Od kilku dni na ekranach kin możemy obejrzeć debiut fabularny Krzysztofa Łukaszewicza pt. Lincz. Jest to film inspirowany głośnymi wydarzeniami we wsi Włodowo, które wstrząsnęły mediami i opinią publiczną.
Historia jest doskonale wszystkim znana: w niewielkiej mazurskiej miejscowości zdesperowani mieszkańcy dokonują samosądu nad 60-letnim mężczyzną, bandziorem recydywistą, który terroryzował okoliczne wsie. Reżyser nie miał ułatwionego zadania, trudno wzbudzić napięcie, jeśli zakończenie opowiadanej historii jest tak przewidywalne. Należy jednak przyznać, że Łukaszewiczowi doskonale się to udało. Według mnie, dobrym posunięciem było odejście od linearnego prowadzenia narracji na rzecz retrospekcji. Film właściwie rozpoczął się scenami aresztowania podejrzanych. Podczas prowadzonego śledztwa mamy okazję powrotu do wydarzeń sprzed linczu.
Lincz nie poprzestaje tylko na rekonstrukcji przebiegu wydarzeń, samych w sobie bardzo dramatycznych (warto dodać, że w filmie nie brak scen brutalnych przeznaczonych dla dorosłych i odpornych widzów). Narracja prowadzona jest jakby z punktu widzenia zastraszonych mieszkańców, co czyni jednym z głównych problemów kwestię prawa do obrony własnej. W takich skrajnych sytuacjach narzuca się również pytanie o naturę samego zła.
Na pochwałę zasługuje niemal wszystko: obsada i gra aktorska (Wiesław Komasa w roli bandziora to duży plus filmu), montaż oraz muzyka, która buduje niesamowity klimat i utrzymuje emocje w zenicie. Jedyny minus to czas trwania filmu, którego akcja toczy się w niespełna 90 minut, co sprawia wrażenie, że nie wszystko co powinno, zostało powiedziane.
Porównywanie przez krytyków Linczu do takich produkcji jak Dług Krzysztofa Krauzego czy Dom zły Wojciecha Smarzowskiego jest chyba nieco przesadzone, ale stawianie Łukaszewicza w tak zacnym gronie o czymś jednak świadczy.