Temat: Rozstanie - kto tu oszalał?
Cześć jestem tu nowa, ale problem stary jak świat: rozstanie. Może Wy doradzicie czy warto się dołować, czekać, czy iść dalej...
Rozstaliśmy się w połowie listopada. Byliśmy naprawdę fantastyczną parą. Piękni, młodzi, zakochani Poznaliśmy całe swoje rodziny - było na poważnie. On mówił, że jestem kobietą jego życia, ja, że bez niego nie będę potrafiła oddychać. Zapatrzeni w siebie.
Nie było prosto - miałam mamę alkoholiczkę, wzrosłam w poczuciu, że jestem beznadziejna, do niczego się nie nadaję, z niskim poczuciem własnej wartości. A jestem kobietą naprawdę atrakcyjną, do tego wykształconą (inż chemik), znam kilka języków, jestem elokwentna, inteligentna, oczytana. Ale i uparta, czasem pieprznę fochem jak księżniczka, łatwo się obrażam - ale w sumie łatwo mi przechodzi.
On wcześniej mieszkał w akademiku: wiadomo, imprezy, alkohol. Palił też ze znajomymi dużo trawy - kiedy zaczęliśmy być razem, w marcu tamtego roku, palił mnóstwo, w zasadzie codziennie. Rodzice dawali pieniądze, on sobie studiował. Zaprzyjaźniłam się z nim i jego kolegami, spędzaliśmy czas całą ekipą, przesiadując w akademiku (studiowałam wtedy dziennie, utrzymywał mnie tata).
Kilka razy przez zielsko mnie wystawił: tu byliśmy umówieni, zjarał się. Ja wyjechałam na dwa tygodnie, wracam, a on mi się przyznał, że palił codziennie.
W czerwcu po kolejnej takiej akcji nie wytrzymałam. Powiedziałam, że odchodzę.
Ale pękało mi serce. Rozmawialiśmy. Przyrzekł poprawę.
I zaczął się zmieniać. Odmawiać. W czerwcu wyprowadzał się z akademika, zaproponowałam, by zapytał mojego tatę o możliwość zamieszkania. Tata się zgodził. Do października mieszkaliśmy razem.
Nie wiedziałam, że może być tak cudownie... Zakochani, zapatrzeni w siebie. Nasi rodzice się poznali, byliśmy razem na weselu jego siostry, na roczku siostrzenicy. Jego koledzy dzwonili do mnie z pretensjami, że M. nie chce iść z nimi na imprezę, bo tylko Monika i Monika.
Niczego sobie nie zabranialiśmy, pełne zaufanie. Wspaniały seks. On leczył mnie z kompleksów, pożądał, kochał.
Jedyny zgrzyt pojawił się, kiedy znalazł u mnie nielegalne tabletki na odchudzanie. Miałam problemy z bulimią, anoreksją, nie mógł zrozumieć. Postawił jeden warunek: "jeśli jeszcze raz wezmę te tabletki, on odchodzi". Nie wzięłam ich nigdy więcej. Powiedział też do mnie słowa, które dały mi do myślenia potem, w kontekście rozstania: "Gdybym wiedział, że masz takie problemy, nie wiem, czy podjąłbym się związku z Tobą".
Ale dalej było super. Wakacje, długie spacery - fakt, nie mieliśmy za dużo na głowie, tata ogarniał większość rzeczy. Ja znalazłam pracę, M. także, i tata powiedział, że jak tylko będziemy w stanie sami się utrzymać, zostawi nam mieszkanie na start.
Byłam uwielbiana przez jego ojca i szwagra, kolegów. Mówiono, że trafiło się ślepej kurze złote ziarno. On był we mnie wpatrzony, dumny, że mnie ma.
Zaczął się rok akademicki. Ja znalazłam pracę w centrum handlowym, po 12 godzin - wzięłam dziekankę, bo chciałam trochę odpocząć od studiów. On się zwolnił z pracy, bo stwierdził, że nie pogodzi jej ze studiami dziennymi, a nawet jeśli, to nie będziemy mieć dla siebie czasu. Codziennie widział się z kolegami, rano przed zajęciami, w trakcie zajęć, czasami i po zajęciach. Tata ogarniał dom, ja siedziałam w pracy, a M. z kolegami - przychodził do mnie po pracy, robiliśmy zakupy i do domu.
1 października tata się wyprowadził, byliśmy tak podekscytowani! Nareszcie sami! Wysprzątaliśmy mieszkanie, urządziliśmy po swojemu. Było cudownie.
On już wtedy nie pracował. Ja płaciłam rachunki, on się tylko rozliczał. Ja mówiłam, że będziemy sprzątać. Ja wiedziałam, co kupić - on mi mówił, że mam mu powiedzieć, bo on nie wie, co robić, a z drugiej strony opowiadał, że mieszkając w akademiku sam musiał wszystko ogarniać. Wstawałam do pracy, w autobusie pisałam co zrobić danego dnia. I nie powiem, jeśli powiedziałam, robił. Tylko trochę jak mama, nie partnerka.
Zdarzało się, że np miał wrócić wcześniej do domu, a zjarał się i wracał w nocy. Albo umówił się ze mną do kina, a ostatecznie poszedł na imprezę. Niby przepraszał, ale mówił też: o co Ci chodzi? Przecież sama mówiłaś, że mam się nie spieszyć specjalnie do domu. Albo, kiedy wystawił mnie z kinem: przecież sama mówiłaś, że jeśli się schleję, to mam Ci tylko dać znać.
Przy nim też musiałam się nauczyć ustępować. To nie były kompromisy, to były ustępstwa. Chciałam psa: nie. Inne zwierzątko, ok, ale jakoś nigdy nie było czasu, żeby iść obejrzeć. Rzucał temat o remoncie mieszkania i na tym się kończyło. Chciałam auto: po co Ci. Jedziemy na weekend? Przecież wiesz, że nie mam pieniędzy, a rodziców o więcej prosić nie będę.
Ale kochaliśmy się. Jak wracał do domu z tym swoim uśmiechem, szybowało mi serce. Zresztą on też za mną chodził jak taki szczeniak, przywiązany, wierny, kochany. Do tego cudowny seks.
Pierwsza poważna sprzeczka wybuchła nam pod koniec października o bałagan. Nawet nie można tego nazwać sprzeczką: wracam do domu, a tu niepoznoszone naczynia, niewyniesione śmieci... Spytałam go wtedy, co on sobie wyobraża, że ja będę pracować, robić zakupy, wszystko ogarniać, a on mi nawet nie pomoże? Strzelił focha, ale rzucił się do pomocy - odpowiedziałam, że dziękuję, miał czas, teraz ja sobie sama poradzę. Uniósł się, że po co on mi jest potrzebny, jak ja wszystko chcę robić sama.
Nie chciało mi się z nim rozmawiać, wyszłam się przejść. Popłakałam się, ale zrobiłam zakupy, żeby ugotować kolację i pogadać. Wracam do domu, a on... z torbami wyprowadza się do siostry! Poryczałam się, wpadłam w małą histerię. Powiedział, że wróci za godzine - kazałam mu wracać do domu, rozmawiać. Nic.
Co prawda wrócił, ale zaczął mówić, że nie wie, czy jest sens, czy nie warto zrobić sobie przerwy... Nie mogłam uwierzyć... I uwierzcie, zamiast on powiedzieć "sorry, zjebałem, mogłem posprzątać', ja przepraszałam za swoje zachowanie.
Został.
Minęły trzy tygodnie. Świetne trzy tygodnie, bez żadnej spiny. Zaprosił kolegów na walkę bokserską, chciałam ich zostawić i wyjść, ale strzelił focha, że jak przychodzą goście, to się nie wychodzi. Zostałam.
Parę dni później zaprosiłam koleżanki: powiedział, że idzie do kolegów. Na usta cisnęły mi się jego słowa sprzed kilku dni, ale dałam sobie spokój. Poprosiłam tylko, by wrócił do domu, jak już wypije piwo.
Koleżanki poszły, napisałam smsa, że może wracać, a on mi pisze, że idzie z kolegami na kluby, pobawi się i wraca. Zagotowałam się. Gdyby to był pierwszy raz. Ale od jakiegoś czasu narastało coś we mnie, że ja go już tak nie interesuje jak kiedyś, że prośbę siostry spełniał od razu, moje niekoniecznie, że wiecznie w naszym życiu byli koledzy. Kiedyś, kiedy pracowałam, zaprosiliśmy do nas do domu jednego z kumpli. Tego dnia kiepsko się poczułam, byłam też zmęczona. Poprosiłam M, by zadzwonił do naszego kolegi i przełożył spotkanie. Powiedział, ze tak sie nie robi, że jesteśmy umówieni. Odpuściłam. Oni byli ważniejsi.
Tego wieczoru nie wytrzymałam. Żeby mu dać do myślenia, ubrałam się i wyszłam na miasto sama. Poszło o to, że ja byłam na tym mieście, a on nawet nie zaproponował, że po mnie wyjdzie. Napisał mi, że jest w jakimś tam klubie - jasne, mogłam do kogoś podejść, spytać, gdzie to jest, bo nie wiedziałam, ale to chyba on powinien mieć zakodowane, by po mnie wyjść? Niestety. Napisałam mu tylko smsa, że czuję, jakby on się mną w ogóle nie interesował, że wszędzie widzę zakochane pary, widzę, jak mężczyzna potrafi kochać swoją kobietę i że to mój kolega spytał mnie, dlaczego idę sama, i żebym uważała, a moj facet nic. Odpisał, że może w takim razie powinnam być ze swoim kolegą.
Od razu powiem, że jeśli M coś robił złego, to nie było z wyrachowania. On po prostu naprawdę nie widział nic złego.
Wrócił do domu w nocy. Rano go obudziłam, wstał łaskawie obrażony. Spytałam co mam mi do powiedzenia, stwierdził że NIC. Chciałam z nim pogadać, łagodnie, delikatnie, ale się uniósł, powiedział, że chciałam, to wyszłam, w czym problem, że nie wie, co chciałam osiągnąć tym wyjściem, że skoro do mnie nie pisał, to znaczy, że mi ufał (a mi chodziło o zainteresowanie, nie zaufanie) i że nie wmówię mu, iż kiedy byłam sama na mieście, ktoś mnie gwałcił, a nawet jeśli to on i tak nie zdążyłby dobiec. Odechciało mi się gadać.
Ja mu chciałam przekazać, że brakuje mi jego zainteresowania, on, że daje mi wolność, nawet w związku, chcę, to idę. Nie dogadaliśmy się.
Ubrał się i wyszedł, miał się przejść, kiedy spytałam, czy wróci, powiedział, że pewnie tak. Myślałam, ze się przejdzie, ochłonie i wróci, pogadamy. Nie ma go godzinę, dwie, trzy... Po pięciu napisałam smsa, gdzie jest. Nie odpisał. Zadzwoniłam: powiedział, że w akademiku, a jak będzie, to wróci. Zimno, lekceważąco. Dodatkowo widziałam na Fejsie, na stronie akademika, że szukał zioła. Zagotowało się we mnie.
Zadzwoniłam do naszej wspólnej znajomej, dziewczyny z tego samego akademika, czy mogę do niej przyjechać. Zgodziła się. Nalała mi wina, rozmawiałyśmy. Spytała, czy chcę, żeby z nim pogadała. Powiedziałam, że tak. Skontaktowała się z nim, ale powiedział, że nie jest w stanie rozmawiać.
Pękłam. Zadzwoniłam, znalazłam go w jakimś pokoju. Myślałam, ze jest zjarany - okazało się, że jest nawalony. Ale co za różnica - co za człowiek ucieka w używki z powodu w sumie tak błahego...? Siedział tam, w otoczeniu swoich cudownych znajomych. Ściągnęłam z palca pierścionek, który dał mi na urodziny i oddałam mu ze słowem "proszę". Usłyszałam "dziękuję".
Koleżanki radziły, żebym tego nie robiła. Ale nie wytrzymałam. Koledzy powiedzieli, że tego zachowania by nie wybaczyli. Poniosło mnie, nie powinnam była tego robić.
Nie wrócił do domu na weekend, pojechał do siostry. Kontaktowałam się z nim, gdzie jest, bo sam nie dawał znaku życia, a ja umierałam z niepokoju. Był u siostry. Wrócił w poniedziałek. Po rzeczy.
On nie rozmawiał, on mnie wysłuchał. Powiedział, że jak oddałam pierścionek, to coś w nim pękło. A ja głupia płakałam, przepraszałam za ten pierścionek, błagałam o szansę. W pewnych momentach widziałam, jakby się łamał. Ale pojechał.
Widzieliśmy się kilka razy po rozstaniu, raz o mało nie wylądowaliśmy w łóżku. On powiedział, kiedy zabierał rzeczy, że mnie kocha, ale już mu nie zależy, chce świętego spokoju. Pytałam o szansę raz, drugi, płakałam - nic.
W końcu uszanowałam jego decyzję. Mieliśmy całkiem fajny kontakt po rozstaniu, przyjeżdżał do mnie, siedział, ja opowiadałam mu, co u mnie, on co u niego. Zresztą chcieliśmy ten kontakt po rozstaniu mieć. Ale na powrót mówił kategoryczne NIE, a kiedy powiedziałam, że będę walczyć, odpowiedział: o co chcesz walczyć, jak na tym ringu jesteś sama?
Boże, jak ja się upokarzałam...
Pokłóciliśmy się tydzień przed świętami. On mi powiedział, że widziałam problemy tam, gdzie ich nie było, ja że nie docenił tego, co ma. Ja usunęłam wspólne zdjęcia, on mnie zablokował na portalach.
Potem znów się widzieliśmy, dwa razy, zupełnie przypadkiem. Potem raz rozmawialiśmy przez telefon, wymieniliśmy kilka smsów. Za każdym razem jest uprzejmy, ale zdystansowany.
Powiedziałam mu, że będzie kiedyś żałował, że ode mnie odszedł.
Tak bardzo chciałam, żeby wrócił... To był w gruncie rzeczy fajny związek, naprawdę. Wspólne wieczory, fajny seks, wspólne zasypianie i budzenie się, smsy na dzień dobry i dobranoc. Wiem, że mnie kochał, on się dla mnie bardzo zmienił. Ale nie potrafiliśmy rozmawiać - ja trzymałam wszystko w sobie i w końcu wybuchłam, on ponoć o rzeczach, które nie podobały mu się w moim zachowaniu mówił kolegom.
Obwinia tylko mnie. Jest piekielnie uparty, piekielnie dumny i do tego przekonany o własnej racji. Do tego ja błagając go, utwierdziłam go w przekonaniu, że jest cacy, a ja zła.
Nie chciałam zrywać. Poniosło mnie z tym pierścionkiem Choć koleżanki mnie powstrzymywały, wiedziałam lepiej. Zawsze prędzej robię, a potem myślę. A on, wydaje mi się, zachował się z klasą i odszedł. Powiedział, że dla niego moje zachowanie było jednoznaczne - tłumaczyłam, że nie, że chciałam nim wstrząsnąć po tym, jak mnie traktował cały dzień - nic.
Jego kumple mówią, że dla niego sprawa jest skończona. Że i ja muszę iść do przodu.
Jak go widziałam ostatnio, był taki chudy, taki marny... Żal mi się go zrobiło. Ale on nawet nie chce rozmawiać, dla niego to zamknięty rozdział.
A ja nadal go kocham i nadal tęsknie. Nadziei już nie mam, uczę się oddychać bez niego. On się zawsze złościł, że nie umiem rozmawiać - ja mu tłumaczyłam, że w moim domu moje problemy nikogo nie interesowały, nie umiem tak mówić. Z drugiej strony on też mi nie mówił, co jest nie tak - a zwiazek to dwie osoby.
Nie mogę się pozbierać - wiem, że nie planował rozstania, mieliśmy plany na święta, na sylwestra, szykował mi świąteczny prezent. Kochał mnie, a ja jego. On nie potraktował tego dnia jak szmatę, zlekceważył moją prośbę, moją osobę, był zimny i wredny, spił się. Ja zrobiłam to, co zrobiłam.
W gruncie rzeczy myślę, ze mogłam iść spać, kiedy on szedł na tę imprezę - ufałam mu, wiedziałam, że nie zrobi nic złego. A pogadać z nim następnego dnia. Zawsze tak robiłam, ZAWSZE. Nie wiem, co się stało tamtego dnia. Może właśnie to, że nie traktował mnie jak najważniejszą osobę od pewnego czasu...
Czy on jeszcze kiedyś będzie chciał do mnie wrócić...?