Dziewczyny... a może rzeczywiście jest tak, że ludzie nie powinni ograniczać się do jednego partnera na całe życie, tylko po jakimś czasie zmieniać go na kogoś nowego?
Może te szczęśliwe pary będące ze sobą po grób to tylko wyjątki od reguły, a optymalny układ jest taki, żeby być ze sobą przez kilka lat (u jednych mniej, u innych więcej) i może te wszystkie próby utrzymania relacji przez lata to tylko przeciwstawianie się czemuś naturalnemu? Temu, że każdy w naszym życiu jest i powinien być tylko przez jakiś czas?
Widzę, że niektórzy potrafią być szczęśliwi wybierając sobie po kilku próbach stałego życiowego partnera i pozostając z nim do końca i do tej pory myślałam, że do tego właśnie powinno się dążyć. Teraz zaczynają się zakradać do mojej głowy myśli, że może związek to coś, dla czego normą jest tymczasowość i nie powinno się tego zmieniać, a jeśli trafimy na kogoś, z kim zostaniemy dłużej to to jest jakby... kolejna jego kadencja w naszym życiu, ale nie coś, do czego powinno się dążyć niejako na siłę z myślą, że dobry związek nie powinien się rozpaść.
A może właśnie każdy związek ma jakąś indywidualną datę przydatności i w zależności od tego, jak o niego dbamy i jak do siebie pasujemy, od tego jak się staramy o samych siebie i siebie nawzajem, będzie bardziej satysfakcjonujący, może nawet nieco dłuższy, ale i tak się kiedyś skończy i to jest naturalne, normalne i prawidłowe?
Może rzeczywiście nie jesteśmy z natury jak bociany, łączące się w pary na całe życie, tylko narzuciliśmy to sobie sami. To u nas monogamia jest zjawiskiem ukształtowanym przez kulturę, tak jak gdzie indziej poligamia. Może więc związek na całe życie to również narzucone prawidło... tak tylko sobie tylko żegluję myślami.