Jennette McCurdy: Cieszę się, że moja mama umarła

6 stycznia 2023, dodał: Redakcja
Artykuł zewnętrzny

24 stycznia 2023 roku ukaże się głośny memoire/pamiętnik Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy – dziecięcej gwiazdy kanału Nickelodeon, znanej z programów „ICarly” i „Sam i Cat, który od momentu ukazania się w USA wywołuje ogromne zainteresowanie na całym świecie.

Autorka, jako 6 – latka zaczęła pracować w show biznesie, w reklamie i filmie. Chcąc zadowolić mamę, pięła się po szczeblach kariery, ale ten trud był okupiony wielkim, trwającym lata wyniszczającym wysiłkiem psychicznym i fizycznym. Katowana dietami, stale w piekle nakazów i zakazów matki oraz jej przekonań i urojeń oraz molestowania i przemocy z jej strony, nabawiła się poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu.

Paradoksalnie, gdy matka umiera na raka, dziewczyna staje przed  szansą ocalenia siebie samej. Efektem podjętej przez nią terapii jest zerwanie z aktorstwem, poświęcenie się pasjom, na które dotąd nie było w jej życiu miejsca, bo matka nie chciała o nich słyszeć. Bohaterka, autorka książki zaczyna pisać, reżyserować  filmy, jest dziś  felietonistką  Huffington Post and the Wall Street Journal. Jej  stand up “I’m Glad My Mom Died” gromadzi tłumy. McCurdy prowadzi  podcast “Empty Inside”, gdzie  zaprasza gości do odpowiedzi na niekomfortowe pytania.

Cieszę się, że moja mama umarła” to brawurowa historia o miłości i jej braku, o wychodzeniu z pułapki na wolność i o tym, że nigdy nie jest za późno o walkę o siebie. Jannette pokazuje, jaką sztuką jest troska o samą siebie, zdrowie psychiczne i fizyczne. Z książką utożsamiły się setki tysięcy ludzi, którzy na własnej skórze doświadczyli przemocowych zachowań ze strony otoczenia, w tym rodziców, molestowania, nadużyć różnego rodzaju, presji w rodzinie, szkole, miejscu pracy. Poza tym tekst jest świetnie napisany; szczery, zabawny, prawdziwy, prowokuje do zadawania sobie pytań i dyskusji. „Cieszę się, że moja mama umarła” rekomendują Karolina Korwin-Piotrowska i Małgorzata Halber.

Fragment książki:

Patrzę na kartki leżące przede mną. Plik stu dziesięciu świeżo wydrukowanych kartek, zapisanych czcionką couriernew w rozmiarze dwanaście. Henry Road, mój pierwszy scenariusz.

Wydrukowałam go, żeby niezwłocznie pokazać mamie. Chcę poprawić jej humor, ponieważ leży w szpitalu. To musi być niełatwe, tak często leżeć w szpitalu, zwykle kilka razy w roku. Mimo że czasem trafia tam z powodów niezwiązanych z rakiem (teraz to choroba uchyłkowa jelit albo zapalenie uchyłków, nie jestem pewna), zawsze pozostaje strach… strach, że może podczas zabiegu lub badania lekarz stwierdzi, że nowotwór wrócił.

Dziadek zawozi mnie do szpitala swoim steranym, granatowym buickiem z naklejką „Bush/Cheney” na zderzaku. Siedzę z tyłu i kartkuję scenariusz.

– Uważaj, żebyś się nie zacięła papierem – mówi dziadek, przejeżdżając w ostatniej chwili na pomarańczowym świetle.

Zajeżdżamy przed szpital. Byłam w wielu szpitalach przy okazji różnych chorób mamy, ale w tym jestem po raz pierwszy. Jest mały i kompaktowy, mniej przytłaczający od większości klinik, i trudno się w nim zgubić, toteż szybko docieramy na salę, gdzie leży mama.

Właśnie odpoczywa, lecz na dźwięk moich kroków otwiera oczy i cała się rozpromienia.

– Cześć, Net!

Uśmiecham się na widok jej uśmiechu.

– Cześć, mamuniu!

Siadam na krześle przy łóżku i biorę ją za rękę. Zauważam, że nasze nadgarstki są identycznej grubości.

– Co tam przywiozłaś? – Mama wskazuje plik kartek, które trzymam pod pachą.

Z trudem panuję nad ekscytacją. Obok łóżka widzę stolik na kółkach – znacznie bardziej luksusowy niż rozkładana podkładka, na której jemy w domu. Taca z jedzeniem – indyk, fasolka szparagowa, purée ziemniaczane, a także rosół i krakersy – stoi nietknięta. Przesuwam nieco talerze, aby zrobić miejsce, po czym z dumą kładę swoje dzieło przed mamą.

– To mój scenariusz. Henry Road.

– Napisałaś scenariusz? – pyta mama.

Na pewno jest pod wrażeniem. Ale na jej twarzy dostrzegam niepokój.

– Wychodzisz codziennie na dwadzieścia minut z domu, żeby złapać trochę witaminy D?

– Oczywiście – zapewniam.

– I chodzisz na taniec?

– Tak jest.

Wodzi ręką po stronie tytułowej, ale nie z dumą, jaka towarzyszy mi podczas tej samej czynności. Tengestjest nacechowany smutkiem.

– Co się stało? – pytam.

– Ja tylko… – Mama spuszcza wzrok i uśmiecha się markotnie. To jedna z jej najbardziej wyćwiczonych min. Jak zawsze nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest wymuszona.

– Tylko co? – pytam.

– Tylko… mam nadzieję, że nie wolisz pisania od grania. Jesteś taką dobrą aktorką. Naprawdę świetną.

Nagle czuję się skrępowana, że dałam mamie scenariusz. Strasznie mi wstyd. Jak mogłam być taka głupia? Nigdy by tego nie poparła.

– Jasne, że nie wolę. Jakże bym mogła?

Na dźwięk tych słów dochodzę do wniosku, że mówię z fałszywą niewinnością, jak bohaterowie serialu Wiercipięta, który babcia ogląda z upodobaniem, a którego ja szczerze nie znoszę.

Mama nie zauważa, że kłamię, chociaż ja nie mam co do tego wątpliwości. Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. Pisanie daje mi poczucie władzy, może po raz pierwszy w życiu. Nie muszę powtarzać cudzego tekstu, mogę pisać własny. Nareszcie mogę być sobą. Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.

– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.

Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

Mama pyta po namyśle, o czym jest scenariusz.

– To opowieść o tym, jak dziesięciolatek i jego przyjaciel próbują zeswatać swoich samotnych rodziców.

– Hm. – Mama rzuca przeciągłe spojrzenie za okno. – To już było w Nie wierzcie bliźniaczkom.

25.

Budzę się o ósmej na podłodze. Moje łóżko piętrowe obrosło gratami, więc znowu śpię na macie. Mam na sobie koszulkę Revlon Run/Walk 2002. Podoba mi się wzór. Jest w nim dużo fioletu, a ja ostatnio bardzo lubię fiolet.

Nie mogę wspomnieć o tym mamie, gdyż mama woli róż. Byłaby załamana, gdybym nagle jej oznajmiła, że przerzuciłam się na kolor, który nie jest jej ulubionym. Tak jej na mnie zależy, że załamałby ją fakt posiadania przeze mnie własnego ulubionego koloru. To zaszczyt. Prawdziwa miłość.

W zeszłym roku kolorem dominującym na Revlon Run/Walk był srebrny, a dwa lata temu niebieski. Wiem wszystko o kolorach koszulek Run/Walk, gdyż moja rodzina bierze w nim udział co roku od siedmiu lat. Zaczęliśmy, kiedy mama pokonała raka w czwartym stadium: jestem obeznana z tą nazwą, gdyż oprócz cotygodniowego oglądania kasety często muszę informować o tym kierowników obsady.

– Ludzie kochają opowieści o pokonywaniu przeciwności. Zapunktujesz wzmianką o moim raku.

Niezręcznie mówić o raku na przesłuchaniach do filmów w rodzaju Nie ma to jak hotel lub Diabli nadali, lecz w przypadku seriali takich jak Ostry dyżur przychodzi to bardziej naturalnie, zwłaszcza gdy któryś z bohaterów odcinka ma nowotwór.

– A wiecie, że moja mama miała raka w czwartym stadium? Wiem, co to znaczy.

Mama zawsze podkreśla, że uczestniczymy w Revlon Run/Walk na znak solidarności z kobietami chorymi na raka piersi, co jest bardzo szlachetne z jej strony. Dustin mruknął kiedyś, że bardziej interesuje ją darmowy pakiet, lecz Dustin lubi „mącić”, a w dodatku jest najmniej ulubionym dzieckiem mamy, czego nie omieszkała mu oznajmić, więc cóż on może wiedzieć o jej pobudkach.

Siedzę w za dużej koszulce i obmyślam wiersz, który napiszę dla mamy w ten weekend. Ponieważ mama nie pochwala moich scenariuszy, dałam sobie z nimi spokój na czas nieokreślony, zachęca mnie jednak do tworzenia krótkich wierszyków o tym, jak bardzo ją kocham, więc przynajmniej mogę dalej pisać w ten sposób.

Właśnie głowię się nad rymem do „mamusia”, kiedy nagle spostrzegam, że boli mnie w klatce. A konkretnie sutek z prawej strony klatki piersiowej. Sięgam ręką, by obmacać bolące miejsce, i czuję… guzek. Zgroza mnie paraliżuje. To niemożliwe. Najpierw mama, a teraz ja? Pokój zaczyna wirować. Rozważam opcje – mogę obudzić mamę i powiadomić ją od razu, ale nie chcę jej robić kłopotu. Albo mogę dać jej pospać do jedenastej, kiedy to zwykle zanoszę jej herbatę. „Budziłabym się wcześniej, gdybym nie zamartwiała się do późna pieniędzmi”, mówi zawsze. „Może gdyby pensja ojca starczała do pierwszego, nie musiałabym polegać na dziecku…”

Nie wiem, co wybrać, toteż robię to, co zrobiłoby na moim miejscu każde rozsądne dziecko z widmem raka nad głową: zdaję się na „ene, due, rike, fake…”.

– Och, skarbie. – Mama z lekkim rozbawieniem przejeżdża palcami po moim nabrzmiałym, prawym sutku, a później po gładkim lewym, dla porównania. – To nie rak.

– A co?

– Rosną ci cycuszki.

O nie. To gorsze niż rak. Boję się dorastania jak ognia. Po pierwsze, jestem mała jak na swój wiek, co jest atutem w show-biznesie, ponieważ można grać bohaterów młodszych od siebie. Mogę pracować na planie dłużej niż młodsze dzieci i mam przewidzianych mniej przerw. Pomijając logistykę, jestem bardziej skłonna do współpracy i stosuję się do uwag lepiej niż siedmioletnie łajzy.

Mama przypomina mi na każdym kroku, jak to dobrze, że wyglądam tak młodo jak na swój wiek. „Będziesz miała więcej zleceń, skarbie. O wiele więcej”.

Jeśli zacznę dorastać, mama nie będzie mnie tak kochała. Często płacze i przytula mnie mocno ze słowami, że mam zostać mała. Serce mi wtedy pęka. Chciałabym móc zatrzymać czas i na zawsze pozostać dzieckiem. Czuję się winna, że nie mogę tego dokonać. Czuję się winna, gdy rosnę o kolejny centymetr. I gdy ciocie i wujkowie mówią, że „wyrosłam”. Widzę, jak wtedy drgają brwi mamy. Widzę, jak jej przykro.

Pragnę za wszelką cenę zostać taka, jaka jestem. Zrobię wszystko, aby nie dorastać.

– Czy mogę coś zrobić, żeby cycuszki przestały rosnąć? – pytam nerwowo.

Mama wzdycha i się śmieje, mrużąc przy tym oczy. Dobrze znam tę minę, tak jak na pamięć znam pozostałe. Znam je na wylot, aby zawsze móc się do nich dostosować.

Wydaje się, że nikt inny w rodzinie nie rozumie jej emocji. Chodzą jak barany i nigdy nie wiedzą, którą mamę dostaną. Ale ja wiem zawsze. Poświęciłam całe życie na jej obserwację, aby zawsze trzymać rękę na pulsie i dołożyć wszelkich starań, żeby nic nie zmąciło jej dobrego humoru. Znam różnicę między jej rozdrażnieniem i furią. Wiem, kiedy jest zdenerwowana na tatę, a kiedy na babcię (zaciśnięte zęby oznaczają tatę, mars na czole – babcię). Wiem, kiedy jest trochę szczęśliwa (całuje mnie w czoło) i bardzo szczęśliwa (śpiewa Phila Collinsa). Teraz zaś, kiedy się śmieje i wzdycha, mrużąc oczy, mam świadomość, że nie tylko jest bardzo szczęśliwa, lecz szczęśliwa w wyjątkowy, szczególny sposób.

Prócz radości przepełnia ją wdzięczność.

To mój ulubiony stan mamy, gdyż jestem jego bezpośrednią przyczyną. Widywałam ją szczęśliwą i wdzięczną, gdy dostaję rolę lub biorę jej stronę, gdy kłóci się z kimś w domu. Osiąga ten stan, kiedy czuje się zauważona, doceniona i dopieszczona.

– Co mogę zrobić, żeby cycuszki przestały rosnąć? – powtarzam z większym naciskiem, widząc, jak bardzo ją to ucieszyło.

Mama spuszcza wzrok, jak zawsze, gdy chce wyznać mi coś w tajemnicy, na przykład, że babcia nosi sztuczną szczękę, a tata jest nudny. Wiem, że zaraz usłyszę coś pikantnego. Coś specjalnego, tylko między nami. Coś, co umocni naszą przyjaźń.W końcu od czego są tajemnice?

– No więc, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, jak zachować mały rozmiar, jest pewna rzecz… nazywa się deficyt kaloryczny.

*

Chwytam w lot, mam do tego smykałkę. Pragnę zaimponować mamie. Jest wspaniałą nauczycielką, gdyż, jak mówi, sama ogranicza kalorie.

– Podsłuchałam w dzieciństwie rozmowę rodziców. Mówili, że mój brat może jeść i wszystko spala, a ja obrastam tłuszczem. Zabolały mnie te słowa, Net, naprawdę. Od tamtej pory jestem na deficycie.

Jak się zastanowić, to faktycznie. Na śniadanie pije tylko herbatę, a na kolację zjada warzywa na parze, bez żadnych dodatków. Rzadko widzę, by jadła lunch, jak już, to sałatkę bez sosu lub pół batonika z płatków zbożowych. Jestem w dobrych rękach.

Gdy co wieczór siadamy, planując posiłki na następny dzień, zaczynam kurczyć się w oczach. Mam jeść tysiąc kalorii dziennie, lecz wpadam na genialny pomysł, że połowa porcji dostarczy mi połowę kalorii i schudnę jeszcze szybciej. Po każdym posiłku z dumą pokazuję mamie prawie pełny talerz. Nie posiada się z radości. W każdą niedzielę mnie waży i mierzy mi uda miarką. Kilka tygodni po wprowadzeniu nowych zwyczajów przynosi mi stos książek dietetycznych, które czytam od deski do deski. Poznaję zalety spożywania wodnistych owoców i warzyw, takich jak kłębian i arbuz. Dowiaduję się, że pieprz kajeński i papryczki chili przyspieszają przemianę materii, a kawa tłumi apetyt, więc zaczynam pić bezkofeinową – czarną – wraz z mamą. Nasz Kościół teoretycznie zabrania picia kawy.

– Jest bezkofeinowa, więc Bóg na pewno zrobiłby wyjątek – przekonuje mama, a ja kiwam głową, choć myślę, że Bóg, o którym się uczyłam, nie robi wyjątków.

Im bardziej chudnę, tym bardziej rygorystycznie przestrzegam diety, gdyż moje ciało zdaje się odkładać wszystko, co jem.

Zauważam, że od większości produktów przybywa mi jakieś dwieście gramów. Wiem to, ponieważ ważę się pięć razy dziennie. Pięć to moja szczęśliwa liczba, więc tyle ważeń wydaje się być w sam raz. Chcę przy tym mieć pewność, że żadna zmiana w ciele nie ujdzie mojej uwadze, aby na bieżąco korygować jadłospis i móc co tydzień zdawać raport mamie.

Najbardziej lubię lizaki lodowe bez cukru, mus jabłkowy oraz niesłodzoną mrożoną herbatę, gdyż te produkty zdają się nie mieć wpływu na moją wagę. Lizaki i mus nie dodają mi ani grama, a herbatę od razu wysikuję. To dla mnie żywność bezstresowa. Wprawia w błogi nastrój. Trzeba mieć coś z głową, żeby jeść dla przyjemności pieczonego kurczaka i makaron z serem. Przyjemność to lizak bez cukru i mus jabłkowy.

Nasza misja trwa, jestem w siódmym niebie. Codziennie czuję się jak w scenie z Nie wierzcie bliźniaczkom, kiedy robimy z mamą noski-eskimoski i przybijamy piątkę, zadowolone z efektów. (Obejrzałam ten film, gdy mama zasugerowała, że mój scenariusz Henry Road może być plagiatem. Miała rację). Deficyt kaloryczny zbliżył nas do siebie jeszcze bardziej, a to o czymś świadczy, zważywszy na więź, która zawsze nas łączyła. Deficyt kaloryczny jest wspaniały!

Po pół roku naprawdę widać różnicę. Zjechałam trzy rozmiary w dół i noszę teraz dziecięcy rozmiar S. Duch Święty każe mi pięć razy dziennie dotykać metki z rozmiarem, gdyż ten rytuał, w połączeniu z odchudzaniem, sprawi, że pozostanę mała. Dzięki Ci, Duchu Święty!

Generalnie sprawy idą w dobrym kierunku. Ale nie dziś.

Dziś dręczy mnie niepokój, ponieważ siedzę przed gabinetem lekarskim. Oznacza to, że każą mi stanąć na wadze. A ja panicznie boję się obcej wagi. Co jeśli cyfry nie będą się zgadzać? Jeśli będę ważyć więcej niż normalnie?

Mama chyba wyczuwa moje zdenerwowanie, bo trzyma mnie za rękę. Czekamy. I czekamy. Aż wreszcie… „McCurdy, Jennette!”, woła pielęgniarka. Serce tak tłucze mi w piersi, że chyba słyszą to wszyscy obecni. Twarz mi płonie. Czas staje w miejscu, kiedy wchodzę do gabinetu. Mama zdejmuje mi sztruksową kurtkę, wiedząc, że w kurtce ważyłabym więcej. Gramy w jednej drużynie. Pielęgniarka mówi, że mogę stanąć w butach, ale mama każe mi je zdjąć. Jak zawsze przezorna! Zrzucam buty i wchodzę na wagę. Mama i ja wymieniamy spojrzenia.

– Dwadzieścia siedem sześćset – oznajmia pielęgniarka, zapisując w karcie.

Słowa docierają do mnie jak spod wody. Jestem zdruzgotana. Waga w domu pokazuje dwadzieścia sześć siedemset. Natychmiast usiłuję rozszyfrować twarz mamy. Jest kamienna, co oznacza rozczarowanie. Popadam w jeszcze większą rozpacz. Prowadzą nas do gabinetu numer pięć, moja szczęśliwa liczba nie wydaje się tak szczęśliwa w tej chwili. Wchodzę na stołek i siadam na kozetce wyłożonej papierem w misie. Jest szorstki i nieprzyjemny w dotyku. Pielęgniarka zadaje mi kilka pytań, po czym wychodzi. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, lecz mama odzywa się pierwsza.

– Porozmawiamy później.

Po kilku minutach wchodzi doktor Tran. Czuję zawód, że nie doktor Pelman, gdyż mama jest przy nim w lepszym humorze. (Gdyby to nie było wbrew Pismu Świętemu, powiedziałabym, że wpadł jej w oko, ale żądza to grzech, a mama nigdy nie popełniłaby grzechu). Doktor Tran wpatruje się w moją kartę.

– Debbie, czy możemy zamienić słówko na osobności?

Wychodzą. Drzwi są cienkie, a mama mówi donośnym głosem, więc słyszę całą rozmowę.

– No więc… chciałam porozmawiać z tobą o wadze Jennette – zaczyna doktor Tran. – Waży znacznie mniej, niż powinna w tym wieku.

– Hm – mówi mama z lekkim niepokojem. – Je normalnie. Nie zauważyłam żadnej zmiany.

To nieprawda. Zauważyła, bo sama ją zainicjowała.

– No tak… – Doktor Tran bierze głęboki oddech. – Kiedy młode dziewczęta zapadają na anoreksję, zaczynają ukrywać swoje nawyki żywieniowe.

Pierwszy raz słyszę słowo „anoreksja”. Brzmi jak nazwa dinozaura. Doktor Tran mówi dalej.

– Radziłabym, żebyś przyjrzała się jej odżywianiu.

– O, na pewno się przyjrzę – zapewnia mama.

Nie wiem, co o tym myśleć. Przecież mama przygląda się mojemu odżywianiu. Jest w nie zaangażowana na równi ze mną, jeśli nie bardziej. Nie tylko wie, co i jak jem, ale służy mi zachętą i wsparciem. Co tu jest grane? Co to ma w ogóle znaczyć?

Kilka miesięcy później ponownie słyszę słowo „anoreksja”, tym razem na parkingu przed szkołą tańca, po zajęciach. Czekam na ławce, ucząc się tekstu na casting do roli córki Vala Kilmera.

Mama zawsze spóźnia się po mnie od dwudziestu do czterdziestu pięciu minut, co wcale nie dziwi, gdyż ma na głowie inne rzeczy, na przykład dzwoni do windykatora z prośbą o odroczenie spłaty albo jedzie do sklepu po kartki z podziękowaniami, które rozsyłamy do kierowników obsady z ostatnich sześciu miesięcy. („Może nie pamiętają, jak wypadłaś, ale zapamiętają kartkę ze śliczną czcionką!”).

Widzę, że mama Anjeliki Gutierrez stoi przy samochodzie, mimo że Anjelica skończyła razem ze mną i zwykle odjeżdżają zaraz po zajęciach. Następnie widzę, jak miedziany ford windstar mamy nadjeżdża ulicą i skręca na parking. Łapię torbę z rzeczami i ruszam w tamtą stronę, ale pani Gutierrez jest pierwsza. Podchodzi do auta i prosi, żeby mama opuściła szybę.

– Cześć,Deb, chciałam pomówić z tobą o Jennette. Zauważyłam, że bardzo schudła. Wygląda, jakby miała anoreksję. Chciałam zapytać, czy coś z tym robicie. Jedna dziewczynka z naszej grupy miała podobny problem i jej mama podała mi nazwisko specjalisty…

– Pomówimy o tym kiedy indziej – ucina mama tonem, z którego wynika, że „kiedy indziej” nigdy nie nastąpi. Otwieram drzwi i wskakuję do środka. Jedziemy do domu.

– Mamo? – rzucam, kiedy stajemy na czerwonym świetle.

– Tak, skarbie?

– Co to jest anoreksja?

– Och, nie zawracaj sobie tym głowy, aniołku. Ludzie przesadzają. – Zapala się zielone. Mama wciska pedał gazu. – Nauczyłaś się tekstu?

– Tak.

– Wspaniale. Wspaniale. Masz dużą szansę, Net, czuję to przez skórę. Val ma jasne włosy, ty masz jasne włosy, ta rola jest ci pisana.

– Uhm.

– Pisana, mówię ci.

Wyglądam przez okno i wracam do tekstu. Cieszę się na myśl o lizaku bez cukru, który zjem po powrocie do domu.

***

– Masz niewidzialne rzęsy, słyszysz? Myślisz, że Dakota Fanning nie farbuje?

Mama farbuje mi rzęsy brązową henną, którą mniej więcej raz w miesiącu kupuje w drogerii wraz z zestawem do robienia pasemek marki L’Oréal, bezbarwnym tuszem za trzy dolary oraz paskami do wybielania zębów marki własnej Rite Aid. Nazywa to „serwisem”, który ma podkreślić moją „naturalną urodę”.

Tak określa mój wygląd. Mówi, że mam długie rzęsy, ale tak jasne, że wyglądam, jakbym ich w ogóle nie miała. Złociste pasemka, ale tylko u dołu, więc trzeba dodać kilka wokół twarzy, aby ją obramować. Bardzo gęste, ale niesforne włosy, które trzeba ujarzmić. Ładny uśmiech, lecz nie dość białe zęby. Każdą „dobrą” cechę równoważy mankament, który uzasadnia zastosowanie kupnych środków zaradczych. A że dosłownie każdy z moich atutów zdaje się mieć odpowiednik w postaci wady, która wymaga korekty, zaczynam się zastanawiać, czy określenie „naturalnie piękna” w ustach mamy nie należy do tej samej kategorii, co dla innych „szpetna”.

– Au!

– Co: au? – pyta mama, gdyż dzieje się wiele rzeczy, które mogą wzbudzić ten okrzyk.

Pod oczami, tuż na linii rzęs, mam papierowe płatki, które wbijają się w gałki oczne. (Mama dociska je precyzyjnie i przykleja wazeliną, żeby henna nie zabarwiła skóry).

We włosach mam z tysiąc płatów folii aluminiowej. Jest tyle warstw i tyle folii, że włosy sterczą prawie poziomo. W tym wypadku istnieją dwa potencjalne powody, dla których mogłabym krzyczeć z bólu: folia mogłaby ciągnąć włosy, a opary utleniacza szczypać w oczy.

Na zębach mam paski wybielające, które zasadniczo nosi się kwadrans, jednak zdaniem mamy nie zaszkodzi trzymać je trzy.

Mimo że co jakiś czas wypluwam obrzydliwy w smaku płyn wybielający, czasem przecieka z zębów na dziąsła i nie tylko nadaje im biały odcień, ale strasznie szczypie, więc i tu mogę krzyczeć.

– Ennaywa i o oka – bełkoczę przez nakładki.

– Wypluj i powiedz jeszcze raz – rozkazuje mama.

Spełniam polecenie.

– Henna spływa mi do oka!

– Cholera. Cholera, cholera, cholera. Czemu nic nie mówisz?! Możesz od tego oślepnąć. Głowa do tyłu!

Odchylam głowę i walę nią w pokrywę sedesu. Kolejny okrzyk bólu. Mama wpuszcza mi krople do oczu, które mieszają się ze łzami i spływają po twarzy. Próbuję znów usiąść, ale włosy zaplątują się w spłuczkę. Mama próbuje je rozplątać. Czuję się jak w pułapce.

Mój wygląd zawsze był dla niej bardzo ważny. Jeszcze zanim zaczęłam występować.

W jednym z najwcześniejszych wspomnień noszę tiulowe sukienki, rozłożyste jak bezy. Gryzły i drażniły skórę, a do tego czułam się w nich idiotycznie, mama jednak zawsze chwaliła, że ładnie wyglądam, mimo że w odpowiedzi piszczałam, że nie jestem ładna, tylko „fystojna”. Byłam za mała, żeby dobrze wymówić słowo „przystojna”, ale zdawałam sobie już sprawę, że wolę być określana tak jak moi bracia zamiast głupim, gorszym terminem zarezerwowanym dla dziewczynek.

Aktorstwo tylko pogorszyło jej obsesję na punkcie mojego wyglądu, zwłaszcza gdy bezskutecznie zabiegałam o udział w castingu do głównej roli w filmie Dzięki tobie, Winn-Dixie.

– Chcę rozmawiać z Meredith Fine! Chcę rozmawiać z Meredith Fine! – krzyczała do słuchawki na wystraszoną, młodą recepcjonistkę Coast to Coast Talent Group. Kilka miesięcy wcześniej przeszłyśmy do Meredith po tym, jak mama stwierdziła, że Barbara Cameron to przeżytek, a nowa agencja, Coast to Coast, reprezentuje pierwszoligowych młodych aktorów. Meredith to łowczyni talentów.

– Tak, Meredith, tu Debra McCurdy. Jak mogłaś nie zgłosić Jennette do Winn-Dixie? No jak?! Idealnie nadawałaby się do tej roli. Masz ją w nosie, taka jest prawda! – krzyknęła mama.

– Debro. Deb…

– Na pewno zgłosiłaś Taylor Dooley!

– Debro, uspokój się i nie rób mi takich wyrzutów. Zgłosiłam Jennette, ale jej nie chcieli, ponieważ szukają eterycznej piękności, a Jennette ma bardziej swojską urodę.

Mama osłupiała, po czym rzuciła słuchawkę i zaczęła płakać, jakby ktoś umarł. Wtedy po raz pierwszy pożałowałam, że nie jestem ładniejsza.

Gorąco polecamy Wam tę książkę wraz z Wydawnictwem Prószyński i S-ka