infuzyjnych. Z bezsilnością będę wracał do tamtego okresu, czuję, że wyparłem z pamięci wiele obrazów i słów. Chciałbym to opisać, ten czas, piękną pogodę, przełożenie operacji. Dokarmianie żony dodatkowym szpitalnym mielonym, by zwiększyć masę ciała. Możliwość wspólnych spacerów wokół szpitala.
Radość podwójnego skowytu radości, gdy przywiozłem cichaczem naszą sukę – Nukę. Dostałem ją od Krystyny na pięćdziesiątkę. Wzięła ją ze schroniska. Imię juź miała – głupie. Nuka – w psim paszporcie, dorzucili moje nazwisko i pewnie tak zaczipowali. Cokolwiek to znaczy. Skowyt i radość psa była wszechobecna. Pies zerwał się ze smyczy, biegał jak opętany, wbudzając popłoch. Wracał, piszczał, odbiegał, by go gonić i powracał, by z uwielbieniem poddać się czochraniu. A wszystko wokół było w boskim porządku. Tu przychodzi się z czymś, przychodzi po coś, każdy ma swojego raka, który wlazł do domu i siedzi w salonie naprzeciw kominka. Ma głęboko gdzieś, że to miejsce należało do kogoś, kto miał do niego prawo notarialne, bo to jego miejsce, on tu rządził, on dawał i brał. Ten fotel, to miejsce w każdym Z domowników było jego, on mówił i jego słuchano. W większości zgadzano się z tym, co mówił. Dlaczego ma być inaczej? Nie było wichury, błysków, które oślepiłyby kierowcę, wypadku, amputacji, transplantacji. Coś się zepsuło, gdzieś tam w genach. A oni nie wiedzą co, nie chcą się uczyć, nie chcą być empatyczni, są nieobecni, zapracowani, mają odległe marzenia od miejsca, w którym są, w świętej trójcy: oni – zdrowie bądź śmierć – pacjent. Budują domy, oglądają samochody, coś tam tłumaczą krnąbrnym koniom.
Dlaczego piżamy i szlafroki w szpitalach są takie upokarzające? Nie będę tworzył teorii, bo mądrej nie mam. A ta jest najgorsza – chodzi o brak akceptacji samego siebie w tych szmatach, które przecież ciągle kupuje się nowe, by bezwiednie sami się dołowali, by wiedzieli, że sytuacja już jest zła, skoro tak wyglądają. Wyglądają okropnie. Myszka trochę lepiej, ciuchy z domu, nieskompletowane, nie na miarę sytuacji, potrzeb chwili.
Kundel myśli inaczej, biega z wyrwaną z jej rąk smyczą i sika, co chwilę sika, przebiega troszkę, kuca i chociaż kropelka. Siada obok, pozwala się głaskać. Spokojnie świdruje świat wokół, wyrabia sobie zdanie. Nie ma tu leniwych, głupkowatych kotów, ktoś je musiał stąd przegonić, nie przebiegną przed nosem, nie zmuszą do złamania konwenansów, które zdążył zaakceptować.
Nie potrafiłem wtedy nic. Przywiozę kundla, załatwi sprawę. Wtedy, przed operacją, nie potrafiłem nic logicznego wymyślić, co by obojgu nam dało więcej nadziei, nie dałem jej nic. Czas oczekiwania mnie paraliżował, wszystkie wajchy poszły w dół. Wyłączone. Pozostało tylko czekać.
Wiadomo, w trzy dziurki już nie gramy. Tam prawdopodobieństwo wygranej było: 33,33333… procent. A tu Krystyna ma przytyć w kilka dni. Domowe kury chętnie maszerowały do gara, w imię swojego przeznaczenia i nieświadome celów egzystencjalnych. Pełny termos rosołu z równie pełną porcją makaronu w środku. Poganiałem czas. Po co?
Potem rurki – szło to jednak bardzo szybko, bodajże trzeciego dnia domagali się jakiejś aktywności ruchowej. Stało się, błąd naprawiony, choć czas zmarnowany. Raz w miesiącu, jeden dzień – reszta normalnie. Da się wytrzymać, dobrze, że teraz ma urlop. Niemieckie dzieci mają wakacje. Domy zamknięte – nie ma czego sprzątać. Krystyna najwyżej poprosi o dodatkowe dwa tygodnie. Każdy zrozumie.
Wpadło parę groszy od rodziny. Pożyczamy, prosimy o pożyczkę. Jest taka Zosia, jeszcze jej nie znam, która na każdym kroku proponuje nam pożyczkę. Korzystamy trzy razy i dodatkowo bierze wszystkie jaja. Bywa, że jest ich kilkanaście dziennie. Kury wszelakie, wymieszane rasowo na miejscu, ale charakter stachanowski. Tak trzymać. Jedynie samochód nie okazał współczucia. Psuje się raz za razem. Mietek rozumie, naprawia, bierze, ile daję i kiedy daję.

Najgorsze za nami. Jeżdżę dwa razy dziennie, choć blisko, lekko ponad 10 km, to jednak paliwo w starego passata wlewać trzeba. Parę dni – wytrzymamy. Wróci do Berlina, najwyżej zrezygnuje z cięższych prac. To jest nie tylko moja wiara i nadzieja. Tak planujemy.
Będzie inaczej. Główny skalpel znów się pomylił. Chemia będzie co dwa tygodnie, przez dwa i pół dnia, a z badaniami to prawie trzy dni. Z czego żyć? Bus sprzedany dawno. Co kto nam był winien – nie było zmiłuj. I wymyśliłem – pewnie mogłem wpaść na głupsze pomysły. wymyśliłem ten i on został zrealizowany.

Plan był prosty. Co drugi tydzień Krystyna może pracować. Szukamy kogoś, kto zaakceptuje warunki. Albo jest mało kumaty, albo w kompletnej desperacji – bądź jedno i drugie. Robotę w Berlinie ma na tacy. A proste to nie jest. Wiem o tym. Jedzie z Myszką, mieszka z nią, sama pracuje na jej robotach w tygodniach, gdy jej nie ma, a w następnych razem, poprawki gdyby „coś”. Za mieszkanie początkowo nie płaci – forsa na pół. Zawsze to połowa wpływów, miejsce pracy utrzymane. Potem pokombinuje, żeby chemia była w weekendy. Praca wróci w całości, a osobnik się usamodzielni.
Mógłbym pominąć tę postać i kilkumiesięczny epizod, gdyby nie miał istotnego wpływu na wszystko, co działo się w Berlinie. Postać, której rzeczywiste imię zaczyna się na G., ochrzczę Władzia.
Przedyskutowaliśmy plan. W rodzinie Krystyny była Władzia, oboje z mężem bezrobotni – ponoć. Sprzątanie jak sprzątanie. Nie było wieści w rodzinie, by była szczególną fleją. Władzia była kuzynką Myszki, pamięta ją jak przez mgłę. Kontakty bardzo sporadyczne. Wrocław – Grudziądz – daleko. W rodzinie szybko przeliczono, że dycha euro za godzinę, nawet na pół, piechotą nie chodzi.
– Najpierw zaczniesz na jej warunkach, potem się zobaczy.
Tłumaczył mąż, dzieci i teściowa.
– Jedno jest pewne, Krystyna jest tam kilkanaście lat, to jest pewne, że kasa jest pewna.
– Świat zobaczysz – słusznie. Grudziądz i okolice niekoniecznie dają europejskie szlify. Żeby nie Schengen, to byłby pierwszy wyjazd zagraniczny. Odebraliśmy ją ze stacji kolejowej Wrocław – Osobowice – peryferyjnej i najbliżej nas. Popołudnie, piękne, letnie, wakacyjne popołudnie. Bla, bla, bla, jedzonko na stole, browar. Proponuję – widzę, że nie chce urazić mnie odmową – trzy wchodzą jej gładko, mnie więcej. To, że Władzia lubi, było już wtedy dla mnie oczywiste. Kto nie lubi? Ja lubię, więc z łatwością poznaję tych, co lubią. To jeszcze nie problem. Problem może zrodzić się, gdy będzie jasne, kto komu przeszkadza – picie w pracy, czy praca w piciu. Wiem, że ta grupa dzieli się na tych, co pracują i lubią oraz tych, co lubią w pracy. Okazało się, że Władzia należy do tych drugich. Szybko doszła do wniosku, że skoro ona nie rozumie Niemców i niemieckiego, to jakim cudem oni zrozumieją Polkę nie znając polskiego?
Obopólne – „nicht verstechen” – „nie znaju”. To, co wspólnie tłumaczyliśmy, okazało się instruktażem.
– Żadnego alkoholu w pracy.
– nie upijaj z butelek, choć wszędzie ich pełno.
– Nie rozrzedzaj alkoholu, poznają wcześniej czy później.
– Dwa euro pod łóżkiem nie ma na rewersie orzełka – nie bierz – samo tam nie wlazło.
– Nie zaglądaj do szuflad i wszędzie tam, gdzie cię nie proszą.
– Płacą ci za dwie godziny, to siedź dwie, nawet jak ich nie ma.
I takie tam, itp, itd.
Władzia musiała słuchać uważnie. Udowodni to koncertowo.

***

Poradnia onkologiczna znajduje się na najniższym poziomie… budynku szpitala. Można tam dostać się przez wejście dla personelu pod wjazdem dla karetek. Pierwszy raz już sama nazwa wzbudziła we mnie przerażenie. Z korytarza głównego wchodzi się do pomieszczenia, które jest wewnętrzną poczekalnią.
Sekretariat, gabinety, przejście do dziennego pokoju przyjmowania chemii z pomp infuzyjnych. Wszyscy chorzy muszą być na czczo przed pobraniem krwi.
Stawialiśmy się zawsze przed siódmą, teoretycznie miało to skrócić całkowity czas pobytu w szpitalu. Teoretycznie. Pobieranie krwi – tu obowiązywała kolejka.
Posiłek – śniadanie – większość jadła w tej małej poczekalni. Szły w ruch zapakowane kanapki, termosy z kawą, szpitalny bar lub fuzja obu. Było to zależne od odległości miejsca zamieszkania bądź przyjazdu. Około dwóch godzin czekania na wynik badania krwi i związaną z tym decyzję lekarzy o przyjęciu na oddział chemioterapii w danym dniu. Czasu sporo, kolorowe brukowce wykupione. Nawet ja wiem wszystko, co się dzieje w wielkim świecie.
Nigdy nie korzystam z krzesła. Za każdym razem Krystynę to wku…a. Chce, bym siedział obok niej. Czekam, aż zawiążą się podgrupy wiekowe, płci, tematyczne schorzeń lub mieszane z wcześniej poznanych chorych. Wspominanie tych, którzy odeszli. O ile taka informacja przedostała się do poradni. Czasami wystarczyło dopytać o kogoś, kogo obecnie nie ma.
Wychodzę na korytarz główny. Chłodniej. Można obserwować przechodzący personel. Bawić się w zgadywankę – kto na jakim stanowisku pracuje? Komu własne ego z trudem pozwala przejść wśród pacjentów i osób towarzyszących. Sądzę, iż w dużej mierze udało mi się odróżnić personel średni od lekarzy.
Wyjątkiem, który zaburzył moje reguły spostrzegania, był dyrektor szpitala. Znałem jego twarz z TV. Ten każdemu kłaniał się pierwszy. „Przecież mnie nie zna” – pomyślałem, gdy po raz pierwszy to zrobił. Siedziałem sam na ławce – blisko i obok mnie nie było nikogo. Chodziło jednak o mnie. Już nigdy nie dałem się zaskoczyć. Co za typ. Szczęka mu zdrętwieje zanim dojdzie do swojego gabinetu. Chyba tylko rozsądek zawodowy zabrania mu się witać przez podanie ręki. Jest znanym i cenionym profesorem i chirurgiem.

„Memento mori” – kamedulska zasada milczenia i pracy obowiązywała po przekroczeniu gabinetu od I do III. Hostia ww górę, wzrok utkwiony w monitorze, magia, misterium. Jesteś w dobrych rękach, czy masz zdolność introspekcji czy nie, wiara się wzmacnia. To daje ci pewność powodzenia. Milczenie jest tak naturalne jak świadomość, że deszcz jest mokry i leje z góry. Kto odważyłby się przerwać kapłanowi liturgię, by zadać nurtujące go w tym momencie pytanie – tylko dlatego, że mówi również w twoim imieniu?
– Wszystko dobrze, proszę na górę.
Przekażcie sobie znak pokoju – no i kto się wtedy odważy, chyba jakiś skończony głupek, który nie zrozumiał, że wszystko to jest zrobione właśnie dla niego. Misterium skończone. Przecież wiemy, jak to musi być wyczerpujące i monotonne, skoro jest indywidualne, przeznaczone wyłącznie dla ciebie. Ty to wiesz. Co najmniej od wczorajszego popołudnia, przecież przygotowywałeś(-łaś) się do wyjazdu, do przekroczenia następnego progu do pełnego zdrowia. Wszystko było planowane, sprawdzane, weryfikowana gotowość kierowcy, innych. Zawsze w pokoleniu naszych matek i ojców było odświętne ubranie, przeznaczone na takie nabożne chwile. Wręcz mechanicznie miało być nieskalane. Obie strony tej ceremonii doskonale o tym wiedzą i darzą swoje postawy głębokim szacunkiem. Tego by jeszcze brakowało, żeby na mszy świętej zadawać pytania. Ksiądz odpowiedziałby w języku NFZ – „Time is money. Masz internet – spiep…j dziadu”. My nie mamy tableta, laptopa, komputera z internetem. Mamy wpojoną przez instynkt zasadę: pilnuj swojego miejsca w szeregu. Szczególnie tu. To nie piekarnia, drugi raz bułeczek już nie rzucą. Zdenerwuj „piekarza”, wróć pustym samochodem do domu. Ludzki jęzor spiep…ył nie tylko los pojedyńczego człowieka. To nie sejm. Nie ma immunitetu. Miałeś szansę koncelebrować, a kłapałeś dziobem, roztrwoniłeś magię milczenia. Pomylić się – ludzka rzecz. Ale potem – kaput, amen. Nie pójdę tą drogą.
To musiało być głęboko przemyślane. Czułem to instynktownie. Hospital manager via Oxford bądź uczelnia przebudzonego marcowego docenta, który został rektorem, założył wyższą szkołę – wykształcenie max. Kwaśniewski. Większość obecnych w poczekalni rozumie te skróty myślowe. Przyjeżdżasz najwcześniej, jesteś pierwszy itd. Lista jest „głosowana”, zwerbalizowana głośno, wszem i wobec – kogo nie było, powtórzą. My do sanktuarium nr I – i to bez koperty. Tak nam powiedziano przy pierwszej rejestracji, po powrocie z pobrania krwi. To był dobry omen. Tak nam wtedy smakował. Doktor L. – mama małej L. – doktor. Gdy duża doktor L. powiedziała podczas którejś z wizyt, że zna Ligotę Piękną, ma konia (konie) za lasem łączącym jej stajnię z naszym adresem zamieszkania, pomyślałem: Wspaniale. Dobry omen.
– Jeżdżę tam – pieszczotliwie wymówiła imię szkapy – i zawracam obok starej kapliczki Chrystusa Frasobliwego.
– Nie wiem, jak jest stara – w oczach ma błękit oczu profesora Michałowskiego.
Gdyby nie to piep…ne memento, już bym wyskoczył, mówiąc jak wiele nas łączy. Uśmiech kapłana to dźwięk windy do nieba.
Teraz już, k…a wiem, skąd wzięła się tam chabeta, która narobiła mi pod kapliczkę. To oczywiste, że muszę mieć do niej emocjonalny stosunek, skoro stoi na byłym wysypisku śmieci, a obecnie mojej działce – więc przeklinam.
Z pięć lat mi zajęło, by dojść od projektu do jej pełnej realizacji. Chrystusa wydłubał Krzychu w monolitycznym kawałku dębu. Jak on klął, że zachciało mi się z jednego kawałka, a nie – jak wszyscy – z klejonych brusów.
Jaja mi przemarzły – mówił wielokrotnie, a na ile mu przemarzły, to nie wiem. Musiał ściętego pniaka obrobić bezpośrednio w lesie, zanim przewiózł go do pracowni. Zima była wyjątkowo złośliwa w tym czasie. Dla niego. To, że kapliczka powstała i uzyskała sacrum, to mały pikuś, by głęboko wryć się w moją pamięć i kolibać emocjonalnie. Drugie pięć lat to sądy. Sądy nie miały nic do kapliczki, kto by się odważył sprokurować zarzut samowolki budowlanej. Sacrum, majówki, a obecnie ponoć jedna z ikon internetowych wioski. Jak dłubie Krzychu Lewczak? Dla mnie tak, jak chciałem. Dla innych z pewnością też, skoro od kilku dekad wszystko, czego dotknął, każdy klocek drewna (i nie tylko) jest tak wymodlony, że każdy kornik wie, że jak tylko wlezie świętemu za skórę, to zesra się ze wstydu i spie..a. Te modlitwy są tak samo niezbędne dla trwałości jego sztuki, jak to wszystko dla drewna – co później „Oni” słyszeli i widzieli. Krzychu wziął dechę i napisał na kapliczce:
„Bo piękno po to jest, by zachwycało
do pracy,
praca, by się zmartwychwstało” (C.K. Norwid)
Że ta piep…na chabeta nie umie czytać, jestem w stanie zrozumieć. A doktor L. – to doktor nauk medycznych. Coś musi czytać. Niekoniecznie trzeba znać Norwida, by powiedzieć „arabowi” – tu się nie sra. Przypomina mi to bowiem, że biegunka jest jednym z dominujących tematów na chemii. Nie bawiło mnie to nigdy, przenigdy. Byłem nadwrażliwy na ten temat, ten zapach, na epickość narracji chorych – przyjaciół w tym zakresie. Organicznie tego nie lubiłem.
Jej koń wypróżnił się na mojej działce. No to koń, zwierzę czasami głupsze od jeźdźca, choć kute 4×4.
Pozostawił mi ten problem, czy to nas zbliża, czy pozwoli rozszerzyć dyskusję o zdrowie Krystyny, czy tylko zdenerwujemy oczekujących, bo zajęliśmy czas. Świerzbiło mnie, by kłapnąć o wiekowym pięknie konia w naszej świadomości historycznej, a ja byłem godzien przyjąć te pączki, choć nie od Bliklego i zutylizować je na piękne, białe pieczarki. Memento. Pamiętam. Przypomniałem sobie dla równowagi pięć lat różnych procesów, w których leitmotivem był tekst: „Chlali, kur..li się” z Lewczakiem, kapliczki mu się zachciało, a ja nie miałam co do garnka włożyć. Tu się zgodzę, gdy kupiłem nową Temprę – bordo metalik, ona kupiła kapelusz pod kolor. Sąd był cierpliwy i zainteresowany. Zgodził się z konkluzją, iż kapelusza do garnka się nie wsadzi.

***

Przyjechałeś pierwszy, wejdziesz ostatni. To było bardzo bystre posunięcie.
_ Pani do…?
– Ja zawsze do trójki, pan obok też?
– Nie, nie, ja do doktor – sanktuarium nr II.
Usiadłem, bo było wolne miejsce.
– Pani jest która?
– Tu jestem trzecia, ale przed nami jest wysoki pan, poszedł gdzieś.
Dialogi mnożyć by można w nieskończoność. Każdy zajął miejsce w kolejce wg kolejności do określonych drzwi. Miejsce zagrzane, kanapki i termosy poszły w ruch. Prasa kolorowa, spokój i harmonia. Do momentu, do czasu, aż wszystko zastygło, scementowało się głębokością rozmów o Raku swoim. Jedno mogło być oczywiste – że prawdopodobieństwo było średnio-znaczne, iż kolejka będzie, jaka jest – wiedzieli to weterani, unitarianie. Aż do chwili, gdy pielęgniarko-sekretarka zaczęła roznosić dokumentację medyczną do poszczególnych gabinetów. Medycyna C.K. Austro-Węgier wiedziała, jak wyłapać bumelanto-symulantów. Napis na każdych drzwiach informował, co tym możesz. Doktor może. „Lekarz decyduje o kolejności przyjmowania pacjentów”.
Do końca terapii Krystyny nie rozwiązali tego problemu. I słusznie – nie wiedzą, co ich czeka, kto jest „alfa” w stadzie.
– Siostro, a ja do… Siostrzyczko…
– K…, zawsze byłem do dwójki – nie mogła wcześniej powiedzieć?
– Lekarz decyduje, nigdzie się nie ruszę. Tu mnie przyjmowała – tu mnie przyjmie.
– Po co było wstawać o trzeciej?
– Pan był przecież pierwszy, proszę zająć swoje miejsce.
– Mam czas, nigdzie mi się nie spieszy.
Itd, itp.
Hospital manager na podszczeblu komórki parterowej miał rację.
– Co? Ożyli?
– Behavior poprawił się, mowa jest bardziej ekspresyjna. Wiedzą, że tu przypadku nie ma. Reguły? To jakby pies miał prawo mówić do fryzjera, który go strzyże. To jakby on więcej wiedział o psiej modzie niż jego pani i facet z nożycami. Z psiego poziomu można podyskutować o zapachu skarpetek.
Wkur…ło mnie to do bólu. Pielęgniarki wiedziały, wg jakiego kodu rozdzielają. Czasami, gdy byłem pierwszym pytającym, odpowiedziała. Później nie. Odpuszczałem, chociaż bardzo chciałem, by trzeciego dnia Myszka jak najwcześniej była w domu. Te durne dwie, trzy godziny nabierały szczególnego znaczenia – koleżanki wychodziły, a tu jeszcze kapie.
– Siostro, można trochę szybciej puścić?
Czekał pies w samochodzie, czekał obiad w domu, czekał cały dom i ona na niego czekała. Nigdy nie przyzwyczailiśmy się do tych straconych godzin.
Ten brak informacji dla ludzi tak ciężko doświadczonych, w tak prostej sprawie, powinien być zagrożony klątwą, że każdy może wcześniej czy później zająć miejsce w tej kolejce bezradności.

***

Zasady miały być następujące: 2x dwa i pół dnia w szpitalu na miesiąc. Oczywiście plus dodatki, coś przeciwwymiotnego, coś na apetyt, cieniutka szpila samodzielnie w brzuch – celaksan – ewentualnie coś na sen.
Bodajże przy drugim cyklu – dodatkowe badanie – scyntygrafia kości. IV Wojskowy Szpital Kliniczny SPZOZ – Zakład Medycyny Nuklearnej – Wrocław, ul. Weigla – za miesiąc. Efekt dodatkowy – lek przez pompę infuzyjną, dodatkowe trzy godziny w szpitalu raz w miesiącu plus odruch wymiotny w domu. Sale dwu- trzyłóżkowe – zawsze sterylnie czysto. Cisza, senność czystej pościeli, zawsze ciepło. Personel miły. Oddział koedukacyjny. Do łazienki z kroplówką na kółkach. Do łazienki albo na Krupówki. Tak ochrzciłem korytarz – ponoć trochę się przyjęło. Nudy, choć można pogadać. Pierwsze sympatie w bólu, niezależnie od płci i wieku.
Przyjeżdżam raz dziennie, około południa, na dwie-trzy godziny. Torba żarcia.
– Rosołu za dużo, po co tyle owoców, przecież ciastka sama wzięłam.
– Radio?
– Radio…? Nie wiem.
Na początku był laptop – prawie nówka, klawiatura niemiecka. Tomek – syn, organizował płyty DVD. Chciałem bardzo, by się nie nudziła, a czas biegł jak najszybciej. Puszczała coś tam i zasypiała. Laptop się zepsuł – przegrzał się ponoć na tej pościeli, leżał i nie mógł oddychać – poszła karta graficzna. Już nie zostanie naprawiony. Przeprosiny z radiem. Sen, dużo snu, spojrzenie jednym okiem na kroplówkę, klepsydra czasu – były takie. Poniedziałek, wtorek, środa około 14.00 – do utęsknionego domu. Bywało, że za późno otrzymali lek z apteki i czekałem – czwarta, piąta. W drogę. Nuka jechała zawsze w dniu odbioru – na parkingu pisk, wrzask, bieganie tam i z powrotem, sikanie – powrót via Tesco. Obserwowałem przy tych pierwszych chemiach, jak Krystyna chłonie tłum obcych ludzi wokół, z których każdy ma cel, a większość jest skoncentrowana na liście zakupów w ręku bądź w głowie. Przed każdym dopuszczeniem na oddział – krew i ważenie. Ważyła wtedy 42 kilo. Cień kobiety, szczudła nie nóżki, płaska klatka piersiowa, chód mało skoncentrowany.
– Jedźmy już – widać po niej zmęczenie po kilkunastu minutach.
Domowe wyro, dwa- dwa i pół dnia dochodzenia do siebie. Do łazienki po niej lepiej nie wchodzić.
Dwanaście cykli chemioterapii, po dwa w miesiącu. Damy radę. Scyntygrafia dorzuciła dziesięć swoich.

***

Tygodnie, miesiące, dni pomiędzy nimi odmierzane były chemią. Morfologia była lepsza lub gorsza, zawsze jednak spełniała normy dopuszczenia na oddział. Waga powoli z uśmiechem i konsekwencją kapiącej kropli w jaskini życia, przebijała się do tej sprzed choroby, w granicach 52-55 kg. Co prawda nigdy jej nie osiągnęła, ale pięćdziesiąt i więcej w pewnym momencie miała. Były to normalne dni rehabilitacji po bardzo ciężkiej operacji onkologicznej. Mnie jednak łyżka dziegciu towarzyszyła zawsze, szczególnie gdy pani doktor X przyjmowała.
– Jak się pani czuje?
– Bardzo dobrze, tak, mam apetyt, piję dużo soku z buraków.
Wiem, że wszystkich onkologów to wnerwia. Wnerwia ich ten zapał do picia soku z buraków, nawet w konfiguracji z innymi owocami lub warzywami. Najbardziej akceptująca reakcja jest typu:
– Skoro pani nie szkodzi…
– Nie, pani doktor – bardzo dobrze się po tym czuję, mam duży apetyt.
Denerwujące, prawda? Tak się uwzięli na te buraki czerwone – praktycznie jeden w jeden.
– Stolec?
– Bez problemu, no może jest trochę rzadki. O zapachu roznoszącym się wokół na szczęście nie mówi.
– Proszę się położyć – rękawiczki obowiązkowo. Boże, gdzie to ciałko, gdzie piersi? Nadmiar skóry na brzuchu, po obu stronach blizny.
– Boli?
– Nie.
– Proszę się ubrać.
Zawsze tak samo. Uśmiech żony napełnia gabinet, jej wiara i optymizm jakby irytowały lekarza. Teraz wiem, że wiedzieli, Przeraziła mnie kiedyś informacja, iż w Polsce na 10 chorych kobiet na raka w krótkim czasie umiera 8. U mężczyzn jest pół na pół. Już zaczynało być coraz gorzej – przeraziło mnie to, przez wiele dni dudniło samowolnie w głowie, gdy myślałem czy patrzyłem na Krystynę. Oni wiedzieli, woleli nic nie mówić, nie uśmiechać się do pacjenta, nie rozdawać nadziei na lewo i prawo.
To rozdarłoby im serca. Oni znali wyroki albo zwyczajnie mieli to gdzieś. Pracowali przecież na samozatrudnieniu. Ich firma, np. X, świadczy usługi na rzecz szpitala wojewódzkiego, a nie na rzecz pacjenta. Płacą cienko, więc trzeba pracować w wielu miejscach. Trzeba się nakombinować, jak z doby wycisnąć ze 30 godzin plus trochę na sen. Rakowiec to Rakowiec. Przecież powinni zrozumieć, mają papiery, skoro tyle im nawycinano, a chemia jest na granicy otrucia pacjenta, to głupek by się domyślił.
Rakowiec – to kiedyś wrzód na pięknej dupie Wrocławia. Gliniarze i większość mieszkańców wie, co mówię. Jest tam Komisariat Policji. Znam ten budynek przy ul. Traugutta – przez 5 lat pracowałem tam jako psycholog w Poradni Zdrowia Psychicznego Polikliniki MSW. Gliniarze wiedzą i okazuje się, że lekarze też wiedzą jak traktować Rakowców. To ludzie z Trójkąta Bermudzkiego, dla dobra społecznego muszą być pod specjalnym nadzorem, a przyszłość ich jest oczywista.
Nie wiedzieć czemu, wtedy dokumenty dali Krystynie do ręki. Poszła do szpitalnego baru walczyć z hipoglikemią. W takich sytuacjach siedziałem, dzielnie pilnowałem bagażu – choć nie było takiej potrzeby i pilnowałem miejsca siedzącego. Taka potrzeba była – bruk kolorowy jeszcze nie dotarł, w ręku miałem jedynie dokumentację medyczną. Wszystko to samo, co wcześniej. Nie, nie – osobna kartka opisująca przerzuty na żołądek. Wiemy o tym po raz pierwszy, na razie tylko ja. Opis duży, dość zrozumiały. Machina ruszyła, a my nic nie wiemy. Dziś do doktor X. Jak zwykle atmosfera godna wybierania koloru trumny przez najbliższych. Pani doktor i druga mniej biegła w rzemiośle doktor. Ta druga pisze, sprawdza, porównuje, wpisuje, coś mruczy do X – ta skinie głową, tamta pisze dalej. Wszystko gra, na oddział. X wali pieczątkę i podpisuje, czego nie napisała. Półuśmiech – znaczy „dawać następnego”.
– Pani doktor, dlaczego nikt nas nie poinformował o przerzutach na żołądek? Musiało zabrzmieć jak natarczywe pukanie w wieko zamkniętej trumny od środka. Diabeł?
Trzy ożywione twarze. Myszka nie wiedziała. Doświadczona doktor opanowała błyskawicznie przerażenie mojej żony i tej, co pisała.
– A kto panu takich rzeczy naopowiadał?
„Face to face”. Oko w oko z moim zezowatym spojrzeniem.
– Nikt mi tego nie powiedział, to jest w dokumentacji żony.
Adeptka bacznie obserwuje nauczycielkę zawodu, która nerwowo grzebie w papierach. Znalazła, czyta, triumfuje.
– Nie, nie, ktoś tu przypadkowo pomylił nazwiska i włożył do teczki.
Ulżyło wszystkim, chyba jedyny moment takiej obopólnej empatii.
Słowa „jatrogenia” to ty nie znasz? Gdyby znaczyło owrzodzenie jąder u ogiera, którego nawet nie masz w stajni – to byś wiedziała.
Papierów do ręki już nigdy nie dostaliśmy…

***

Wyjątek potwierdza… Byłbym nieuczciwy, gdybym nie wspomniał o młodej pani onkolog. Robię to z prawdziwą satysfakcją i nadzieją, iż nie tylko wiek miał udział w jej postawie zawodowej. Byliśmy u niej nie więcej niż dwa razy. Młoda, mogłaby być naszą córką. No i co z tego, że miła, że jako jedyna nie patrzyła na zegarek i po milczącej chwili, gdy już odpowiednio zgłupiałem, iż mogę zadawać tyle pytań, ile chcę – powiedziała:
– Proszę swobodnie pytać, co pana nurtuje w związku z chorobą żony.
I co z tego, że jest jedna, chuda jak drzazga? W ich onkologicznym sumieniu dziury nie zrobi. Naprawdę wyraziście szczupła, bystra. Liturgia ta sama, ale słowo do wiernych otwarte na wątpliwości. Nie wiem, co było powodem, że nie bała się pytań, a jej odpowiedzi mnie zadowalały. Niczego więcej nie dowiedzialem się o niej. Może i dobrze. Została dla mnie dziewczyną z onkologii, której serce z ledwością mieści się w jej anorektycznym ciele. Jeśli to skutek stresu i brania na siebie odpowiedzialności za innych, to niech idzie jak najprędzej na przedszkolankę.
Tak pamiętam, tak pamiętamy, a część tej pamięci jest już w niebie.

Ten fragment rzeczywistości został w części zainscenizowany, chociaż było to najprawdziwsze wydarzenie – nieuniknione, przykre dla wszystkich kobiet, które muszą poddać się chemioterapii. Kobieta może założyć perukę i czuć się świetnie, gdy ją sama sobie wybierze, bo ma „chimerę”, stosownie do potrzeb i oczekiwań zdziwienia, podziwu i sakramentalnego:
– Dobrze ci w niej.
Patrzy świdrującymi ślepkami i wierzy, że możliwe, iż zafunduje sobie taką fryzurę na stałe. Krystyna, odkąd ją znam, była nie do końca naturalną blondynką. Nosiła treskę (to słowo i ten fakt poznałem później). Moje zdziwienie, przerażona mina głupka, były wielokrotnie przypominane przy różnych okazjach, by kpić z męskiej nieznajomości kobiecych upiększeń. To „coś” w trakcie „czegoś” przesunęło się całkiem na bok głowy. Tragedia.
W szpitalach na poziomie „minus” – tam, gdzie jest bar i sklep z ciuchami, jest także sklep z akcesoriami niezbędnymi dla ludzi chorych. Były tam takie peruki, refundowane przez NFZ do określonej kwoty, po otrzymaniu stosownego zaświadczenia o konieczności chemioterapii, a co za tym idzie, bardzo dużym prawdopodobieństwem wypadania włosów.
Obserwowałem reakcję Krystyny na ten pierwszy triumf choroby. Na ten stygmat, od którego nie wykręcisz się sama przed sobą, przed spojrzeniami ulicy, obowiązkiem odpowiedzi na pytania bliskich. Główny temat rozmów w początkowej fazie chemii. Obserwowanie innych, jak zmienia się im twarz, zachowanie na Krupówkach, gdzie prawie wszyscy zdejmowali peruki. Mówiła, że musi dobrać najbardziej podobną do obecnej fryzury, że zaskoczy Berlin, dziewczyny w trasie, zwróci im uwagę o małej spostrzegawczości. Czekała na taki triumf i sądzę, że bała się mocno, że nie nadejdzie, że będzie to triumf choroby nad nią samą. To nie była przygoda z treską.
– Nie dopuszczę, żeby mi ktoś zwrócił uwagę: ma pani jakieś włosy na plecach – bądź gdziekolwiek indziej – mówiła.
Zdecydowała, że obetnę jej włosy maszynką, którą dużo wcześniej kupiła dla moich potrzeb – w najczarniejszych snach nie przewidując, że jej także będzie niezbędna.
Zaopatrzona w stosowny papier, przekopała szpitalny sklep. Zarezerwowała jedną na jakiś tydzień, bo mimo refundacji trzeba było dopłacić. Tyle nie mieliśmy.
Było jasne – gdy poczuje się na siłach, jedzie do Berlina – na tyle i wtedy, gdy będzie to możliwe. Przez kilkanaście lat ani Krystyna, ani ja, nie mieliśmy ubezpieczenia zdrowotnego. Ona, bo pracowała na czarno, ja, bo mimo że prowadziłem bankrutującą firmę, nie płaciłem składek ZUS. Raz wspólnie prawie odczuliśmy, jakie niesie to ryzyko finansowe. Wyjeżdżała wtedy do pracy w niedzielę po południu, a wracała w piątek wieczorem. Nie lubiłem do bólu tych niedzielnych pożegnań. Buziak, piwo, pilot – sam na sam z towarzyszką nudą, rozdrażnieniem, irytacją, cotygodniową pustką w najgłupszym z możliwych momencie tygodnia. Wtedy też tak było. Po półgodzinie słyszę windę i znajomy stukot obcasów Myszki. Dwa krótkie, znajome dzwonki.
– Coś się stało – ale nie jej – otwieram nerwowo.
– Bierz paszport – jedziemy.
– Jacek jedzie sam, nawalili. W Berlinie masz wszystko – gacie, szczoteczkę, wódeczkę. Do firmy zadzwonisz.
Po dwóch godzinach autostrada A4 była zablokowana w obie strony. Wtedy tam nie było barier rozdzielających dwa pasy ruchu. W miejscowości Rościce, gdzieś na wysokości. Żar zderzyły się czołowo dwa samochody jadące z pełną prędkością w przeciwnych kierunkach. Policja, kilka sanitarek, wozy straży pożarnej. Pucfrałki wracają do roboty. Śląsk i Opolszczyzna wracają do siebie. Bajzel drogowy, lato, dzień długi. Wszystko widać. Forda mondeo prowadził nasz wspólny znajomy, siedzieliśmy z tyłu. Ich było dwóch, młodych i pijanych – w skradzionym samochodzie. My w kierunku granicy w Olszynie, oni nie wiadomo dokąd. Pamiętam tylko dwie kilkusekundowe sytuacje. Jacek potwierdził ich prawdziwość. Jest dziwna cisza, jestem w strasznie nienaturalnej pozycji. Większość ciała jest z przodu, głowa wbita w wypchniętą szybę. Czyjeś słowa: tylko się nie ruszaj.
Druga scena. Krystyna leży na noszach w karetce pogotowia w gorsecie szyjnym, ja siedzę obok. Jeśli już to opowiadam, to z pewną dumą z własnego zachowania, gdyż reszta jest opisem faktów przez innych. W fordzie eksplodowało kilka poduszek powietrznych. Jacek miał połamane palce i ogólne potłuczenia, ja zostałem oskalpowany na 3/4 głowy, wylazłem sam.
Krystyna została zakleszczona w samochodzie. Uwolnili ją strażacy, z rozharataną twarzą i całą tą resztą wartości dodanej w tej sytuacji. Od prawego kącika ust, rana rozdzielała wszystko. Większość zębów wybita.
To słowa naszego kierowcy:
– Wylazłeś sam, zacząłeś coś wrzeszczeć, by ją wyciągnęli. Nie dałeś się zabrać do karetki, głowę miałeś okropną, ale łaziłeś. Lekarze powiedzieli, że nie masz uszkodzonego kręgosłupa – odpuścili, byś mógł czekać na Krystynę. Siedziałeś w karetce i czekałeś, aż ją wyciągną. Pojechaliście razem.
Ford mondeo był w miarę nowy, miał tzw. strefę zgniotu, silnik wbił się pod samochód. Ich kradziony stary opel kadet – nie.
Wlazł im do środka – jak kawałek sprawiedliwości.
Wiedzieliśmy, że istnieje Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego. Wtedy wykpiliśmy się od konsekwencji finansowych. Krystyna legitymacją byłego męża – rencisty żołnierza zawodowego, ja po konsultacji mojego kierownika z księgowym – wpłaceniem tych zaległych i obecnych składek ZUS za szefa, by wystarczyło na aktualne ubezpieczenie za dwa tygodnie opieki szpitalnej, bo daliśmy dyla na własną prośbę.

Poszło dość szybko – jakiś oddział NFZ – Wrocław, gdzieś blisko dworców głównych PKP i PKS. Tam reklamy, coś w stylu: „Nowa czupryna dla łysych chemików”. Krystyna wypatrzyła – pytamy, blisko. Idziemy pieszo. Miejsce nieszczególne, Oficyna tego, w co nie wcelowała Armia Czerwona – placyk z budynkiem wyraźnie dobudowanym na czasowe potrzeby jakieś pięć dekad temu. Ta sama firma, co w szpitalu, ale obiekt na mieście, klientela większa – więc i wybór dużo większy. Gdyby nie powaga sytuacji, okazałbym naturalne zdenerwowanie i irytację z czasowyboru. Obok wejścia do sklepu stał skuter. Dwa koła z przodu, jedno z tyłu – chyba włoski.
– Wejdź na chwileczkę.
– Panie mi doradzają – bardzo fachowo. Ma być prawie taka sama jak obecna fryzura.
– Która z tych?
Są cztery. Wskazuję środkową, tchnięty niczym.
– Nie znasz się.
Idę oglądać skuter. ponoć ma nazwę MP-3. Kombinuję, jak facetowi udało się to tak profesjonalnie przerobić. Teraz wiem – był firmowy.
Po półgodzinie wchodzę poproszony.
Dwie peruki.
– Patrz uważnie – przymiarka przed lustrem.
– Ta pierwsza – zupełnie poważnie mówię, widząc potwierdzającą postawę sprzedającej i Krystyny.

***

A gdyby to rozegrać jak trzyaktówkę? Pierwszy mamy za sobą. Był taki, bo taki był. Treść musiała być taka, bo inna być nie mogła. Formę ukształtował dany dzień, zapach inny od szpitalnego. Lepszy jest hałas miasta – upierdliwy, ale lepszy. Statyści, wszyscy obok – dobrze opłaceni za naturalność. Akt drugi będzie tyleż oczywisty, co oczekiwany z lękiem. Będzie to spektakl dwóch aktorów dla dwóch widzów – a wszystkich razem będzie dwoje.
Kartę załatwiliśmy. Prawdopodobieństwo zaistnienia konieczności skorzystania z niemieckiej służby zdrowia było wysokie i oczywiste. EKUZ redukowała lęki związane z finansową stroną zdrowia. W tym natłoku fobii dla mnie miało to olbrzymie znaczenie.
– Dziś mnie ostrzyżesz.
W kilka dni po kupnie peruki dojrzała do pozbycia się jednego z najcenniejszych klejnotów kobiecej urody. Piękny, słoneczny, październikowy dzień – bodaj niedziela. Powiedziała mi to rano.
– Kochanie, niedługo zajdzie słońce.
Musiałem przypomnieć, mając na względzie przygotowaną kamerę i dobre światło do zdjęć. Uzgodniliśmy wcześniej, że pół godziny przed pofilmuję ją w różnych sytuacjach. Wewnątrz i na zewnątrz, trochę granych, trochę prawdziwych, by móc potem porównać. Maszynkę do strzyżenia można ustawić na 4 długości włosa, co na głowie zostanie – od 3 mm do 12 mm. Wybrała 3 mm. Ustawiłem ją tak do lusterka, by nie widziała siebie w trakcie strzyżenia. Nie wiem, co czuła, nie mówiła nic. Mnie było przykro, żal nie wiedzieć za czym. Nie dowcipkowałem.
Miękkie, delikatne blond włosy z ciemniejszymi końcówkami opadały na ręcznik, na ziemię. Trwało to kilka minut.
– Ale dziwne uczucie. Jakie są ostre, faceci takie mają?
– Jak mają takie, to takie mają – odpowiedziałem filozoficznie.
Podeszła do lustra powieszonego na zewnątrz budynku.
– Ale dziwnie – powtarzała wielokrotnie, obracając głowę, jakby szukając jakiegoś ujęcia godnego akceptacji. Przyniosła perukę. Długo celebrowała jej nakładanie, ułożenie, poprawianie. Patrzyła na mnie milcząco, pytając – bardziej tak, czy tak bardziej? Stałem z kamerą, aż dokona ostatecznego wyboru, by móc ją włączyć.
– Ale dziwnie – to nie to samo, gdy nakładałam na włosy.
Włączyłem kamerę, dokładnie pamiętając ostatnie ujęcia, gdyż dla mnie wyglądała identycznie w obu wersjach. Filmowałem, starając się, by zarejestrować podobny fragment, co przed podstrzyżynami i w sytuacjach innych, ale podobnych.
Wieczorem podpiąłem kamerę do TV ponad 50 cali.
Patrzyłem uważnie na żonę i TV, by pamiętać, od którego momentu jest w obcej czuprynie. Obiecała, że w mig wychwyci. Nie zorientowała się.
– Tu już jestem chyba w peruce.
Jeszcze z cieniem wątpliwości.
– Tak, tak, tu już mam perukę.
Szereg ogólnych myśli, wypowiedzianych ni to do siebie, ni to do mnie.
Pełna akceptacja, potwierdzenie rzeczywistości przed lustrem w łazience.
– Jest dobrze – pomyślałem za klasykiem i powiedziałem sobie – panie prezesie, zadanie wykonane.
To był akt II.

Akt III jest długi i nudny jak flaki z olejem, strzelba z aktu pierwszego nie wypali. Didaskalia pisane przez lęk, w tym zakresie nie wniosły nic. Akt trzeci nie był dramatyczny, publiczność w większości dawała się nabrać na początku, niezbyt skupiona popadała w zażenowanie i oklaskami podziwu, w dużej mierze szczerymi, wyrażała podziw i uznanie dla kunsztu sztuki, której by można nadać tytuł „Hair onkologiczne”. Krystyna mówiła, iż zdejmowała perukę w mieszkaniu w Berlinie. W obu wersjach czuła się dobrze.

Włosy odrastały powoli i nierówno, ale względnie szybko. Po jakichś dwukrotnych poprawkach przy pomocy nożyczek, już jako chłopczyca zrezygnowała z peruki i nigdy do niej nie powróciła.

***

Mniejsze bądź większe problemy z wkłuciem do żył miały wszystkie pacjentki, mężczyźni zresztą też. Po pierwszej chemii zaproponowano żonie wszycie portu. Jest to coś, co w sposób trwały zastępuje wenflon. Jest to z pewnością zabieg chirurgiczny, wykonany przy miejscowym znieczuleniu, ułatwia życie „chemika” (a przede wszystkim im). Dobrze, że ją namówiły. Dobrze, że się zgodziła. Bo nie wszyscy z tego skorzystali. Pan Zygmunt skorzystał. Zabieg miał trwać około 20 minut plus pół godziny obserwacji i do domu. Ponieważ tego dnia miałem jechać po pierwsze swoje pszczoły, umówiliśmy się, że pójdzie sama. Miało to w żaden sposób nie wpływać na możliwość kierowania samochodem. 21 sierpnia 2013 roku – pierwsze moje pszczoły, początek profesjonalnego leczenia. Wierzyłem, że myślą o pacjentach. Pszczoły i stare ule zaczęły mnie powtórnie fascynować. Wiele lat temu dostałem od lokalnej poetki ul z pszczołami. Jej mąż, skrzypek, zajmował się tym wiele lat temu, ale też wiele lat temu zmarł. Został jeden ul, miałem już dom na wymarzonej działce. Podziękowałem, wziąłem. Nakupiłem książek, kapelusz ochraniający, podkurzacz, bez którego ani rusz. Co dalej? Szukam pszczelarza, jak najbliżej, który znajdzie chwilę czasu i zajrzy do ula swym przenikliwym, pszczelarskim okiem. Był starszy pan. Kilkanaście starych, kolorowych uli przed małym poniemieckim domem. Zajrzał, zadymił, ja ubrany jak na syberyjską zimę, matkę znalazł, pszczół mało, słabe, chore. Ponad dwadzieścia lat później. Na działce obok stało kilka uli, ich właściciel przyjeżdżał do nich samochodem bez tłumika, z brodą do pasa kitą z tyłu, łysiną z przodu i czapką jaką noszą talibowie. Poznałem się z M., pomógł mi kupić pierwszą rodzinę pszczelą, tzw. Odkład. Umówiliśmy się, że to będzie w tym właśnie dniu, pojedziemy przez las jego samochodem, a Krystyna naszym starym passatem na wszycie portu. Mój pierwszy ul sprzed lat ostał się, choć był w fatalnym stanie. Wyremontowałem go, jak umiałem, przy pomocy środków, których nie miałem. Mam swoją pierwszą pszczelą rodzinę, którą z czasem powiększę – ale nie wiem, że z czasem stracę własną rodzinę. Krystyna, gdy byliśmy w pasiece Mirka w Siedlcach, gdzieś obok koni doktor XL – zadzwoniła, że czuje się bardzo źle, wszystko się przedłużyło – sama nie wróci. Zmiana planów, do wieczora załatwiliśmy wszystko.
Fascynacja pszczołami mi nie przeszła, pęd do gromadzenia starych porzuconych uli też. Poznałem Grześka z Malin, piwo zamawia lewą ręką, pasieka ponad 100 uli, zacięcie stolarza, wiedza i doświadczenie sprzed pierwszej komunii. Jego świat jest dwubiegunowy: ci, co coś wiedzą i rozumieją pszczoły oraz głupki.
Telewizor go nie modyfikował, bo go nie miał, resztę opisu świata czerpał z Biblii.

Bajzel przy przydziale gabinetów po badaniu krwi mi już spowszedniał, gdy Myszki nie było, starałem się wywalczyć, co nasze w komitecie kolejkowym. Jeden gość uwiódł mnie jednak swym uporem i konsekwencją, przekonaniem, że on do dwójki. Facet sześćdziesiąt plus, przyjechał z synem. Miłość synowsko-ojcowską widać już mieli dawno za sobą. Pacjent miał na dokumentach cyfrę w szerokim kole czerwonego flamastra i nie była to dwójka. Próbowałem to wytłumaczyć synowi, gdzieś około trzydziestki. Zrozumiał. ojciec nie zrozumiał. Ogłosił wszem i wobec, że on do dwójki. Na nic próby tłumaczenia pielęgniarki, iż jego dokumentów tam nie ma. On do dwójki. Synowi złość przeszła, wrócił, tłumaczył. Ojciec chce do dwójki – już myślałem, że wcześniej posiłkują się kopertą, coś nie zadziałało, stąd jego determinacja. Ale za dużo hałasu jak na kopertę. Podejście było najprostsze z możliwych. Tyleż proste, co skuteczne. Z jakąś sobie znaną regularnością oznajmiał wszystkim, że on i tak pójdzie do dwójki. Wlazł bez dokumentów. Pielęgniarka dokumenty przeniosła pod jedyny właściwy adres. A mówił to wszystkim od ponad godziny. Nikt nie wierzył, nawet ja.

***

Władzia istotnie słuchała uważnie wszystkiego, co Krystyna jej mówiła. Czynniki najistotniejsze sam podpierałem swoim autorytetem. Po weekendzie spędzonym u nas pojechały samochodem do Berlina z Wrocławia pod mieszkanie legalnie wynajmowane, jeszcze pod poprzednim nazwiskiem żony – Reiman. Na niemieckie ucho do przyjęcia. Szok poznawczy Władzi był jednak większy niż można było się spodziewać. Pierwszy tydzień jeździły razem – U-Bahny – S-Bahny – busy.
– Kartka, zapisuj, licz przystanki, wysiadasz gdy zobaczysz… i kawałek pieszo.
To z A do B – potem dwie godziny przerwy – wtedy park, galerie.
– Ucz się języka, kilka podstawowych słów dziennie, jakby coś, to ten mały słownik w torbie.
Myszka wraca na chemię, Władzia kiwa głową jak piesek zza tylnej szyby samochodu.
Później miałem okazję wielokrotnie słuchać rozmów telefonicznych w szpitalu.
– Tak, to ten autobus, ale pojechałaś w przeciwnym kierunku, powiedz, co widzisz, przecież tam stoisz, tylko się odwrócić. Przestań wieczorem wydzwaniać z komórek dziewczyn.
W granicach trzeciego tygodnia Władzia okrzepła, co prawda dzwoniła do rodziny z komórek cudzych, ale przeważnie trafiała tam, gdzie chciała.
– Nie bądź głupia, ty się nie dawaj – głos zatroskanego męża.
– A dlaczego 10 euro na pół, jak jej nie ma? – teściowa.
Bunt na pokładzie przybierał coraz realniejsze kształty. Wyjścia nie było, Władzia przejęła inicjatywę i czasowo pracę w tygodniach, gdy była sama i część, gdy były razem. To był dobry początek złego końca dla kuzynki. W niedługim czasie straciła pierwszą pracę – pracę Krystyny. Telefon pryncypała do Wrocławia:
– Zaczekamy na ciebie – po niemiecku.
Do Władzi telefon:
– Co się stało?
– Nie wiem.
Potem były następne utraty pracy. Ekonomiczne światełko w tunelu znowu przygasło, szła zima. Źle, będzie zimno, nie mamy drewna na opał w dwóch piecach. Władzia poczuła grunt pod nogami i równie szybko go traciła, chwiejąc się i podtrzymując wszystkim, co było w zasięgu ręki, nawet gdy to był współpasażer komunikacji zbiorowej.
– Masz czas, szukaj swoich prac, Krystyna przecież wróci, a ty tracisz te, które dostałaś – w domu, w Berlinie – po polsku.
– Ucz się języka.
Władzia poszła w zaparte, czasami miękła, gdy znajdowano małe butelki po alkoholu pochowane wszędzie. Po około trzech miesiącach – wilczy bilet. Własnych prac zero.
– Wolę stracić pracę, bo nie mogę jej wykonać, niż ją tam wysłać. Pracowałam u tych ludzi ponad 10 lat – mówiła w domu rozgoryczona. – Stajesz się członkiem rodziny, umierali i rodzili się przy mnie. Nie chcieli Władzi, bo: przychodziła już wypita, wypijała im alkohol, wielokrotnie coś stłukła, nie chciało jej się wtedy sprzątać. I, co najgorsze dla nas, pożyczała pieniądze na konto Krystyny, za każdym razem tłumacząc koniecznym wyjazdem do Polski, bo dramat w rodzinie. Stówa euro w obliczu tragedii, każdy pożyczy.
Władzia wiedziała, że jak kompletnie nic nie przywiezie, to rzeczywiście będzie dramat. Pracowała sama – rodzina potrafi liczyć – mogła się rypnąć, wszystko zgubić co do imentu – kto uwierzy? Trzeba pożyczyć. Mogła to lepiej wymyślić.

***

Po co znowu tyle tego przywiozłeś, tj. rosołu w tym samym termosie, co zawsze, który uwielbia. Kura oddała życie nie po to, by grymasić.
– Na jutro.
– Zepsuje się – widzisz jak ciepło.
– To zabiorę.
– Może bym później zjadła.
I tak wkoło Macieju. Gorąco, sennie, sala dwupacjentowa, skombinowana. Nikt jej nie lubi, choć cisza i spokój. Z pielęgniarkami można się dogadać, by pozwoliły zaczekać na koleżankę, z którą wcześniej się umówiły, o ile przejdzie badania. W tej sali capiło dodatkowo, kibel nie korzystał z energii kinetycznej, lecz z pompy uruchamianej przez spłuczkę.
– Radio gra cichutko, wróciło do łask. Wiadomości można zrozumieć.
– Wczoraj w nocy czy nad ranem pobrano mi krew.
Patrzę i słucham uważnie.
– Potem przyszła pielęgniarka X, bardzo ją lubię, pytam, po co. Od razu poszła sprawdzić do dyżurki.
– Błąd.
W nocy pielęgniarki mają prawo być zaspane – zrozumienie tego faktu nie zwalnia mnie od myślenia. Każda decyzja w oparciu o te wyniki krwi będzie szkodliwa dla kogoś o podobnym nazwisku do naszego. Miejmy nadzieję, że nie tym razem. Błędna decyzja, w oparciu o wyniki krwi innej osoby, zacznie żyć swym życiem. Błąd, praprzyczyna czyjejś tragedii, rozmyje się. Łańcuszek przyczyn i skutków, zdrowia i życia pacjenta może zmienić się w ruletkę. To rakowcy – ciul z nimi – da się opisać.

***

Krystyna stopniowo, ale konsekwentnie przybierała na wadze. Mówiła o tym nie tylko waga domowa, ale i obiektywne wpisy do karty przy pobieraniu krwi. Świadczył o tym też jej coraz bardziej kobiecy wygląd, gracja ruchów, ubiór coraz bardziej dopasowany do figury. O chorobie zaczęliśmy mówić jakby w czasie przeszłym. Wyniki za każdym razem były bardzo dobre. Chemia – do domu, z domu do Berlina i znów do domu. Sytuacja materialna powoli, ale jednak rozpalała światełko w tunelu. Nie trzeba już półtora – dwóch dni na walkę z odruchem wymiotnym, lekką biegunką. Okazało się, że Myszce wystarczył już obiad w szpitalnym barze. Wieczorem zaczęła zamawiać pizzę z Pizza Station. Mówiła, jak z lekkim niedowierzaniem, ale przyjęli zamówienie. Skoro wyświetlił się numer komórki – przywieźli w pół godziny. Nie było daleko, ze stacji Shell obok mojej firmy, gdzie ją robili. Zjadły ją prawie w całości z koleżanką z pokoju – sali chorych. Później świdrujący zapach w tej sterylnej przestrzeni zrobił swoje. Na Krupówkach rozpuszczano wici:
– Kto pisze się na pizzę i na jaką?
Dowożono nawet po trzy jednocześnie, pielęgniarki też się dopisywały. Było fajnie.

Padło na nas, swoje przeszliśmy – tj. Krystyna.
Gumka myszka pamięci powoli brała się do roboty. Było dobrze. Pobyt w szpitalu w żaden sposób nie obciążał psychicznie żony – przynajmniej w zakresie jej zdrowia. Informacje o odejściu koleżanek wzbudzały oczywiście dołujące refleksje. Gdzieś podświadomie zaczynaliśmy wierzyć, że to sito nie dotyczy nas. Współczucie pobudzało do istnienia nadzieję, która rozrastała się w nas. Było to naturalne. Nie było najmniejszego powodu, żeby to nam się nie należało. Czułem rosnącą w niej siłę. Narzuciliśmy sobie rygor spacerów, jazdy na rowerze. Dystanse były coraz dłuższe, więc ja i moja nadwaga przegrywały z kondycją „chorej”.
„To były piękne dni”.

„Pucfrałki” zwykle zjeżdżają z Berlina w okolicach 18 grudnia, a wracają po Trzech Królach. Władzia skutecznie wpłynęła na grubość naszego portfela, który napełniała jedynie Krystyna. Zwykle choinki kupowaliśmy w doniczce – później były przesadzone gdzieś na działce, 50% rośnie do dzisiaj. Święta będą cienkie – najpierw kartka, później Tesco. Po raz pierwszy. Zwykle szalała. Na działce mamy kilka młodych świerków:
– Zrobimy wiązankę z gałązek, udekoruję. Wszystko jest.
Patrząc gospodarskim okiem na wszystkie drzewka i każde z osobna, stwierdziłem:
– Szkoda.
Sekator, siekierka i do lasu – po raz pierwszy. Spietrany byłem – cóż, męska rzecz – być z siekierą.
Szutrowym duktem, przeciwpożarowym ufundowanym przez UE – stosowna tablica i brak ruchu. Prawie nikogo. Czasami przemknie jakiś cień, pewnie z podobnym zamiarem jak ja – on pieszo. Rosło jakieś nieszczęście blisko drogi. Naście lat temu też była choinką i ktoś skorzystał z jej urody. Skoro drzewko okaleczone, to nigdy już nie urośnie, jak oczekuje gajowy.
Sumienie czyste, tnę i uciekam szerokim łukiem, jak najdalej od lasu.
Drzewko postawiliśmy na zewnątrz, na stole, tuż przy oknie – mnóstwo migających lampek made in China, już zaprogramowanych wg kilku opcji. Wystarczyło gałązek na kłujący bukiet zrobiony przez Krystynę – bombki, włosy anielskie i co tam jeszcze…
Naprawdę ładnie.
Krystyna czuła się świetnie, ja też – w perspektywie dwie skrzynki piwa, dwie flaszki. Tomek – syn żony przyjedzie w drugi dzień świąt. Przyjedzie, bo mama po niego pojedzie. Pracuje jako ochroniarz, kawaler z dzieckiem na boku – Julka obrabia wszystkie święta, reszta ma rodziny. On zadowolony (kasa), oni nie muszą odrywać się od stołu. Tomek pije nie więcej niż symbolicznie – cieszy mnie to podwójnie. Święta na górce – ciepło, wszędzie napalone. Mama i syn śpią u góry. Święta – ciepło wszędzie, miło wszędzie. Wbrew pozorom, dużo żarcia. Wigilia – sami, opłatek ciach-ciach, TV, telefony, życzenia. TV x2 – Krystyna u góry, ja na dole. Flaszka na stole, przecież mam imieniny. Piję sam.
Myszka ma apetyt – schodzi do stołu kilka razy – głównie po „słodkie”. 18 grudnia była trzecia rocznica ślubu – bez prezentów.
Rano przywozi Tomka spod Tesco. Zostaje na dwie noce. Takie tam święta – ani gorsze, ani lepsze. Nie odróżniały się od innych, poprzednich. Jedynie przymiotnikiem, którego wtedy nie posiadały – los przybił pieczątkę: „Ostatnie – ostatnie wspólne”.

Podczas dwuipółdniowej chemii rytm był praktycznie zawsze następujący:
I dzień
6.00 – pobudka
6.30 – wyjazd, przejazd szutrem Kryniczno – Psary i dalej asfalt do ul. Kamieńskiego.
przed 7.00 – kolejka do laboratorium, pobranie krwi, wrzeszcząca Bożenka, piguła, chyba po praktyce z głuchoniemymi – mogłaby japońskim dzieciom opowiadać bajki na dobranoc.
9.00 – 10.00 – onkologiczna inkwizycja
10.00 – 11.30 – pierwsza kroplówka, wracam do domu, wreszcie piwo bez zobowiązań.
11.30 – 21.00 – telefonów wiele, większość od chemiczki.
II dzień
ok. 9.00 – telefon od Krystyny, potem drugi:
– Kiedy przyjedziesz?
– Za godzinę?
Potrzeba mi obudzonej drogówki, która ok. 11.00 śpi na trasie dojazdowej do szpitala wojewódzkiego.
– okolice południa – zawsze jestem ze świeżym żarcie, nie zawsze to rosół.
– w tym samym czasie – do szpitala przyjeżdża catering, ale mało kto korzysta. Nie po to ta sama ponoć firma żywi na górze, by na dole, w barze, nie zarobić na świeżych daniach, wg Myszki i kasy.
– 14.30 – powrót – wszystko gra, luz, swoboda, pies się cieszy – jutro pojedzie po panią. Browar, kilka telefonów, ostatni ok. 20.00.
III dzień
ok. 8.00 – 9.00
– Co słychać?
– Co u Ciebie, jak leci? – to nie jest zdawkowe pytanie. Bo jak leci dobrze, to wracamy wcześniej. Zepsuje się pompka infuzyjna, pacjentka śpi, guzika nie naciśnie, albo nie ma kompetentnej – bo to weekendy – i wszystko się przedłuża. Zwykle jestem między 1.00 a 2.00 po południu. Wielokrotnie zdarzało mi się czekać. Dzięki temu po raz pierwszy spotkałem Magdę. Trzyosobowy pokój, dwie pacjentki już wyszły, pompa podająca zastrzyk jeszcze pracuje – konsekwencja scyntygrafii i terapii leczenia przerzutów na kości. Zmiana pościeli, zmiana pacjentów. Pierwsza była Magda. Spotkałem ją potem jeszcze dwa razy. Witała się z nami bardzo serdecznie, czasem była na innych salach. O żarciu miała takie samo zdanie jak reszta. Chodziłem dla niej na dół do baru. Krystyna mówiła:
– Napisz mu na kartce, co chcesz, inaczej zapomni już na końcu korytarza. Gdyby nie było tego, co chcesz, pisz, co może być innego.
– Słusznie.
Po trzeciej „wspólnej” chemii z Magdą dowiedzieliśmy się, że nie żyje.

***

Historia Magdy, na tyle, na ile ją poznaliśmy od niej samej i pielęgniarek, miała wtedy niewyobrażalnie tragiczny wymiar – jej choroba, cierpienie, uśmiech madonny, gdy mówiła o bólu swoim, męża i sześciorga dzieci, które za chwilę pozostawi pod opieką Boga.
Dziś Magda nie żyje – zmarła 10 miesięcy wcześniej niż Krystyna. Przez ostatnie swoje lata z naturalnych przyczyn była pod stałą kontrolą lekarzy. Ja Myszkę też wysłałem do lekarzy. Była pod medyczną opieką i nie stwierdzono nic, zanim stwierdzono. Magda zmarła mając 40 lat, pozostawiła sześcioro dzieci, a najmłodsze miało wtedy 2 latka. Też nie stwierdzono u niej nic, zanim stwierdzono, że za późno.
Krystyna miała 59 lat. Piszę o swoim bólu, a o tamtym nie potrafię nawet myśleć. Siedziałem znudzony, wyczekujący obok łóżka pod oknem. Raz patrzyłem na pompę, coś tam wskazuje swoimi zielonymi cyferkami, raz za okno. Dwoje młodych ludzi przywitało się i bezszelestnie zaczęło zajmować łóżko przy drzwiach. Dojrzałe spojrzenia wokół, krótkie zdania rozumiejących się ludzi. On szczupły, z bródką a’la Lenin – też taką mam. Ona – widać i czuć – spokojna, wyciszona, jak szczęśliwa kobieta przed snem zdejmuje powoli srebrno-złotą biżuterię i mówi z wagą słów oczywistych, niezrozumiałych dla mnie. Mówi o Bogu, plastrach przeciwbólowych, ziarenkach klepsydry z błogosławieństwem każdego dnia spadających na główkę najmłodszego synka. Mówi o tym rodzaju wdzięczności, znanym być może jedynie śmiertelnie chorym – wdzięczności wobec przemijania, że jeszcze żyją, że te półtora roku od wykrycia dane było jej patrzeć, jak syn się usamodzielnia, jak jego malutka pamięć staje się coraz bardziej trwała, tak, że na pewno nie zapomni matki. To takie twórcze i bezpieczne poznać kogoś, kto świadomie idzie ku bramie śmierci. Wtedy to nawet nie boli, a pobudza poznawczo. Atomizuje sytuację: porównujesz, jak i kto potrafi udźwignąć tragedię, szukasz we wspomnieniach analogii. Współczujesz tej tak młodej kobiecie, jej młodej rodzinie – współczujesz, bo masz okazję patrzeć i słuchać Magdy, która jest w świecie, a ty go powoli omijasz szerokim łukiem. Obserwujesz książkę, do której zagląda co kilka chwil – czyta krótki fragment i odkłada, raczej przypomina go sobie. Zna ją na pamięć. W trosce o najbliższych boi się zapomnieć jakiegoś istotnego słowa z boskiej frazy. na tyle istotnego, że lęk mógłby się wcisnąć, rozbić monolit przeznaczenia bram Pańskich, prowokując chęć ucieczki, beznadziejnej walki o powrót od nieuchronnej, od danej szansy bycia ze Stwórcą, by móc opiekować się całym tym drobiazgiem, któremu dała życie, z miejsca dającego pewność, godnego Madonny, którą staje się każdego dnia.
Najpierw przetaczanie krwi, poprawa wyników lub nie, przeciwbóle w każdej postaci i ta cała reszta, o ile organizm da radę. Magda wtedy głęboko wryła się nam w pamięć i serca. W najgorszej fobii sennej nie było mi dane myśleć, że za kilka miesięcy poznam smak tych słów. Nigdy nie poszedłem tą drogą.
Powiedziałem Krystynie, gdy była w stanie podobnym do Magdy teraz – i nie wiem, czy nie żałuję:
– Nie potrafię się z Tobą modlić. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by Cię z tego wyciągnąć.
Magda wiedziała, że odchodzi – wiedziała i mówiła to do wszystkich. Głośno dziękowała Bogu za każdy przeżyty dzień, wiedziała, że musi zajmować się rodziną, bo tylko ona to potrafiła. Wiedziała również, że z każdym dniem to ona potrzebuje ich pomocy, a to jest trudne, gdy najstarsze, dorastające dzieci muszą przejmować jej rolę.
Od pielęgniarek dowiedzieliśmy się, że zmarła w lokalnym szpitalu.

***

Bodajże ostatnia stacjonarna chemia. Jest wypis, w nim skierowanie na tomografię komputerową, przed wizytą na „zastrzyk” w ciągu miesiąca trzeba ją wykonać i odebrać razem z opisem. Trzeba załatwić termin, najlepiej taki, który by nie kolidował z wyjazdem do Berlina. Dość, że szybki termin, to jeszcze określony dzień tygodnia, poniedziałek do południa albo cały piątek. Próbujemy, może się uda. Kręci się kobieta, brak identyfikatora, słusznej budowy, każde puknięcie w szybę skutkuje natychmiastowym otwarciem drzwi od wewnątrz rejestracji i wydawania wyników. Obcy nie wlezie. Później okazało się, że pani ta zarządza tą nader newralgiczną jednostką, wszystkim tym, co jest związane: daty przyjęć, opisy w terminie, kolejności przyjęć cito i nagłych bez cito. Decydowała o elastyczności szpitalnego regulaminu. Pani podchodzi do Krystyny.
– Powinna to pani zdjąć. Tez chorowałam na raka. Ksiądz mnie ostrzegł i wyzdrowiałam, bo też nosiłam.
Zdurniałem, patrząc pytająco.
– To pierścień Atlanty – przynosi nieszczęście, proszę mi wierzyć. Najlepiej jechać do kościoła na ul. Kasprowicza. Tam są ulotki. Przekonacie się państwo.
Na dziesięciolecie naszego nieformalnego związku zrobiliśmy popijawę. Łódź nie zawiodła, rodzeństwo plus reszta. Daliśmy w szyję, przynajmniej ja, w trakcie rozmowy po wyjeździe gości, gdy przyjechaliśmy do firmy, rozmowa zeszła na planowany ślub mojego brata z Agnieszką, jego partnerką i matką ich kilkunastoletniego syna. Marzyłem o wszystkim, tylko nie o ślubie, marzyłem o zimnym piwie, dwóch lub więcej.
– Dobrze, też weźmiemy ślub.
– Oświadczysz mi się?
– Panie Sławku, panie Sławku – wrzeszczy do pracownika i łapie kaktusa w doniczce. Powtórzyłem przy świadku oświadczyny, coś w formie, że się zgadzam.
– Tak, będziesz się nazywać pani Kołodziejczyk.
Dostęp do piwa miałem odblokowany.
Postawiłem warunki. Krystyna zgodziła się na wszystkie:
– ślub i wesele to cztery osoby: my – świadkowie
– żadnych kiecek, garniturów, wkładamy, co jest pod ręką
– zamówisz dla siebie obrączkę w kształcie pierścienia Atlanty.
Ja nosiłem taki od wielu lat, zrobiony na zamówienie przez złotnika w Rynku we Wrocławiu. Dałem mu szeroką obrączkę z poprzedniego związku. Dwie równoległe bruzdy, pomiędzy nimi imię, wewnątrz data ślubu. Ponoć, by przynosił szczęście, musi być przedzielony wewnątrz dłoni. Złotnik mówił, że to nie pierwszyzna dla niego. Przedzielony nie był, 18 grudnia, w mroźny dzień 2010 roku wzięliśmy ślub. Gdy wróciliśmy ze ślubu w trzebnickim ratuszu, w domu na dole było 2 stopnie Celsjusza, w lodówce 6 stopni.
Od tej chwili pierścienie Atlanty były naszymi ślubnymi obrączkami z datą w środku. Od tej chwili nosiliśmy je zawsze.
Gdy powiedziałem pani szefowej rejestracji, iż to są nasze ślubne obrączki, pokazując jej swoją – wpadła w niekłamaną troskę. Teraz pełny makiawelizm.
– Weźmiemy sobie to do serca.
– Dziękujemy.
– Mamy problem.
Wskazaliśmy dzień i datę TK. Weszła za drzwi otwierane pukaniem i zza szyby, po konsultacji z kimś tam, wpisała nas, Krystynę na badanie.
Nigdy jej słów nie wzięliśmy sobie do serca.
Myszce zdjąłem pierścień Altanty 1 listopada 2014 roku, około 11 godziny, z chłodnych rąk i cieplutkiego jeszcze ciała. Chłodne palce buntowały się, nie chciały go oddać. Pośliniłem jej rękę, jak we wstrętnym, obleśnym pocałunku. W kościele na Kasprowicza po ulotki nigdy nie byliśmy, nie czuliśmy takiej potrzeby. To były nasze obrączki ślubne, takie wybraliśmy (wybrałem) i nie wchodziła w rachubę jakakolwiek zmiana w tym zakresie.

Kamery rajcowały mnie zawsze. Mój pierwszy ślub utrwalony był na kamerze 8 mm, nakręcanej jak zegarek, film był wywoływany w ciemni fotograficznej – profesjonalnej. Oczywiście przepadł, wiem gdzie i u kogo – Paweł z Krotoszyna miał to przegrać na nośnik elektroniczny. Bawiłem się już wtedy lepszą kamerą. Analogową na kasety, jak do magnetofonu. Kręciłem prawie wszystko, co istotnego działo się wokół. Budowałem, rozbudowywałem. Wielka powódź 1977 we Wrocławiu została zarejestrowana na kilku taśmach, parę godzin. Od narastania fali powodziowej po jej skutki, aż do usuwania zniszczeń kataklizmu. Wziąłem samochód – poloneza trucka i pojechałem filmować miasto szykujące się na wielką falę. Wyjechałem z miasta w ostatniej chwili. Wszystkie studzienki kanalizacyjne oszalały. Wybijały wodę jak studnie artezyjskie. Pod wiaduktem kolejowym zgasł mi silnik, woda dostała się do kabiny. Wyciągnięto mnie. Wszystko to zostało w domu, który zbudowałem. Później Krystyna przywiozła mi kamerę z Berlina, ktoś sobie kupił lepszą. Kiedyś w nerwach rozbiłem ją, gdy kłapała dziobem, a ja szukałem ujęć ze wspólnym znajomym, który właśnie zmarł. Myszka przywiozła mi inną, przekonując jakiegoś pracodawcę, że ma zbyt starą. Potem jeszcze jedną – to już cyfrówki. Kręciłem bez opamiętania. Bawiłem się w robienie reportażu – jeden dzień z życia „pucfrałki” w Berlinie. Wstaliśmy zbyt wcześnie jak na mój berliński pobyt, trudno, przed 6.00. Potem U-Bahn, S-Bahn, twarz bez makijażu (obowiązkowy wygląd sprzątaczki). Czasami durne spojrzenie pasażerów.
– Przestań kręcić na dworcu – tu nie wolno.
Kręciłem, zadawałem jej reporterskie pytania – setki odpowiedzi. Profesjonalizm. Do domów nie wchodziłem, sam wiedziałem, że nie należy i nie podnosiliśmy tej kwestii. Zaopatrzony w piersiówkę snułem się wokół przystanków, gdzie mnie zostawiała i odbierała. Wreszcie koniec pracy, jest parę euro. Do sklepu. Jesień, zimno, wiatr, wiedziałem, że na jakieś volty bez proszenia się załapię. Jakiś duży market po drodze, wchodzimy. Dobre światło, w tle muzyka, ładne reportażowe ujęcia wśród kupujących.
– Przestań, bo cię wyrzucą.
Dokument to dokument, koniec dnia, muszę. Miała rację, czekałem przy wyjściu. W środku jednak trochę nakręciłem. Teraz zrobię ujęcie, jak wychodzi. Będzie całość. Czekam, wychodzi zła i dumna, że miała rację. Kręcę, cofam się, tak na wstecznym, dynamicznie. Były schody w dół, nie wiedziałem. Sam się wypiep….łem, kamerze nic się nie stało, nie mogłem jednak już jej utrzymać w potłuczonych rękach. Dziesiątki godzin filmu gdzieś leży, część przegrana na płyty DVD.
Kręciłem także jej chorobę, wierzyłem, że wygra, pewne sceny miały charakter zamierzony, jak np. obcięcie włosów i zamiana na perukę. W szpitalu, na chemii, kręciłem za jej zgodą, oprócz kilku ujęć w korytarzu. Nie miałem odwagi nagrywać innych, nawet za ich zgodą. Czasem to przeglądaliśmy, radośni szczególnie w kontekście filmu z wesela Izy i Igora. Ta sama kobieta, dwa światy. Później też kręciłem. Teraz już wiedziałem, że to jest prawdziwa dramaturgia, czuła się coraz gorzej, była coraz słabsza. Przyjeżdżały koleżanki pracujące w Berlinie. Krystyna leżała na „górce” w łóżku, one gadały, gadały. Głęboko byłem im za to wdzięczny. Ja już wiedziałem, sam z siebie, gdy wychodziły, dzieliłem się swoimi wątpliwościami. Kręciłem w hospicjum, za jej zgodą, a nawet zachętą – wtedy, gdy chciała. Ale to już nie było to. Wiedziałem, że już nie rejestruję jej choroby, którą kiedyś razem obejrzymy. Miałem poczucie hieny psychicznej. Nakręciłem krótki fragment, gdy była już nieprzytomna i w kaplicy.
Być może zmontuję to kiedyś i dołączę do książki.

***

Nukę dostałem na pięćdziesiątkę od Krystyny. Pojechała do schroniska we Wrocławiu i za 30 zł przywiozła kundla, w którego chromosomach grzebał kiedyś owczarek niemiecki długowłosy. Nie wiem, jak brzmi teoria upodabniania się pomiędzy właścicielem a psem, ale ten problem mieliśmy z głowy od pierwszego wejrzenia. Ilość psich lęków dorównywała moim. Wyjście na spacer we Wrocławiu, gdzie wtedy mieszkaliśmy, była jedną wielką torturą dla obu. Uciekała przed każdym nagłym hałasem, dużym samochodem, a ten lęk zamieniała na opętańczą agresję wobec każdego współbratymca w zasięgu wzroku. Siła mięśni, wrzask i wstyd wobec innych, dobrze wychowanych psów. Nuka dostała imię w schronisku – ode mnie musiała dostać nazwisko w swoim psim paszporcie. Na wsi była w swoim żywiole, no chyba, że ktoś wlazł za blisko domu bądź nas – to też była. To jest pies domowy, zawsze śpi w łóżku z którymś z nas. Dwie czynności przekonywały Nukę, że świat jest naprawdę piękny – zabawy z piłeczką i gonienie kotów.
Kota mieliśmy w mieszkaniu we Wrocławiu. Dawał dyla, gdy tylko mógł, przynosiły go przeważnie studentki, cały pion 10-piętrowca to mieszkania do wynajęcia. Ligotę Piękną uwielbiał – ale skutecznie dawał nogę.
Nuka wiedziała, że wokół domu kręci się wiele kotów, nie miałem nic przeciwko. Nuka też. Sprint partnerski doskonali. Mogła być w totalnym letargu i nie reagować na żadne polecenia, na które zresztą nie reagowała, ale na słowo „kot” wprawiała wszystkich w podziw. Przeważnie biegła w przeciwnym kierunku niż kot. Mały, czarny kot bez łat też się kręcił. Zmieniłem koncepcję. Był chudy, nieufny, prychający, głodny. W 100% czarny – 100% pecha plus pierścienie Atlanty. Dobry kierunek.
Oswojenie kota, żaden problem. myślałem jednak, iż wyrządzę krzywdę Nuce. Koty to pieszczochy, łatwo podbijają serca. Po 10 dniach spały razem: pies – kot – Myszka. Miejscem permanentnego konfliktu została jedynie micha. Wspólnie zaglądaliśmy pod ogon – chyba kotka. Szukamy imienia, męskie odpadły – takie jak Black, Bambo, Morus. Jest podobno jakiś wierszyk, Krystyna pamiętała fragmenty – odpowiednik Murzynka Bambo, w wersji żeńskiej – Dina.
Tak zostało – Adam spał na dole, na górze Myszka, Nuka, Dina – wszyscy o tym samym nazwisku. Krystyna kochała zwierzęta, zasypiała dotykając rękoma dwa futrzaki, wierne jej we śnie.

Ten scenariusz zbytnio mi nie zaprzątał głowy. Krystyna jechała w piątek rano, wracała uśmiechnięta koło południa. Tzw. „zastrzyk na kości” trwał około dwóch godzin. Wcześniej tomografia komputerowa – wszystko w porządku. Po chemii dziennej, dwa miesiące spokoju, później kontrola co 3 miesiące. Tak to powinno wyglądać.
Rozmowa o chorobie wywoływała ludzi, którzy się leczyli, którzy się leczą. Okazało się, iż w najbliższym otoczeniu jest ich kilka. Krystyna dodawała im otuchy, tłumaczyła terapeutyczną rzeczywistość. Przykład pokonania choroby przez nią samą był najbardziej dydaktycznym narzędziem.
Wiosna 2014 roku była naszą wiosną. Główna chemia się skończyła, wszystko rozwijało się w jedynym słusznym kierunku życia – jak to na wiosnę – został tylko ambulatoryjny zastrzyk. Krystyna wyglądała świetnie, tak też się czuła. Zima była wyjątkowo ciepła, resztki drewna wystarczyły, żeby ogrzać się jednym piecem. Spaliśmy razem na dole. Rogowa skórzana kanapa, wiadomo – via Berlin – służyła nam za dwa łóżka. Górę oddzieliliśmy kocem, ciepło nie uciekało. Ja spałem, jak zawsze, na dłuższym rogu, Krystyna na mniejszym plus fotel biurowy, zablokowany trzema skrzynkami od piwa, a czasami z piwem. Głowa przy głowie, raczej ciepło ubrani, kołdra, koc lub coś jeszcze. 52 cale patrzyło na nas, my na niego – telewizor oczywiście przyjechał za friko via Berlin. Jedyna uciążliwość tej sytuacji to ta, że musiałem zaliczyć wszystkie „harlekiny TV” – żyli długo i szczęśliwie. Koło dziesiątej wieczorem przejmowałem pilot i szczęśliwie mogłem go oglądać – plecami. Krystyna smacznie spała do rana, bez wiercenia się, w odróżnieniu ode mnie. Dni coraz dłuższe, słońce rozgrzewało wnętrze, wstawałem bardzo wcześnie, pokręciłem się wokół, zajrzałem do pszczół i kładłem się na godzinę. Później wstawaliśmy razem. Zdobyłem w tym czasie kilka starych uli, które remontowałem w nadziei, że powiększę pasiekę. Po koniec kwietnia byliśmy na ślubie i weselu Izy i Igora gdzieś w Ruścu, gdzie okolice Bełchatowa – Wielunia. Reaktywowano uśpiony wśród pól i lasów jakiś PRL-owski ośrodek wczasowy.
Pamięć tych dni jest szczególna. Jak zwykle, wziąłem kamerę. Perturbacje żołądkowe wykluczyły mnie z obecności w kościele. Później kręciłem do rana. Nie miałem zamiaru wchodzić w drogę profesjonaliście od rejestracji weselnych pląsów. Okazało się jednak, iż nie wynajęli kogoś specjalnego w tym zakresie. Wydarzenia rejestrował ich wspólny znajomy kamerą w aparacie fotograficznym. Według mnie, nie rejestrował całości wydarzenia, mając w głowie jakiś szerszy plan. Był ponoć ze szkoły filmowej w Łodzi. Zmieniłem plany, by nie rejestrować tylko najbliższych w całości i każdego osobno, do bólu. W tym oczywiście swoją żonę, której wigor i werwa doprowadzały do zdziwienia osoby, które znały jej chorobę. Lubiłem oglądać te nagrania, gdyż, według mnie, udało się zachować rygor i scenariusz, by wyszło coś możliwie do akceptacji, surowe – „z ręki”. Uwielbiałem patrzeć na jej twarz, jeszcze w tym „dobrym okresie”, gdy to oglądała. Wiara wykluwała na jej twarzy uśmiech triumfu.
Teraz zamglonym okiem wdowca mogę to oglądać wielokrotnie. Wszystkie myśli mogły mi wtedy krążyć po głowie, w której coraz bardziej rządził alkohol, gdy krążyłem z kamerą. Wszystkie – tylko nie ta, że 1 listopada śmierć ogarnie swoim płaszczem pełnego krochmalu prześcieradła to wyniszczone ciałko, które wtedy królowało na parkiecie do trzeciej nad ranem. Ten film jest więcej niż prawdziwy. Ma dla mnie wymiar mojego własnego egzystencjalnego budzika. Za co chyba nie muszę przepraszać – olewałem go. Każde słowo, obraz, żart zarejestrowany wtedy, nie miał stygmatu śmierci – ani w oku kamery, ani w oczach bliskich.

W dwóch ratach Krystyna spłaciła miodarkę, wirówkę do pozyskiwania miodu. Mieliśmy swój pierwszy miód – 20 kg z jednego ula. Dla nowicjusza dobrze, bez M. pewnie bym nie dał rady. Bez większej własnej wiedzy, ale próbowałem ją wciągnąć w to intensywne w tym okresie życie pszczół. Na jej oczach powstał rój z naszego ula na drzewie obok. Razem obserwowaliśmy, jak M. złapał go do kartonu, później znalazł matkę i delikatnie przełożył ją do nowego – starego, przygotowanego ula. Patrzyliśmy ze zdziwieniem, jak tysiące pszczół grzecznie wchodzi do nowego domu po płycie pilśniowej, kierując się ich pszczelim przeznaczeniem – bycia rodziną, aż ich śmierć nie rozłączy po miesiącu pracy w sezonie.

Nie uwierzysz, mam coraz więcej snów erotycznych.
Patrzę drwiąco – uwierzę, sam je mam od jakiegoś czasu. Same w sobie przyjemne, babki obce. Wszystkie sny mają jednak feler – nie kończą się tak, jak w realu. Przez dłuższy czas górka była podwójnie zajęta.

Patrzysz wnikliwie-beznadziejnym wzrokiem na liście, gałęzie wokół z liśćmi, przebiegającego kota, chmury flirtujące z promieniami słońca, piep…ne samochody jadące z drwiącą pewnością swojego celu, na innych kpiąco, obracających w twoją stronę głowy. Oni też wiedzą, ta wiedza jest wspólna, bezwzględna jak kościelne święta należne każdemu, czy chce, czy nie, czy skończył robotę, doszedł do celu, czy zdążył przemyśleć. Wie kamień i mrówka, niepodlany kwiat w oknie i listonosz nawet wie. Wie radio i TV o komunikacji z tamtym światem. Wiem nawet i ja – nie ma już poznawczej onkologii, jest od teraz ta prawdziwa z faktami, z zapachami faktów, przeganiającymi nawet czarnego kota. Ta moja, inna od dotychczasowej, złośliwa w podtekście, grzebiąca w ludzkim gnoju, jak tylko potrafi zdychająca, wściekła kura. Zacwaniaczysz i wszyscy zmienią zdanie. Ale nie dasz rady i to wszystko będzie patrzeć w oczy, na ręce, w serce i duszę.
Powoli zdajesz sobie sprawę, że durnia możesz zagrać jedynie sam przed sobą.
Sinociężkie, ołowiane jest wszystko, przydatne kiedyś niebo i wiatr, i liście topól w zmowie z nimi, a kiedyś dziękowały za pozostawione im dzieci, opadłe jesienią i obronione przed smutkiem pożegnań, pachnącego dymu. Wszystko się informuje nawzajem, bezwstydnie plotkuje, już nie szeptem, gdziekolwiek byliśmy, w każdym wspólnym miejscu, obrazie przeszłym i przyszłym. Nadziei nie oddaje się choćby w najbardziej szczery i uroczy uśmiech kogoś z hospicjum. Wiara w „my” to nie obrączka, wspólny ich kształt, przerywany sen bezdechem drugiego, gorycz rozlana w dwa kielichy, zdjęcia z przypadkowymi lub nie, ludźmi. My – a obok ta piep….na czarna dziura – czająca się gdzieś wśród jaskrawych, szczęśliwych gwiazd. Ta wzrastająca świadomość jej istnienia karmi lęk. „My – naturalny, boski klej na dziurę niewiary, że może stać się to, co przydarza się jedynie innym.
Nie masz doświadczenia, bo skąd doświadczenie masz mieć, ten scenariusz jest już w twoim ręku – niechciany, nieczytelny, pisany grubą czcionką i krzesło jest, stołek z napisem twojego imienia – reżyser. Ta sztuka była już grana, większość to wie. Spektakl się zaczął. Myślisz, że możesz zrobić przerwę, aktorów podmienić, termin odwołać. Czasami jeszcze w to wierzę. Scena końcowa musi być przejrzysta, głęboka jak Bajkał.
Koniec chemii wszelkiej, kończą się wakacje Krystyny, jest połowa sierpnia 2014 r. W poradni onkologicznej wszystko gra. „Gdyby jakieś bóle, organizm swoje przeszedł – zapisałam aulin”. Przekonujące – dobry lek. Na stany bólowe i zapalne. Dobry lek – wiem, bo biorę od dobrych kilkunastu lat, popijając piwem – i pomaga. Chodzę jak łania. A przecież nie tak dawno narzucaliśmy sobie codzienny reżim chodzenia ileś tam, jazdy na rowerze ileś tam. Bezwzględnie, codziennie. Tak było i tak być miało. Jedyne, co dopuszczaliśmy, że pokonać nas w tym szlachetnym, co głupim postanowieniu może to własne lenistwo. Preteksty, że jutro, przecież się znaliśmy. Konsekwencja to był środkowy palec pokazany chorobie. Ale ileż można być źle wychowanym, nietaktownym wobec kogoś, kogo nie ma. Ten środkowy palec tkwił także w całej tej minionej przeszłości, a to by było niesprawiedliwe. Powoli chodzenia było mniej, rowerów też. Zamieniliśmy to na pół-spacery. Chciałem, by poznała całą gminę – ja fizycznie ją znałem. Podjeżdżałem samochodem w miejsca, w których nie była i robiliśmy spacer tam i z powrotem do samochodu, albo wkoło, jak się dało – jakieś 5-6 km.
Dziś już wiem, choć nie wiem, dlaczego wtedy to się zaczęło. Przed urlopem były bardzo niepokojące sygnały z Berlina. Zemdlała w domu, była słaba, nie poszła do pracy, wymiotowała. „Odpoczniesz, wszystko wróci do normy” – myślałem wspólnie i głośno.
Dzis już wiem, wtedy się domyślałem, wiedziałem, że to skończy się tragicznie, myślałem jednak, że będzie to trwać latami, no kilka lat. Będą dni gorsze i lepsze. Ale będą nasze wspólne.

Wizyta w ośrodku zdrowia w Wiszni Małej, lekarz niezależny, wszystko gra – to z partytury poprzednich badań – aulin – witaminy. Boli, bo ma boleć – przejdzie. Jakoś w to wierzyłem. Bóle narastały.
Krystyna cierpiała, „bo to chwilowe”, „zmienimy leki” – leżała w dużym, wspólnym łóżku na „górce” – na piętrze. Patrzyła w durny telewizor, z durnym pilotem. Zasypiała z durnym mężem gdzieś wokół. Nie umiałem reagować, tak jak matka reaguje na krzywdę dziecka – natychmiast, z obłędem w oczach. Te kilka dni bezmyślnego, opętańczego bólu to moja sprawka, moje zaniechanie. To były te początki, gdy wszyscy mówili – lekarze – że to początki obrony zatrutego organizmu. Wszystko pozbywa się toksyn, to jak megagigant kac.

Wokół wypchanych ptaków, rogów jeleni, saren, łosia, ryja dzikiej świni, resztek książek, zegarów i wszystkiego, co zbędne przyzwoitym ludziom, leżała z pilotem w ręku, w asyście prychająco-warczących dźwięków psa i kota. Te schody oddzielały dwa światy, tych kilkanaście stopni stopniowało rzeczywistość – od mojej, rzeczywistej, pewnej i oczywistej – oko i dłoń, co ją widzi – bo to wiemy, do jej – mglistej, bolesnej każdej godziny z oczekiwaniem na kształt jutra. Ja mogłem wstać i iść, bo świat był mój. Jej był zależny od mojego, zamknięty na „górce” – pomiędzy bólem, snem, pilotem, „harlekinami” i kłótniami psa z kotem.

Karta medycznych czynności ratunkowych, wystawiona w nocy 3.09.2014 r. o godz. 3.00 – żółty papier z piktogramem do wyjazdu medycznego – mam przed sobą kopię. Próbowałem przechytrzyć NFZ. Zadzwoniłem pod numer alarmowy 112 – opisałem sytuację, poprosiłem o karetkę ze szpitala wojewódzkiego z ul. Kamieńskiego.
Zadzwonili z SOR-u. Szło dobrze. Po 40 minutach przyjechała karetka. Chciałem umieścić Krystynę w szpitalu, w którym ją leczyli. Pełna dokumentacja w komputerze, znajome twarze, więc nie dopuszczą do bólu, który jej zafundowałem. Wyszedłem na drogę, by nie błądzili. Krystyna wyje z bólu. Są – karetka Pogotowia Ratunkowego z Trzebnicy. Została żółta kartka, wściekłość i bezsilność, ból Krystyny, gadanie świętej trójcy – kierowca, ratownik medyczny, lekarz. Dają zastrzyk przeciwbólowy. Szef milczy, więc pytam:
– Na ile to żonie pomoże?
– 12 godzin bez bólu. W tej sytuacji nie mam więcej uprawnień – proszę mnie zrozumieć.
Odjechali.
Zastrzyk nie pomógł nawet na 5 minut. Gdy później pokazywałem ów żółty papier lekarce z hospicjum, powiedziała:
– Ci z pogotowia tak traktują rakowców…
Komu ból, komu żółte papiery?

Myszka do rana zjadła wszystkie przeciwbólowe, jakie były w domu. Moja bezradność była niczym wobec jej bólu. Zostaje mi „ścieżka zdrowia”, znana mi z czasów słusznie minionych. Wiem, że pogotowie nie przyjedzie o tej porze. Jadę do gminnego ośrodka zdrowia. Tłumaczę każdemu, kto tylko zechce mnie wysłuchać, w czym jest problem.
Dżinsowy lekarz zrozumiał. Chodził bez fartucha, identyfikatora, wzrostem nie wzbudzał respektu. Usiadł do komputera, pisze – jednym palcem, uczy się jeszcze.
– Co to jest?
– Skierowanie do szpitala wojewódzkiego, gdzie była leczona pańska żona. Proszę z tym jechać i uzgodnić termin przyjęcia.
Moje zachowanie i słowa, które wypowiedziałem, były dalekie od norm przyjętych za cywilizowane i nie świadczyły o jakichkolwiek śladach mojej kultury osobistej.
Wróciłem do domu ze skierowaniem na SOR szpitala w Trzebnicy i po półgodzinie Myszka siedziała na wózku w poczekalni. Po 12 godzinach przywieźli ją z powrotem.
W poczekalni spotkaliśmy się z sąsiadami – przywieźli matkę, panią Załuską. Jako jedyna dbała z oddaniem o kapliczkę Chrystusa Frasobliwego. Później wspólnie czekały godzinami na jakimś wewnętrznym korytarzu. Robiono im badania, dodatkowe badania. Ciągle ten wewnętrzny ciemny korytarz. Sąsiadka obok sąsiadki – drzemią na łóżkach. Pani Załuska jest w wieku 84 lat, Krystyna ma 59.
Kupiłem w barze wodę, kawę, batony i jakieś bruki kolorowe. Po 4 godzinach uzgodniliśmy: wracam do domu. Boję się, że nie chcą jej zostawić na oddziale. Trudniej będzie pozbyć się pacjenta, gdy obok nie ma bliskich.

***

Gdy rozniosło się wśród dziewczyn z Berlina, że Krystyna jest pod opieką hospicjum, sprawy nabrały zmiany jakościowej. Były telefony, rozmowy, wreszcie odwiedziny dziewczyn. Od tej chwili co weekend ktoś ją odwiedzał. Czasem było to nawet kilka osób jednocześnie. Nie ruszała się z łóżka, siedziała dumna i blada w reflektorach spojrzeń przerażonych dziewczyn – prawie wszystkie były około pięćdziesiątki. Te, które czasami nie wytrzymywały, wtulały się w Myszkę i ryczały bezgłośnie.
– Widzisz – mówiła po ich wyjściu – chude w uszach, jeszcze im pokażę, jak się jeździ na szmacie.
Brałem kamerę i rejestrowałem narastający harmider. Kompletny odjazd od przyczyn przyjazdu do chorej. Według mojej oceny, każda nieobecna miała tyłek obrobiony co najmniej trzy razy. Było miło i bardzo pragmatycznie, bo dziewczyny zostawiały po parę groszy. Czasami była to zrzuta nieobecnych. To naprawdę pozwalało nam funkcjonować. Jak zwykle, dokonał się podział – nie będę tego oceniał – na te dziewczyny, które ją czasem odwiedzały, te, które odwiedzały ją wielokrotnie i na te, które jej nie odwiedzały, a liczyła, że odwiedzą ją nie raz.
Alę znałem od wielu lat – długo mieszkały razem, bywało że jeździły z Wrocławia jej samochodem. Jej empatia zaskoczyła nas oboje. Trudno tłumaczyć się z powodów zaskoczenia – oboje byliśmy jej wdzięczni za taką postawę, później byłem wdzięczny tylko ja. Ta wdzięczność dotyczy też Lidki i Grażyny.

***

Panie z hospicjum przyjeżdżały zgodnie z grafikiem. Oczekiwaliśmy tych wizyt. Myszka szczególnie Dorotki. Po każdej obecności pani doktor zaliczałem aptekę po uprzednim telefonicznym zamówieniu. Tu tego pod ręką nie było. Sterta leków rosła, w większości były refundowane, ale jednak na piwo było coraz mniej. Próbowałem coś wycisnąć, to z pielęgniarki, to z lekarki. Wiedziałem, że wiedzą. Z czasem jedna z nich uległa, gdy stan destrukcji widocznie postępował. Będąc natrętnym, usłyszałem:
– Pańska żona jest w stanie terminalnym.
Niestety, ze „Słownikiem wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych” Kopalińskiego rozstałem się po wyprowadzce. Innego nie mam, internetu też. Zrozumiałem „na czuja”.
– A następny stan to jaki?
– Następnym stanem jest stan agonalny.
To skumałem bez słownika. Tu i teraz był stan terminalny, ale tylko w mojej głowie. Doszedłem do wniosku: wprowadzam dyscyplinę, nie ma chodzenia na palcach, sztorcowania Tomka, by nie dzwonił przed dwunastą, bo matka śpi.
9.00 – pobudka, śniadanie, wszystkiego po trochu, no i oczywiście:
– Nie jestem głodna.
– Choć troszeczkę: banan, jajko, kanapka. Gryza po wszystkim.
Kompromis – jedno, prawie w całości..
Posiedziałem na górce, pogadałem – odczekała – ja na dół, myszka w sen, w tle harlekin. Futrzaki zjadły więcej. Śpią do obiadu – razem.
Obserwowałem z przerażeniem, jak powoli wypadają poszczególne funkcje przynależne zdrowemu człowiekowi, bądź ich jakość obniża się sukcesywnie. Przeróbka tego czegoś na dom dwupoziomowy poskutkowała bardzo stromą częścią schodów. Trudną do schodzenia, a dla Krystyny nawet niebezpieczną.
Zaproponowałem, by sikała do wiaderka. Reszta trudno – trzeba zejść. Do dziś pamiętam dziwny, intensywny zapach jej moczu, gdy go wylewałem. Nie wiem, skąd mi się wzięło to skojarzenie, ale to jakby sikać do wiaderka pełnego popiołu, wybranego z jeszcze ciepłego pieca. Pysia strzygła Krystynę w Berlinie, gdzie przez jakiś czas mieszkały razem. Przyjechała z nożyczkami. Myszka musiała odmówić, nie była w stanie usiedzieć w jednej pozycji. A chciała bardzo, włosy odrastały i robiły się kosmate, nierówne, brzydkie.
Któregoś dnia poprosiła pielęgniarkę, by jej przywiozła kule do chodzenia. Czuła się słaba, chodziła po górce opierając się o meble.
– Będę ćwiczyć – muszę wzmocnić mięśnie, nie ma zmiłuj.
Mięśni jednak już praktycznie nie było. Przez kilka dni narzuciła sobie ostry trening, ktoś przez telefon jej to podpowiedział.
Kule poszły na bok. Przynajmniej narastający ból kończyn tłumaczyła przetrenowaniem. Więcej nie były już potrzebne. Oddałem je po 1 listopada w Będkowie.

Berlin czekał, czekał rzeczywiście. Wiedziałem wtedy i wiem teraz. Moja realność chwilowości tych dni przekładała się jedynie na myślenie o problemach finansowych. Miesiąc, dwa poślizgu jakoś przeżyjemy. Po rodzinie prosiliśmy o pożyczki, na piwo też starczało. Codzienność była durno-bolesna, z nadzieją na wyciągnięcie dłoni. Opieka hospicjum, domowa opieka nadawała sens tym chwilom cierpienia Krystyny i chwilom moich różnych myśli. Zaznaliśmy po raz pierwszy w ramach opieki ze strony służby zdrowia, tej nacechowanej spokojem, werbalną życzliwością, cierpliwością i uśmiechem. Wzmocniliśmy się nawzajem wiedzą wspólnie wyprodukowaną – zniszczony organizm potrzebuje czasu proporcjonalnego do czasu zabójczej chemii. Było dobrze. Alicja – lekarz z hospicjum ustawiała leczenie, Dorota – pielęgniarka przełożona nadzorowała według wytycznych. Przy każdym przyjeździe zakładała coś na palec, a ono mówiło, że wszystko gra. Bla, bla – to panie – w trakcie tego wszystkiego.
Pielęgniarka u nas nie kończyła swojego dyżuro-objazdu. Była wyraźnie zmęczona, ale dyspozycyjna. Z czasem dołączyła do wspólnych czasowych wizyt sąsiadka – opiekunka kapliczki, pani Załuska. Znów były „razem”. Futrzaki szybko przyzwyczaiły się do regularnych odwiedzin nowych pań. Bezwstydnie asystowały nawet przy osłuchiwaniu klatki piersiowej swojej pani.
Codzienny rytuał rozmów telefonicznych z Gośką. Nie do końca jej wierzyłem, że ma taki abonament, iż może gadać bez końca. Było tak, że ona zawsze dzwoniła, bądź Krystyna puszczała jej „pikacza”, gdy uważała, że już czas na wymianę zdań. Sądzę, iż wieczorna msza u kamedułów trwa znacznie krócej. Z dołu zawsze nasłuchiwałem, było to moje domowe BBC – naprawdę wiedziałem, jak się czuje, co myśli, obserwowałem wskaźnik optymizmu. Podobieństwo do mszy, oprócz regularności, niezbędnej potrzeby jej odbycia, tkwiło jeszcze w misterium treści wypowiadanych słów:
– Padało u was?
– U nas to lało.
– Wiatr też był, ale chyba słabszy.
– Nie, jutro u nas będzie słonecznie.
– Nie wiesz, co mówią w TV, u Was też może być słonecznie.
To było to ostatnie 15-20 minut. Coś na wzór: „Idźcie do domu, ofiara spełniona”. Miałem swoją codzienną dawkę piwa, gotowałem, bo lubię – gdyby jeszcze chciała jeść… Było dobrze.

***

Słowo żyje, bywa, że żyje dłużej, niż byśmy chcieli. Pisane żyje dłużej. Kłamstwo, jak najgorszy tatuaż na Twoim sumieniu, będzie z Ciebie kpić – jeśli je spłodziłeś. Nikt mnie nie prosił, nie zmuszał, by bawić się słowami, interpretować swoimi zezowatymi ślepiami. Świat, który dla każdego zwykłego człowieka jest tak oczywisty, jak smród własnych odchodów. Ta prawda mnie ominęła.
A Ty tak marzyłaś o tych świętach. Ja też. Ale z Tobą – a spędziłem je z prawdą o Tobie.

Wieczorem, pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia A.D. 2014 – dowiedziałem się od jedynej rodzonej siostry Małgorzaty, przy stole w Ligocie Pięknej, gdy Jurek spał na górce, gdy wszystko wcześniej już zostało napisane i nie zmienię tam ani słowa.
Nie wiedziałem, że wszyscy wiedzieli. Nie wiedziałem, że oni wszyscy myśleli, że ja wiem od początku. Ale ja nie wiedziałem, że oni wiedzieli. Popatrz, Myszko – ukląkłem przed Twoją chorobą z wrodzonej głupoty. Jakie to urocze.

Obiecałem sobie, że tę książkę napiszę dla Ciebie, za radość i optymizm, które dawałaś innym, za uśmiechy wokół, za zapach pizzy na korytarzu chemii, za te nieodebrane telefony od koleżanek, z którymi teraz żartujesz wspólnie, patrząc na nieporadność owdowiałych mężów. Obiecałem sobie, że postawię te hieroglify pisarskie w nadziei, iż choć jedno piękne kobiece serce będzie biło dłużej, niż kres mu wyznaczy ludzki błąd, lekceważenie chorego, przepisy, brak miłości i troski najbliższych. Wszystko to stało się Twoim udziałem.

Od tej chwili mam świadomość i obowiązek pisać inaczej, z pewnością trudniej.

Lubiłaś TV – „harlekiny” – jakie to łzawe w tej konwencji literackiej. Dwa miesiące po Twojej śmierci facet przypadkiem dowiaduje się, że Twoje życie było liczone w dniach od operacji – może tygodniach. Je..ł to pies – po ciul mi ta wiedza? To nie do Ciebie, siostro, bo mi powiedziałaś właśnie w święta Bożego Narodzenia. Widzisz, Myszko, wlazła mi pod tytuł, a Jurek powiedział, że tytuł jest głupi. Powiedział mi to przed rozmową z Gośką.

***

Spała coraz więcej. Pilot, „harlekiny”, futrzaki śpiące obok, wiara w obojgu nas. Przetrzymamy. Teraz wiem, że reszta świata wtedy wiedziała. Postawa tych, co wiedzieli, a nikt nie wychylał się na tyle, by dotarło to do mojego siwo-łysego łba – to rodzaj jakiejś świeckiej łaski od losu. Tak już zostanie do momentu, aż ja powoli zacznę uświadamiać otoczenie o nieuchronności. Zacznę uświadamiać uświadomionych. Cyrk na kółkach. A Ty tak pchałaś się do tj Wigilii bożonarodzeniowej, by przy opłatku, łamanym z trzaskiem naszej wspólnej głupoty, usłyszeć:
– Witaj, Zombi – wybacz, że tak trudno złożyć Ci życzenia, które muszą być obdarzone pełną szczerością. Ale któż z nas może znać pragnienia Zombi? Jego wybory, nadprzyrodzony dar możliwości porównywania tych dwóch światów. Ten, który znamy, nie dotyczy cię już dobrze od ponad roku. Kobiecie się nie liczy, od kiedy prochem się stała. Ty swoje Zombinarodzenie miałaś już dawno. Było to dla nas w pewnym sensie irytujące.
Bo wybór między tym a tamtym światem jest tak oczywisty jak smród.. . Rzec by można, iż było to w pewnym sensie nieuczciwe, pozbawione taktu, taka manifestacja wśród zgromadzonych na weselu Izy i Igora swoich bezwstydnych podskoków, apetytu, okołopląsów, pchanie się do konkursów było już bezczelnością pełną. Twoja znajomość dwóch światów w tych zabawach dyskwalifikowała Cię w oczach wszystkich. Ten niesmak, jak zapach przypalonego gara w kuchni, krążył wśród świeżych potraw, rosołu, wódki, kawioru, drugiego, trzeciego i deseru. Jest jednak na tej ziemi prawo i sprawiedliwość – zmęczona poszłaś na spoczynek z Gośką do domku, domku typu Brda, przed tym jak godzin kilka, w już małżeńskim łożu, złożyli swoje nędzne, zwiotczałe członki, owinięte w całun, rzec by można – zwłoki, nowożeńcy Igor i Iza. To było coś – padłaś pierwsza, co prawda w okolicach trzeciej nad ranem, ale zawsze. Jakby co, jakiś argument jest. Na pytanie: co tam panie na ekranie? – odpowiadam: mamy cię.
Więc po co tak śpieszno Ci było do tych świąt? Zaliczyłaś przecież święta Zmartwychwstania Pańskiego, o Wszystkich Świętych nie wspomnę. Na Wielkanocy w Twoim wypadku bym się skupił – to jest święto Zombich – trochę dalej, trochę cieplej – zgoda. Zgoda również na refleksję – czy Wszystkich Świętych A.D. 2013 to twoje ostatnie, czy przedostatnie? Masz napisane: 1 listopada 2014, godz. 10.20. Nie wiem. Przyjmijmy porównanie, które zrozumiem. Mam piwo, ale nie mogę go otworzyć, choć jest moje. Nic nie rozumiem.
A jaki sobie tytuł wymyśliła: „Przez Ciebie, Ciulu” – jakby tego było mało – podtytuł (jestem sama w te święta). Jakie święta, swoje już miałaś, a podtytuł jest gów….y. Przecież umawialiśmy się, że umrzesz 16 lat po mojej śmierci. Ja słowa dotrzymuję – to Ciulu, to skąd? A diabli Cię wiedzą, co Ty robiłaś, jak ja musiałem znosić te pogardliwe miny Gośki, gdy z Jarkiem sięgaliśmy po kolejną flaszkę. Przecież miałem imieniny. Ludzka rzecz, rozumiesz jeszcze. Tak – jedzenie przywieźli. Różne, chyba sporo. Rodzina pamiętała, w czym topi się smutki, gdyby wcześniej utopili Gośkę – tak, było na tyle. Paweł musiał kilka nocy nie spać – certyfikat dostanie w Bułgarii. Też nie wiem, dlaczego. Co Ty, gdzież bym zapomniał – dwie skrzynki, jedna w domu, drugą schowałem. Wytropili – Jurek doniósł, jak chodził po drewno. TV – Konrad pomyrdał, ponastrajał, grały oba – tak, ten na górze też. Siostra tak się starała, to ja też, zrobiłem wszystko, by miała swój komfort psychiczny, telewizor na „górce”. Te same kanały, po co ma schodzić, jakby co, to sobie odgrzejemy. Sądzisz, że Ci wszystko powiem, cwana madonno pod świeczką, świdrująca uśmiechem. Wypaliłem wszystkie, te niemieckie głównie, taki niedźwiedź z beczką miodu – łeb mu się pali pół godziny tułów z beczką w kilka minut – wylewa się na wszystko, co ma na dole i gaśnie. Ciulowe te świeczki. Tam Ci nie przyniosę, łeb zgaśnie – ukradną. Rozumiem – ale wkłady są po 2,50 zł. Znasz przelicznik, trochę więcej niż kapsel.
Tak, tak, taaak. Z gałązek z naszych świerków. Ile ja tych świecidełek znalazłem. Klimat był – ranigast miałem. Gośka też się bała, że będzie zimno. Było ciepło na zewnątrz, było ciepło drewniane u góry – Jurek nosił. Też mi święta, żeby aż tak manifestować swój brak udziału w nich – ja powodu nie widzę. Tak – Ty widzisz. Tym pewnie będziemy różnić się przy każdych kolejnych. Wiem, Ty nie napiszesz.

***

Późnym popołudniem zadzwoniła siostra.
– To jest koniec.
Usiadłem.
– Przestań piep…ć.
Wiedza wtedy: do Krystyny podeszła lekarka – zakonnica z wynikami.
– Bóg zabronił mi kłamać. Pani jest śmiertelnie chora, to jest kwestia tygodni. Jedynym miejscem dla pani jest hospicjum w Będkowie. Nie będzie pani cierpieć, innym będzie łatwiej.
Wiedza dziś: to Krystyna poprosiła lekarza – zakonnicę o wiedzę na temat swojego stanu zdrowia. Rozmawiały życzliwie, długo – jw. Krystyna zadzwoniła jedynie do Gośki. Gośka do mnie. Ja wyparłem bardzo szybko tę informację. Jatrogenia – gdyby ta franca w habicie znała to słowo, nigdy by się nie odważyła. W ostatnich dniach życia Krystyny obserwowałem ją z daleka na oddziale. Miałem podejść i sobie ulżyć. Odpuściłem. Ale nawet teraz zdania całkowicie nie zmieniłem. Ja wyparłem od razu, Myszka długo później. Udało się jednak zapomnieć, zniekształcić tamtą rozmowę. Pani Załuska została w szpitalu. Krystyna, zaopatrzona w skierowanie do hospicjum, czekała w tym mrocznym korytarzu na transport ponad 4 godziny. Piłem piwo – nie pojechałem. NFZ ma umowę na odwożenie pacjentów z kimś tam, skądś tam. Dojazd specjalnego transportu odwożącego chorych to ponad 50 km – transport chorego – 13 km. Tak zaczęła się wędrówka mojej żony do Hadesu.

Próbowałem podejść to jedną, to drugą. Odpowiedzi zawsze te same.
– To zależy, organizmy są różne.
– Za dużo pan od nas oczekuje.
– Przecież wyniki są dobre, oprócz tego, że słaba i ją boli – przekonywałem.
Dokładały do pieca.
– Węzły chłonne, scyntygrafia, przerzuty.
Ja do przodu z nadzieją, one po łapach. Mówiąc wprost, chciałem dowiedzieć się, jak długo według ich doświadczenia będzie jeszcze żyła moja żona. Wierzyłem w remisję, że to potrwa, że ubędzie jej coś z optymizmu, z kondycji, ale będzie trwało, nie w tygodniach, nie w miesiącach, ale w latach. Krystyna dzwoniła do swoich pracodawców w Berlinie. Wszyscy czekają, rozmowy po niemiecku: lecz się i odpoczywaj.
– Czekamy – święta czy po świętach, czekamy.
Imiennie pisane kondolencje na moje nazwisko i imię potwierdzały to.
– We wrześniu nie przyjadę – po niemiecku.
– Jeśli już, to w październiku, pod koniec.
– Przypuszczalnie w listopadzie też nie przyjadę.
– Czekamy, czekamy, do zobaczenia po świętach – też po niemiecku.
Myszka skarżyła się w zasadzie na bóle kości, od pasa w dół. Podkreślała, że od połowy z góry może fruwać, dalej – bieda, dlatego wstaje jedynie do toalety. Doktor przepisała jakiś lek na kości właśnie, ma być podawany dożylnie, jeśli podstawowe badanie będzie w porządku. Pierwszy raz musi odbyć się to w hospicjum w Będkowie, na wypadek, gdyby nie tak organizm zareagował. Pozostałe będą w domu, ten jednodniowy, niezobowiązujący wypad do hospicjum był mi na rękę. Jakaś forma oswojenia się z otoczeniem, tak na wszelki wypadek. Tak było. Dorotka – przełożona pokazywała innym koleżankom, podwładnym, jak korzystać z portu. Pojechałem załatwić papiery w urzędzie skarbowym – typu: że mam dwie nogi, dwie ręce itp. – tzn. że skoro jestem bezrobotny, bez prawa do zasiłku, to mój dochód jest zerowy. Dochód wspólnego gospodarstwa domowego – zero. Deklarowałem to wielokrotnie dla GOPS-u. Chcieli nam pomóc finansowo, ale było to rzeczywiście trudne, bo nasz dochód miesięczny za 2013 rok wyliczono na powyżej 20 tys. miesięcznie. Kiedyś dali nam 500 zł, po dwóch miesiącach kazali zwrócić – jak nie, to komornik. U komorników miałem wtedy w egzekucji ok. 700 tys. zł – większego wrażenia to na mnie nie zrobiło. Po miesiącu umorzyli, nie trzeba było oddawać zapomogi plus odsetki.
Gdy Schetyna podskoczył Tuskowi, ten wyciął mu z realizacji S-5 Wrocław-Poznań na odcinku należącym do Dolnośląskiej Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. Wyciął mu w mateczniku najważniejszą inwestycję przed Euro 2012. Wtedy mieli płacić ponad 80 zł/m2. Ciul z nimi, ja straciłem ponad pół bańki – pełne wyjście z długów i szansę, że coś nam zostanie po tym piep…..m rozwodzie i rozdzielności majątkowej z datą wsteczną. Inwestycję wstrzymano, aż Schetyna został szefem komisji. Po latach sprawa ruszyła, ceny gruntów spadły – moje zobowiązania przez odsetki wzrosły. Zapłacono ok. 30 zł/m2. Ćwierć bańki. Ponieważ wiele lat temu podpisałem dokument, iż prawnie zrzekam się rzeczonych gruntów na rzecz Skarbu Państwa, nie będę prawnie podskakiwał, jakby było za mało za metr – 5% kwoty wywłaszczenia do łapy, nie ma zmiłuj. Wymiana pism różnych, podane konto – prawnicy wojewody – 12 tysięcy twoje. Te 12 tysięcy dawało nam szansę ogarnąć się finansowo, zabezpieczyć przed zimnem zimą i mieć cokolwiek rezerwy. Ćwiartkę skubnęła skarbówka w Trzebnicy, to, co nienaruszalne, bo tylko moje wg jw., skubnął komornik z Trzebnicy. Zęby w ścianę – ja mogę, na „górce” leżą nowe recepty obok nowych lekarstw. „Proszę nas zrozumieć” – w papierach zostało, GOPS z moją pomocą dotarł do moich (naszych) dochodów. Ponad dwie dychy miesięcznie. Żebym szybciej dostał rozstroju intelektualnego – do dzisiaj płacę (powinienem) podatek rolny od gruntu, którego właścicielem nie jestem od wielu lat.
„Proszę nas zrozumieć” – z powiatu nie przyszło, ile mamy odpisać, jakiej kategorii są grunty. Nie płaciłem – do komornika. Na jednym jest kwota 1,80 zł jako główna, a ten cudak zrobił z tego ok. 400 zł.
„Proszę mnie zrozumieć” – takie przepisy, gdyby tam był nawet grosz – resztę doliczyć musimy. Jak by nie patrzeć, średnie dochody rodziny K. w 2013 to ponad 20 tys. miesięcznie – ale chcą pomagać.
Pobyt rozpoznawczy w Będkowie zaliczony, wrażenie dobre. Dobre wtedy i tam. Wieczorem telefony, lekarze i pielęgniarki, bóle kości narastają, robią się nie do wytrzymania.
– Na początku tak jest – tak prawidłowo reaguje organizm na ten lek. Przy następnych tego nie będzie.
Jedynie tu miała rację – następnych nie było.

„Dziewczyny z Będkowa” za każdym razem pytały:
– Jeśli pan nie daje sobie rady, to zabierzemy żonę do hospicjum.
Z czym mam sobie dawać, bądź nie dawać rady? Wy ją leczcie, ja się opiekuję. Niech każdy robi swoje dobrze i gitara.
Myszka brała coraz więcej leków z hurtowni, jaka powstała na stole. Brała w różnych konfiguracjach, o których wiedziałem, i tych, co nie. Ból narastał – rządził dniem i nocą, cząstkując dobę według własnego widzimisię.
Wiedziałem: jeśli pójdzie do Będkowa, to już nie wróci. Przeklinałem jej silny organizm, wiarę w wyjątkowość każdej ludzkiej istoty, którą otrzymała od losu i tym właśnie się wyróżni, że pójdzie i wróci. Wróci, bo chce wrócić, bo ja chcę, bo jesteśmy tak wyjątkowi, że klękajcie narody, a kto się jeszcze z tego zachwytu nie zes..ał, to jest cham skończony.
Przeżyliśmy wypadek samochodowy – wystarczyło stuk, puk, gdzie nie trzeba i co? Mogło być źle, ale nie było, szwy jeszcze nikomu nie zaszkodziły. Tam, k….a, była ruletka, tam i wszędzie indziej mogliśmy przegrać – razem bądź każde z osobna.
Myszka od dwóch lat zaliczyła tyle wizyt, tylu lekarzy, jak nigdy od urodzenia Tomka. Stwórca lubi niepokornych wystawiać na próbę, ale nie jest jak nasz piep….y, w 100% czarny kot – bawi się myszką, by znudzony wykończyć ją i pożreć. Chciał się pobawić, poszturchać, przydusić, odebrać na chwilę nadzieję – Chciał, bo miał swoje ojcowskie powody. Musiał mieć, skoro to zrobił. Nie o wszystkim wiedziałem. Lubiła kłamać. Kłamała jak z nut. Każdą najmniejszą pierdołę mi wcisnęła, a ja podziękowałem. Mogłem nie wiedzieć, czemu ta próba ma służyć. ON naszej wiary by nie zawiódł, przecież z tego żyje. Moją zawiódł, jej długo, długo nie. Jeśli długo to są godziny, dni. Jeśli krzykiem jest milczenie, a bezradność nadzieją na cudze współczucie, które zmieni bieg rzeki.
Wiedziałem, że nawet myślowym skrzydłem motyla nie podsunę jej przeniesienia się do hospicjum. Dorotka wiedziała, że czas wyłożyć karty. Podczas piątkowej wizyty, gdy Krystyna czuła, iż w tych warunkach nikt nie opanuje bólu, który dręczył ją mimo wszystkiego, co brała, zaproponowała Myszce, by rozważyła czasowy pobyt w hospicjum. Infuzyjnie wzmocnią organizm, by mógł bronić się sam, metodą prób i błędów dobiorą stosowny lek przeciwbólowy i wtedy wróci.
– Pani Krysiu, to cierpienie jest bez sensu. Proszę przemyśleć i do poniedziałku podjąć decyzję, dać mi znać, a ja poszukam miejsca. Zgoda?
Zgoda. Krystyna zadzwoniła do Dorotki następnego dnia. Szła do fryzjera. Nocny ból ją przekonał. Ja tylko słuchałem argumentów za, bo przeciw nie było. Przed południem w poniedziałek wjechałem na plac zamknięty z trzech stron budynkami łez, pusty od północnej strony nadziei. W jednym z tych budynków 19 września 2014 roku zmarła pani Załuska, gdy Myszka była jeszcze w domu.

Ośrodek Medycyny Paliatywnej i Hospicyjnej – Będkowo

Hasło na ulotce informacyjnej: „Utrzymać życie i działać na korzyść życia – oto, co dobre”

Blisko osiem kilometrów od domu. Znałem ten obiekt i jego przeznaczenie sprzed kilkunastu lat. Poprzedni teść dożył tam ostatnich dni. Ten sam szef – lekarz, z pochodzenia obcokrajowiec. Były oddział zakaźny szpitala w Trzebnicy. Rozbudowany na bazie poniemieckich budynków, dwu-trzykondygnacyjny, schludny, wkomponowany we Wzgórza Trzebnickie i las bukowy. Kilkaset metrów od trasy Wrocław – Poznań. Cisza wokół, porządek, czasami ktoś z personelu przemierzy niewielki plac. Znudzone koty bez perspektyw, bez skierowania do placówki, grzeją w jesiennych promieniach słońca swoje zapasione cielska, uważnie obserwując miski, by na czas zjeść obiad, gdy jest już po obiedzie. Jeden z nich jest w 100% czarny – jak Dina.
Trzynasty października – data, której się bałem. Minęło dziesięć dni domowej opieki hospicyjnej. Teraz mój mózg musi powoli dokonać przewartościowania znaczeń słów, musimy zmienić wspólną semantykę. Gdy „złe” powoli dawało znać o sobie, któraś z koleżanek wspomniała o istniejącej we Wrocławiu Klinice Bólu. Miała dowiedzieć się czegoś bliżej, załatwić coś. Dotychczas nie wiem o jej istnieniu bądź nie. Spodobał mi się jednak ten zwrot. Zamieniłem więc Hospicjum na Klinikę Bólu. Uprzedzałem wszystkich do samego końca, by używali go jak najczęściej i zamiennie dla słowa „hospicjum”. Krystyna sama go bardzo często używała. Uwielbiałem słuchać, jak mówiła przez telefon do kogoś, iż miejsce, w którym się znajduje, dla niej osobiście powinno tak się nazywać. To było piękne. Dyplom, stetoskop, habit – poszedł się dymać.
Nie wiem skąd, ale miałem gdzieś pod ręką tygodnik „Polityka”, nr 27(2914) z dnia 03.09.2013, a w nim artykuł reklamowany na stronie tytułowej: „Skazani na ból – polska służba zdrowia ma opinię okrutnej” – Edyta Gietka. Te kilka dni bólu, który zafundowałem swojej żonie, są dla mnie próbką okropności, które przeżyły, przeżywają i będą przeżywać wszyscy ci nieszczęśnicy, niemający tego „szczęścia”. Miejsca w dobrze zarządzanym hospicjum, blisko domu, gdzie dla bólu nie ma miejsca. Piszę i dziękuję, tym bardziej w sposób szczególny, że już nigdy nie usłyszałem tych słów:
– Boże, zabierz mnie, Boże, co ja ludziom zrobiłam, że tak muszę cierpieć? Adaś, weź mnie zabij. Boże, nie wytrzymam, za jakie grzechy ja tak cierpię?
Nie ma twardzieli na takie cierpienie, na takie słowa – a jeśli są, to niech mają ten przywilej, że los im i ich najbliższym sprzyjać będzie do końca świata…
W tym zakresie byłem spokojny, pies i kot – wszyscy odetchnęli. Nie ma piękniejszej perspektywy. Jest tak ciasno od wiary i nadziei, że ponad czterdzieści przymiotników na określenie bólu nie znajdzie dla siebie kącika. Won na zawsze.

„Klinika Bólu” – blok C,Sala czteroosobowa, wewnątrz sali łazienka dostosowana do osób niepełnosprawnych. Miejsce „najlepsze” – z trzech stron ściany, własny kąt. Czuła się bardzo słaba, do łóżka musiała dojechać wózkiem. Papiery, przyjęcie trochę trwa, ale chcę zostać jak najdłużej. Kręcę się wokół, siedzę w słońcu na ławce obok kotów.
Blond lekarka w balzakowskim wieku siada obok i mówi:
– Pan wie, że my tu nie leczymy pacjentów, którzy do nas przyjeżdżają?
– Wiem.
– Zrobimy wszystko, żeby polepszyć zdrowie pańskiej żony, by nie bolało.
Cisza.
– A jeśli chce mnie pan zapytać o coś jeszcze, to z tym pytaniem tam…
Wskazała spojrzeniem na błękitne, jesienne niebo. Koniec instruktażu o umieraniu. Nie miałem pretensji. Krótko i na temat. Tak rzeczywiście czułem, no chyba żeby… nie wiem, co czuła, nie wiedziałem wtedy i do końca nie wiem i teraz, ale można przyjąć, że czuła to, co mówiła, bo mówiła to samo różnym osobom w różnych sytuacjach. Krótki pobyt w Klinice Bólu, powrót na górkę, psy, koty, zdrowie. Berlin czeka.
Przyjeżdżałem dziesiąta – jedenasta, średnio do piętnastej z przerwą na piwo w samochodzie. Pilnowałem, żeby zjadła obiad. Szło to kiepsko, chociaż była to górna półka z tego, co oferowano jako catering w innych przybytkach opłacanych przez NFZ. Myszka w domu kurzyła coraz więcej, jakieś cienkie, mentolowe fajki, ale fajki. Nie palę od wielu lat. By puścić dymka, w grę wchodził wózek, którego nie było i wyjazd na świeże powietrze razem ze mną. Problem rozwiązał się sam, gdy zapytałem jedną z miłych pań – Kryśkę, co zrobić ma Krystyna – na co jej imienniczka poradziła:
– Chcesz palić, to właź do łazienki i pal.
– Nie wolno.
– Tu nie wolno być zdrowym, reszta ludzkich przypadłości ze śmiercią włącznie – wolno.
Wtedy dowiedziałem się o bardzo dużej liberalizacji w podejściu do regulaminu NFZ. Chcesz psa albo kota – niech ci przywiozą. Chcesz gorzały – powiedz lekarzowi – dostarczy, co trzeba. Jaka radość: na ścianie nie ma, a w życiu jest – regulamin ludzi umierających. Napisało go życie, bo żaden trzydziestoletni spec w centrali by na to nie wpadł.
Jednak krzywa własnych możliwości pójścia na dymek malała. Cztery kroki do łóżka. Chodziła sama, chodziła z balkonikiem, jeździła sama na wózku, gdy jej pomagałem usiąść i położyć się. W ostatniej fazie w Trzebnicy poprosiła, bym jej kupił papierosy, bo nie wzięła do torebki. Kupiłem. Nietkniętą paczkę później komuś dałem.
Pytanie o stan i rokowania stawały się coraz bardziej bezprzedmiotowe. Ja wiedziałem, personel wiedział – wiedział o tyle pewniej, iż mógłby obstawiać bez obawy o przegraną. Powoli nadchodził czas, że tłumaczyłem wszystkim wokół, jaki to czas, jakby oni nie mieli zegarków od pierwszej komunii.
Wieczorne „msze święte” przez telefon z Gośką odbywały się z absolutnej konieczności. Ich treść czasami poznawałem za pośrednictwem jednej bądź drugiej. Jadła naprawdę niewiele, zachowywała jeszcze w sobie tę dziecięcą pokorę, by zasłużyć na słowo pochwały od kogokolwiek:
– Dzisiaj ślicznie pani zjadła.
Chociaż część potrawki z surówką zjadłem na miejscu, kulturalnie część zostawiając, by nie wzbudzić podejrzeń. To było najgorsze, bo po piwie, nawet wypitym w samochodzie, mam apetyt, ale trzeba zostawić. Gdy była wątróbka, cichaczem zawinęła w serwetkę:
– Dla kota – kochanej Dinki.
Raz się połaszczyłem, rozglądając się na boki parkingu ugryzłem kawał świńskiej wątroby. Zatkałem się nie na żarty.
_ Paluszki rybne dla kota, a te kostki dla psa.
– Coś Ci ugotuję.
– Nie trzeba.
Wiedziałem.
– Dużo jem na śniadanie.
Nie wiedziałem.
-Dobrze, ugotuj rosół.
To naprawdę lubiła – dużo makaronu, żółte oczka biednej kury.

***

„Dziewczyny z Berlina” przyjeżdżały regularnie co weekend, w różnej konfiguracji, przywiezione przez Lidkę bądź Alę. Tamten świat przyjeżdżał do niej, do hospicjum i był równie realny, jak przez te kilkanaście lat wstecz. Cieszyła się, uczestniczyła w wydarzeniach, wydając o nich swoją opinię. Wiedziała, co się zmieni gdy wróci.
Obiad jej nie odpowiadał.
– Przecież mam rosół w lodówce – zjem.
W kuchni naprzeciwko sali podgrzałem go w mikrofali – potem zje..a – napisane: Obcym… A gdyby tak każdy…

Blok C hospicjum w Będkowie – u góry mieści się administracja, na poziomie parteru sala chorych, zaplecze logistyczne, ładnie przeszklona świetlica z TV i skórzanymi kanapami. Dotychczasowe leki przeciwbólowe nie pomagały, dostawała co cztery godziny morfinę do portu, a później, gdy nie można było przezwyciężyć bólu – dawkę dodatkową. Praktycznie spała przez cały czas. Gdy przyjeżdżałem, po kilku chwilach robiła się zborna co do miejsca i czasu. Gdy ją wyrywał z półsnu telefon – bywało różnie.
– To nie jest morfina, która uzależnia – lekarka niepytana rozwiewała moje obawy, gdy ją poprosiłem na rozmowę do świetlicy.
– My naprawdę niewiele więcej wiemy niż pan widzi.
– Jeśli państwo macie jakieś nieuregulowane sprawy prawne, to jest ten czas, by to zrobić.
Nie mieliśmy, Myszka była zborna, już niestety w pampersach. Nie robiła z tego szczególnej sprawy. Łatwiej żyć – mówiła z perskim okiem.
Tak, z pewnością łatwiej. Cieszyłem się, że dzięki morfinie nie szuka związku między pampersem a przyszłością.

***
Po ponad 40 latach dowiedziałem się, że nie urodziłem się w dniu, który mam w dokumentach. Urodziliśmy się dzień wcześniej – 28 października 1956 roku w Tuszynie. Ojciec, mając szereg szczególnych powodów do oblewania, tj. jego imieniny, urodzenie się bliźniąt, a już dwie rozdziawione gęby czekały, dał w szyję, zarejestrował potomstwo z datą 29 i poszedł w długą na zawsze. Pamiętam to tylko dlatego, że cerber wszystkich rodzinnych dat wdała się w bardzo rozgorączkowaną dyskusję z matką.
– Będziesz mi mówiła, kiedy go urodziłam.
– Będziesz mi mówiła, że nie pamiętam, kiedy kto się urodził i kiedy ma imieniny – to Gośka podczas jakichś świąt Bożego Narodzenia u mamy w Łodzi, gdzie byliśmy razem z Krystyną – konkubenci od paru lat. Z nudów drugiego dnia świąt, gdy było sporo zjedzone i wypite, Gośka zaczęła czytać horoskopy oparte na datach urodzenia i sprawa się rypła. Od tej chwili urodziny obchodzę w Tadeusza – 28 października. Tadeusz – sąsiad, świadek na naszym ślubie, z synem Krystyny – Tomaszem, wiedzieli o zmianie daty moich urodzin. Zadzwonił, życzenia obustronne.
– Przyjdź jutro z Józkiem.
Siedzimy w trójkę, gdzieś przy drugiej flaszce, dzwoni Krystyna.
– Przewieźli mnie do Trzebnicy, będą przetaczać krew.
Byłem po południu, nikt nic nie mówił ani jej, ani mnie. Tzn. poziom czerwonych krwinek obligował lekarzy do takich działań, ale na miejscu tego nie robią. Stało się, trudno – nie pojadę, za dużo wypiłem. W Będkowie czuła się bezpieczniej, inny klimat, brak harmideru, jaki jest na dużym oddziale.
Alkohol i gniew zrobiły swoje – zawiózł mnie syn Konrad – zostaję na noc.
– Musi pan mieć zgodę dyrektora szpitala.
– Dzwoń na policję – ja zostaję – do jakiejś pielęgniarki.
Myszka czuła się „dobrze”. Cieszyła się, że jestem. Wziąłem ją za rękę, ciepło, zasnąłem. Gdzieś koło trzeciej nad ranem, gdy się przebudziła.
– Pójdę do domu, nie mam przy sobie kasy na taxi, jutro muszę wrócić. Mimo późnej pory zadzwoniła ze swojego telefonu po Konrada. Przyjechał.
Było to ostatnie w pełni świadome zachowanie mojej żony. Noc ze środy na czwartek. W sobotę o 10.20 zmarła.

Następnego dnia rano wjechałem na szpitalny parking. Znaleźć miejsce to cud lub przypadek. Wciskam się strasznie koślawo. Tył auta wystaje. Tu jeździ się wolno – pocieszam się wychodząc, by spojrzeć. „K…a – nie mam saszetki. Ja pier…ę – jeszcze mi tego brakuje”.
Spakowali w dwa wory, czarne plastikowe wory, wszystko, co należało do Krystyny. Pojechała tylko na przetoczenie koncentratu czerwonych krwinek. A tu stały na korytarzu dwa czarne wory z napisem: Kołodziejczyk. Kazali zabrać, zabrałem. Nikt nic nie wie. Na jej łóżku pacjentka – mnóstwo aparatury.
– Mnie wczoraj nie było, pańska żona została przewieziona do szpitala w Trzebnicy.
Ciągnę czarne wory, saszetka pod pachą. Woda mineralna, soki, ubrania, kosmetyki. Przez podwórko, parking naprzeciw elektronicznej bramy. „K…a mać, położyłem saszetkę na dachu samochodu, wrzucając wory do bagażnika. Szpital oddalony jest o kilka kilometrów od hospicjum w Będkowie. Wszystkie dokumenty, resztka pieniędzy. Wracam. Zgłaszam w sekretariacie, rozpytuję wszystkich napotkanych.
Mam przes..ne, nikt nie powiedział, co zastanę w szpitalu. Kilkaset metrów do drogi nr 5 jadę powoli, marząc naiwnie, że znajdę.
Wracam. Do czego? Spakowali wory, nazwisko. Zacząłem się trząść, kiepsko prowadzę. Doładuję telefon, zadzwonię na policję. Ostatnia rzecz to problemy związane z identyfikacją mnie, samochodu i Bóg wie, czego jeszcze. Pocieszam się: znajdą się. Geniusz idioty – część pieniędzy wyjąłem i schowałem wśród kieliszków. Wewnętrzny jest na trzecim piętrze. Prawie wchodzę. Telefon. Jolka – radca prawny z papierami. Zgłosił się facet. Znalazł saszetkę, w niej telefon do niej. Jechał w przeciwnym kierunku, zawrócił, otworzył drzwi, capnął. Ulga. Rozgrzały się trzewie wiary. Będzie dobrze. Na policję nie dzwonię.
Wychodząc z windy słyszę ten przeraźliwy krzyk. Znałem go z hospicjum, z sali obok, męskiej sali, przedzielonej ścianą z dziurą w środku pod sufitem na klimatyzator – wspólny. Krystyna przyzwyczaiła się do tego, zarzucając nieznajomemu brak taktu. Teraz wyła zupełnie nie zważając na fakt, iż tutaj większość wyzdrowieje.
– Boże, obiecali jej brak bólu. W XXI wieku ból jest wyeliminowany z opieki paliatywnej w fazie terminalnej i agonalnej. Słowa z jakiejś ulotki. Myszka krzyczy z rozpaczy. Znów wyjdę na skur….na.
– Pańska żona nie cierpi – lekarka oderwana od komputera w swoim gabinecie, tam nie słychać.
– Słuchaj, z wykształcenia jestem psychologiem klinicznym. Widzisz w tych przebudzonych oczach paniczny lęk, paniczną bezradność w ruchach rąk, broniących się przed cierpieniem umierającego człowieka. Masz możliwość – psychotropy.
– Proszę.
Pielęgniarka podpięła się pod rozgałęzienie do portu.
Myszka była cichutka, spokojna jak ciepła, niewinna kotka.
Gdzieś po dwóch godzinach nieobecności, wyciszona, z chwilową świadomością mojej obecności, wypowiedziała po raz pierwszy i ostatni:
– Zawiodłam cię, że nie umarłam.
Jedno z tysiąca słów, tysiąca drzew w lesie, bez większego znaczenia dla osobliwości każdego z nich, wypowiedziane bez żadnego nacisku, bez konstrukcji emocjonalnej, równie szybko zapomniane, co wypowiedziane. Następne zdania miały kolor tęczy. Było to między morfinami. Wypowiedziane bez bólu, lęku, jak piękne motyle pojawiające się zewsząd.
– Będzie dobrze.
– Nie martw się – widzisz, jaka jestem dzielna.
– Daj łapkę.
W tym momencie Myszka była sama, na bezkresnym pustkowiu milczących dusz, które spotkała we śnie. To był ten rodzaj chwili, gdy lęk odchodzi zawstydzony swoją destrukcją, nadprogramowością celów. Nigdy wcześniej, oprócz słów, jak chwilowa modlitwa w bólu, nie wypowiedziała słów zwątpienia, że będzie dobrze, że wyzdrowieje. Wiem, że wtedy, w bólu, dzień musi być wiecznością.

Udało mi się przekonać Tomka, by mimo swojego grafiku w pracy odwiedził matkę. Miałem trudności w przekonaniu go co do jej stanu. Przyjechał w piątek rano, ja po dwóch godzinach. Rzucił się na mnie w korytarzu z płaczem godnym mężczyzny.
– Rozumiesz teraz, co do ciebie mówiłem.
Nie czas, nie miejsce na używanie sobie za jego dotychczasową postawę.
Krystyna już nie miała kontaktu z rzeczywistością. Tomek trzymał ją za rękę, coś tam mówił.
– Mamuś, mamuś, zobacz, Adam przyjechał. Uśmiechnij się.
Oczy były nieobecne, ale nastąpił ten cud porozumienia między światami. Krystyna słyszała i rozumiała słowa syna. Uśmiechnęła się kaprysem życia i śmierci na sekundę bądź mniej. Słyszała, co mówił do niej syn. Pompa infuzyjna z morfiną pracowała bez przerwy. Była spokojna, z lekką gorączką, z cieplutkim czołem.
Umówiliśmy się, że Tomek wraca do Wrocławia, pod wieczór jest z matką. Zmienił plany, piłem piwo, poprosiłem Tadzia. Pojechaliśmy o dziewiętnastej.
Myszka spała spokojnie, na korytarzu była cisza, babcinka obok wtuliła się w poduszki. Przygaszone światła, trzymałem ją za rękę, była strasznie cieplutka, oddychała spokojnie, była bezpieczna tam, gdzie była. Uspokajałem się jej delikatnym, równiutkim oddechem. Tadzio też przez chwilę wziął ją za ręce. Byliśmy niespełna pół godziny.
Tomek miał przyjechać rano, zmiana planów, ja go zmienię około południa.
Gładziłem jej cieplutkie czoło.
– Śpij – do jutra – pocałowałem ją w czoło. – Rano będzie Tomek.

Następnego dnia o godz. 10.20 w dniu Wszystkich Świętych 2014 roku w obecności jedynego, ukochanego syna, zmieniając nam plany czuwania – zmarła.

Koniec. Patrzyłem na podwiązaną buźkę. Harmider korytarza był bardziej rzeczywisty niż śmierć Myszki.

***

Kwiat jak bezradność
szumi milczeniem
mojego bólu

Kawałek porwanej kartki znalazłem w czarnym worku, gdy zabierałem rzeczy z hospicjum. To jej techniczne pismo.

Czy, jeśli można podzielić się bólem? Czy, jeśli można podzielić drewniany krzyż, by łatwiej się podnieść, iść tam, gdzie wpuszczają, wnikliwie obserwując bagaż, który wnosisz? Czy można krzykiem zagłuszyć krzyk? Mieć jedną zbędną dłoń, która by za nas podtrzymywała umęczone, wątłe ciało, pełne wstrętnego robactwa w orgii triumfu nad życiem – tam, we mgle ludzkiej wiedzy?
Można. Bo ból jest darem ewolucji, darem gatunku, skarbnicą wiedzy do szczęścia naszych dzieci i ich dzieci. Ta wiedza była tezą bądź antytezą na drogę do raju. Można wziąć ciężar w ciepłe, zdrowe dłonie, dać szansę na most między tam a tu. Ten most to droga w dwie strony dla naszej duszy i umysłu.
Proszę więc, byśmy wszyscy pamiętali, iż sens śmierci jest mierzony także wielkością współczucia, jaką dostanie umierający od nas wszystkich wokół, łącznie z Panem Bogiem. A trzymanie dłoni w dłoniach jest najbezpieczniejszym gestem, chroniącym go przed nieuniknionym bólem przemijania.

Najbardziej żałowałem braku tych zachowań, świadomości potrzeb, którą miałem. Brak cierpliwości powodował szczątkowość tego, czego mogła oczekiwać. Moje Ja dopominało się troski. Zbyt krótkie wizyty w hospicjum, piwo w samochodzie pod hospicjum, zamiast warować przy łóżku. „Przecież śpi – pośpi i przyjdę”. A ona chciała obudzić się przy mnie – morfina przeganiała ból – i budzić się na pograniczu dwóch światów: równie realnego, tego we śnie i realnego, że siedzę w samochodzie, a nie przy łóżku z jej dłonią w rękach. Jeszcze nie wiem, co daje choroba i śmierć najbliższej osoby. Nadnaturalność aktu przemijania powinna zaskakiwać jedynie nieprzygotowanych z własnej woli i winy. Takim się czuję, ale nigdy nie napisałem dłuższego tekstu niż prośba o pieniądze na opał do GOPS-u. Naturalność przemijania tłumaczy wszystko i nic. Głęboko wierzę i starałem się to pokazać, iż nie musiałem o 10.20, 1.11.2014 roku zostać wdowcem.
Mam ten przywilej i obowiązek, bo sam sobie go nadałem, reprezentować co najmniej dwie skrzywdzone osoby.
„Proszę nas zrozumieć” – mam to głęboko w d…. Lekarz prowadzący operację był diagnostą prawie sprzed roku od zabiegu. Cała reszta uczestniczyła w tym chórze.
– Nic się nie dzieje – proszę czekać na śmierć.

Ale ja mam prawo, jak tysiące innych oczekiwać, iż jeśli ktoś, kto na ochotnika zgłosił się do Służby, chce służyć i został do tego stosownie przygotowany. Wszyscy ci ludzie ze służby zdrowia, którzy mnie skazali na bycie wdowcem, mają przecież takie same pragnienia, jakie my mieliśmy. Jak miliony innych, mamy do was zaufanie.
– Ta robota to nie bank – „ufaj i sprawdzaj”. „Primum non nocere” – sobie. Hipokrates strzeliłby sobie w łeb.
Całowałem jej chłodniejące dłonie. Szczególnie palec serdeczny – z oporami, ale oddała mi nasz pierścień Atlanty – obrączkę ślubną.

Dziękuję rodzeństwu i ich rodzinom za bardzo szerokie wsparcie w tym trudnym czasie – i wszystkim wymienionym lub nie.

*** Koniec ***



Możesz śledzić wszystkie odpowiedzi do tego wpisu poprzez kanał .

Dodaj komentarz