101

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Takie błędy często pewnie kończą się jeszcze gorzej, ale przecież rodziny nikt o tym nie poinformuje, a mało kto jest tak dociekliwy, kiedy np. przeżywa rozpacz po czyjejś śmierci...

102

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Władzia to symbol  ludzi, którzy żadnej pracy nie szanują, bo im się wydaje że za samą obecność powinni dostać zapłatę. Nie warto im pomagać, bo i tak tego nie docenią i jak widać można mieć przez nich same kłopoty.

103

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

"Pucfrałki" zwykle zjeżdżają z Berlina w okolicach 18 grudnia, a wracają po Trzech Królach. Władzia skutecznie wpłynęła na grubość naszego portfela, który napełniała jedynie Krystyna. Zwykle choinki kupowaliśmy w doniczce - później były przesadzone gdzieś na działce, 50% rośnie do dzisiaj. Święta będą cienkie - najpierw kartka, później Tesco. Po raz pierwszy. Zwykle szalała. Na działce mamy kilka młodych świerków:
- Zrobimy wiązankę z gałązek, udekoruję. Wszystko jest.
Patrząc gospodarskim okiem na wszystkie drzewka i każde z osobna, stwierdziłem:
- Szkoda. 
Sekator, siekierka i do lasu - po raz pierwszy. Spietrany byłem - cóż, męska rzecz - być z siekierą.
Szutrowym duktem, przeciwpożarowym ufundowanym przez UE - stosowna tablica i brak ruchu. Prawie nikogo. Czasami przemknie jakiś cień, pewnie z podobnym zamiarem jak ja - on pieszo. Rosło jakieś nieszczęście blisko drogi. Naście lat temu też była choinką i ktoś skorzystał z jej urody. Skoro drzewko okaleczone, to nigdy już nie urośnie, jak oczekuje gajowy.
Sumienie czyste, tnę i uciekam szerokim łukiem, jak najdalej od lasu.
Drzewko postawiliśmy na zewnątrz, na stole, tuż przy oknie - mnóstwo migających lampek made in China, już zaprogramowanych wg kilku opcji. Wystarczyło gałązek na kłujący bukiet zrobiony przez Krystynę - bombki, włosy anielskie i co tam jeszcze...
Naprawdę ładnie.
Krystyna czuła się świetnie, ja też - w perspektywie dwie skrzynki piwa, dwie flaszki. Tomek - syn żony przyjedzie w drugi dzień świąt. Przyjedzie, bo mama po niego pojedzie. Pracuje jako ochroniarz, kawaler z dzieckiem na boku - Julka obrabia wszystkie święta, reszta ma rodziny. On zadowolony (kasa), oni nie muszą odrywać się od stołu. Tomek pije nie więcej niż symbolicznie - cieszy mnie to podwójnie. Święta na górce - ciepło, wszędzie napalone. Mama i syn śpią u góry. Święta - ciepło wszędzie, miło wszędzie. Wbrew pozorom, dużo żarcia. Wigilia - sami, opłatek ciach-ciach, TV, telefony, życzenia. TV x2 - Krystyna u góry, ja na dole. Flaszka na stole, przecież mam imieniny. Piję sam.
Myszka ma apetyt - schodzi do stołu kilka razy - głównie po "słodkie". 18 grudnia była trzecia rocznica ślubu - bez prezentów.
Rano przywozi Tomka spod Tesco. Zostaje na dwie noce. Takie tam święta - ani gorsze, ani lepsze. Nie odróżniały się od innych, poprzednich. Jedynie przymiotnikiem, którego wtedy nie posiadały - los przybił pieczątkę: "Ostatnie - ostatnie wspólne".

Podczas dwuipółdniowej chemii rytm był praktycznie zawsze następujący:
I dzień
6.00 - pobudka
6.30 - wyjazd, przejazd szutrem Kryniczno - Psary i dalej asfalt do ul. Kamieńskiego.
przed 7.00 - kolejka do laboratorium, pobranie krwi, wrzeszcząca Bożenka, piguła, chyba po praktyce z głuchoniemymi - mogłaby japońskim dzieciom opowiadać bajki na dobranoc.
9.00 - 10.00 - onkologiczna inkwizycja
10.00 - 11.30 - pierwsza kroplówka, wracam do domu, wreszcie piwo bez zobowiązań.
11.30 - 21.00 - telefonów wiele, większość od chemiczki.
II dzień
ok. 9.00 - telefon od Krystyny, potem drugi:
- Kiedy przyjedziesz?
- Za godzinę?
Potrzeba mi obudzonej drogówki, która ok. 11.00 śpi na trasie dojazdowej do szpitala wojewódzkiego.
- okolice południa - zawsze jestem ze świeżym żarcie, nie zawsze to rosół.
- w tym samym czasie - do szpitala przyjeżdża catering, ale mało kto korzysta. Nie po to ta sama ponoć firma żywi na górze, by na dole, w barze, nie zarobić na świeżych daniach, wg Myszki i kasy.
- 14.30 - powrót - wszystko gra, luz, swoboda, pies się cieszy - jutro pojedzie po panią. Browar, kilka telefonów, ostatni ok. 20.00.
III dzień
ok. 8.00 - 9.00
- Co słychać?
- Co u Ciebie, jak leci? - to nie jest zdawkowe pytanie. Bo jak leci dobrze, to wracamy wcześniej. Zepsuje się pompka infuzyjna, pacjentka śpi, guzika nie naciśnie, albo nie ma kompetentnej - bo to weekendy - i wszystko się przedłuża. Zwykle jestem między 1.00 a 2.00 po południu. Wielokrotnie zdarzało mi się czekać. Dzięki temu po raz pierwszy spotkałem Magdę. Trzyosobowy pokój, dwie pacjentki już wyszły, pompa podająca zastrzyk jeszcze pracuje - konsekwencja scyntygrafii i terapii leczenia przerzutów na kości. Zmiana pościeli, zmiana pacjentów. Pierwsza była Magda. Spotkałem ją potem jeszcze dwa razy. Witała się z nami bardzo serdecznie, czasem była na innych salach. O żarciu miała takie samo zdanie jak reszta. Chodziłem dla niej na dół do baru. Krystyna mówiła:
- Napisz mu na kartce, co chcesz, inaczej zapomni już na końcu korytarza. Gdyby nie było tego, co chcesz, pisz, co może być innego.
- Słusznie.
Po trzeciej "wspólnej" chemii z Magdą dowiedzieliśmy się, że nie żyje.

***

Historia Magdy, na tyle, na ile ją poznaliśmy od niej samej i pielęgniarek, miała wtedy niewyobrażalnie tragiczny wymiar - jej choroba, cierpienie, uśmiech madonny, gdy mówiła o bólu swoim, męża i sześciorga dzieci, które za chwilę pozostawi pod opieką Boga.
Dziś Magda nie żyje - zmarła 10 miesięcy wcześniej niż Krystyna. Przez ostatnie swoje lata z naturalnych przyczyn była pod stałą kontrolą lekarzy. Ja Myszkę też wysłałem do lekarzy. Była pod medyczną opieką i nie stwierdzono nic, zanim stwierdzono. Magda zmarła mając 40 lat, pozostawiła sześcioro dzieci, a najmłodsze miało wtedy 2 latka. Też nie stwierdzono u niej nic, zanim stwierdzono, że za późno.
Krystyna miała 59 lat. Piszę o swoim bólu, a o tamtym nie potrafię nawet myśleć. Siedziałem znudzony, wyczekujący obok łóżka pod oknem. Raz patrzyłem na pompę, coś tam wskazuje swoimi zielonymi cyferkami, raz za okno. Dwoje młodych ludzi przywitało się i bezszelestnie zaczęło zajmować łóżko przy drzwiach. Dojrzałe spojrzenia wokół, krótkie zdania rozumiejących się ludzi. On szczupły, z bródką a'la Lenin - też taką mam. Ona - widać i czuć - spokojna, wyciszona, jak szczęśliwa kobieta przed snem zdejmuje powoli srebrno-złotą biżuterię i mówi z wagą słów oczywistych, niezrozumiałych dla mnie. Mówi o Bogu, plastrach przeciwbólowych, ziarenkach klepsydry z błogosławieństwem każdego dnia spadających na główkę najmłodszego synka. Mówi o tym rodzaju wdzięczności, znanym być może jedynie śmiertelnie chorym - wdzięczności wobec przemijania, że jeszcze żyją, że te półtora roku od wykrycia dane było jej patrzeć, jak syn się usamodzielnia, jak jego malutka pamięć staje się coraz bardziej trwała, tak, że na pewno nie zapomni matki. To takie twórcze i bezpieczne poznać kogoś, kto świadomie idzie ku bramie śmierci. Wtedy to nawet nie boli, a pobudza poznawczo. Atomizuje sytuację: porównujesz, jak i kto potrafi udźwignąć tragedię, szukasz we wspomnieniach analogii. Współczujesz tej tak młodej kobiecie, jej młodej rodzinie - współczujesz, bo masz okazję patrzeć i słuchać Magdy, która jest w świecie, a ty go powoli omijasz szerokim łukiem. Obserwujesz książkę, do której zagląda co kilka chwil - czyta krótki fragment i odkłada, raczej przypomina go sobie. Zna ją na pamięć. W trosce o najbliższych boi się zapomnieć jakiegoś istotnego słowa z boskiej frazy. na tyle istotnego, że lęk mógłby się wcisnąć, rozbić monolit przeznaczenia bram Pańskich, prowokując chęć ucieczki, beznadziejnej walki o powrót od nieuchronnej, od danej szansy bycia ze Stwórcą, by móc opiekować się całym tym drobiazgiem, któremu dała życie, z miejsca dającego pewność, godnego Madonny, którą staje się każdego dnia.
Najpierw przetaczanie krwi, poprawa wyników lub nie, przeciwbóle w każdej postaci i ta cała reszta, o ile organizm da radę. Magda wtedy głęboko wryła się nam w pamięć i serca. W najgorszej fobii sennej nie było mi dane myśleć, że za kilka miesięcy poznam smak tych słów. Nigdy nie poszedłem tą drogą. 
Powiedziałem Krystynie, gdy była w stanie podobnym do Magdy teraz - i nie wiem, czy nie żałuję:
- Nie potrafię się z Tobą modlić. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by Cię z tego wyciągnąć.
Magda wiedziała, że odchodzi - wiedziała i mówiła to do wszystkich. Głośno dziękowała Bogu za każdy przeżyty dzień, wiedziała, że musi zajmować się rodziną, bo tylko ona to potrafiła. Wiedziała również, że z każdym dniem to ona potrzebuje ich pomocy, a to jest trudne, gdy najstarsze, dorastające dzieci muszą przejmować jej rolę. 
Od pielęgniarek dowiedzieliśmy się, że zmarła w lokalnym szpitalu.

***

Bodajże ostatnia stacjonarna chemia. Jest wypis, w nim skierowanie na tomografię komputerową, przed wizytą na "zastrzyk" w ciągu miesiąca trzeba ją wykonać i odebrać razem z opisem. Trzeba załatwić termin, najlepiej taki, który by nie kolidował z wyjazdem do Berlina. Dość, że szybki termin, to jeszcze określony dzień tygodnia, poniedziałek do południa albo cały piątek. Próbujemy, może się uda. Kręci się kobieta, brak identyfikatora, słusznej budowy, każde puknięcie w szybę skutkuje natychmiastowym otwarciem drzwi od wewnątrz rejestracji i wydawania wyników. Obcy nie wlezie. Później okazało się, że pani ta zarządza tą nader newralgiczną jednostką, wszystkim tym, co jest związane: daty przyjęć, opisy w terminie, kolejności przyjęć cito i nagłych bez cito. Decydowała o elastyczności szpitalnego regulaminu. Pani podchodzi do Krystyny.
- Powinna to pani zdjąć. Tez chorowałam na raka. Ksiądz mnie ostrzegł i wyzdrowiałam, bo też nosiłam.
Zdurniałem, patrząc pytająco.
- To pierścień Atlanty - przynosi nieszczęście, proszę mi wierzyć. Najlepiej jechać do kościoła na ul. Kasprowicza. Tam są ulotki. Przekonacie się państwo.
Na dziesięciolecie naszego nieformalnego związku zrobiliśmy popijawę. Łódź nie zawiodła, rodzeństwo plus reszta. Daliśmy w szyję, przynajmniej ja, w trakcie rozmowy po wyjeździe gości, gdy przyjechaliśmy do firmy, rozmowa zeszła na planowany ślub mojego brata z Agnieszką, jego partnerką i matką ich kilkunastoletniego syna. Marzyłem o wszystkim, tylko nie o ślubie, marzyłem o zimnym piwie, dwóch lub więcej.
- Dobrze, też weźmiemy ślub.
- Oświadczysz mi się?
- Panie Sławku, panie Sławku - wrzeszczy do pracownika i łapie kaktusa w doniczce. Powtórzyłem przy świadku oświadczyny, coś w formie, że się zgadzam.
- Tak, będziesz się nazywać pani Kołodziejczyk.
Dostęp do piwa miałem odblokowany.
Postawiłem warunki. Krystyna zgodziła się na wszystkie:
- ślub i wesele to cztery osoby: my - świadkowie
- żadnych kiecek, garniturów, wkładamy, co jest pod ręką
- zamówisz dla siebie obrączkę w kształcie pierścienia Atlanty.
Ja nosiłem taki od wielu lat, zrobiony na zamówienie przez złotnika w Rynku we Wrocławiu. Dałem mu szeroką obrączkę z poprzedniego związku. Dwie równoległe bruzdy, pomiędzy nimi imię, wewnątrz data ślubu. Ponoć, by przynosił szczęście, musi być przedzielony wewnątrz dłoni. Złotnik mówił, że to nie pierwszyzna dla niego. Przedzielony nie był, 18 grudnia, w mroźny dzień 2010 roku wzięliśmy ślub. Gdy wróciliśmy ze ślubu w trzebnickim ratuszu, w domu na dole było 2 stopnie Celsjusza, w lodówce 6 stopni.
Od tej chwili pierścienie Atlanty były naszymi ślubnymi obrączkami z datą w środku. Od tej chwili nosiliśmy je zawsze.
Gdy powiedziałem pani szefowej rejestracji, iż to są nasze ślubne obrączki, pokazując jej swoją - wpadła w niekłamaną troskę. Teraz pełny makiawelizm.
- Weźmiemy sobie to do serca.
- Dziękujemy.
- Mamy problem.
Wskazaliśmy dzień i datę TK. Weszła za drzwi otwierane pukaniem i zza szyby, po konsultacji z kimś tam, wpisała nas, Krystynę na badanie.
Nigdy jej słów nie wzięliśmy sobie do serca.
Myszce zdjąłem pierścień Altanty 1 listopada 2014 roku, około 11 godziny, z chłodnych rąk i cieplutkiego jeszcze ciała. Chłodne palce buntowały się, nie chciały go oddać. Pośliniłem jej rękę, jak we wstrętnym, obleśnym pocałunku. W kościele na Kasprowicza po ulotki nigdy nie byliśmy, nie czuliśmy takiej potrzeby. To były nasze obrączki ślubne, takie wybraliśmy (wybrałem) i nie wchodziła w rachubę jakakolwiek zmiana w tym zakresie.

104

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Pierwsze słyszę o takim pierścieniu, ale w ogóle to nie wierze w takie przesądy, że rzecz może przynosić pecha albo szczęście...  Jak ktoś chce od siebie oddalić odpowiedzialność za to, co się dzieje w jego życiu, to wymyśla sobie takie głupoty.

105

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Wiele wzorów biżuterii ma przypisywane znaczenie magiczne, np. krzyż celtycki, który jest wiązany z pogaństwem i niechętnie widziany przez księży... Ale mi np. się on podoba i noszę mimo że wiem, jakie ma znaczenie...

106

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Przesada, żeby biżuteria wywoływała raka...? Albo ktoś ma takie skłonności albo nie ma , znam ludzi, którzy palą i piją, a dożywają wieku 70-80 lat, chociaż spełniają wszystkie warunki żeby zachorować, a ci co żyją zdrowo, częściej umierają wcześniej... Na to nie ma reguły.

107

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

[quote=Adam K.]Postawiłem warunki. Krystyna zgodziła się na wszystkie:
- ślub i wesele to cztery osoby: my - świadkowie
- żadnych kiecek, garniturów, wkładamy, co jest pod ręką
- zamówisz dla siebie obrączkę w kształcie pierścienia Atlanty.[/quote]

Ja bym się nie zgodziła na żaden z tych warunków, bo niby dlaczego nie miałabym zaprosić tych, których chcę? Dlaczego miałabym się nie odstawić w najbardziej szałową kreację w życiu? Dlaczego facet miałby mi wybierać obrączki?!?
Jeśli nawet w tym nie miałabym nic do powiedzenia to jakie rokowania są na wspólne życie? Że to on będzie o wszystkim decydował?!?

108

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Kamery rajcowały mnie zawsze. Mój pierwszy ślub utrwalony był na kamerze 8 mm, nakręcanej jak zegarek, film był wywoływany w ciemni fotograficznej - profesjonalnej. Oczywiście przepadł, wiem gdzie i u kogo - Paweł z Krotoszyna miał to przegrać na nośnik elektroniczny. Bawiłem się już wtedy lepszą kamerą. Analogową na kasety, jak do magnetofonu. Kręciłem prawie wszystko, co istotnego działo się wokół. Budowałem, rozbudowywałem. Wielka powódź 1977 we Wrocławiu została zarejestrowana na kilku taśmach, parę godzin. Od narastania fali powodziowej po jej skutki, aż do usuwania zniszczeń kataklizmu. Wziąłem samochód - poloneza trucka i pojechałem filmować miasto szykujące się na wielką falę. Wyjechałem z miasta w ostatniej chwili. Wszystkie studzienki kanalizacyjne oszalały. Wybijały wodę jak studnie artezyjskie. Pod wiaduktem kolejowym zgasł mi silnik, woda dostała się do kabiny. Wyciągnięto mnie. Wszystko to zostało w domu, który zbudowałem. Później Krystyna przywiozła mi kamerę z Berlina, ktoś sobie kupił lepszą. Kiedyś w nerwach rozbiłem ją, gdy kłapała dziobem, a ja szukałem ujęć ze wspólnym znajomym, który właśnie zmarł. Myszka przywiozła mi inną, przekonując jakiegoś pracodawcę, że ma zbyt starą. Potem jeszcze jedną - to już cyfrówki. Kręciłem bez opamiętania. Bawiłem się w robienie reportażu - jeden dzień z życia "pucfrałki" w Berlinie. Wstaliśmy zbyt wcześnie jak na mój berliński pobyt, trudno, przed 6.00. Potem U-Bahn, S-Bahn, twarz bez makijażu (obowiązkowy wygląd sprzątaczki). Czasami durne spojrzenie pasażerów.
- Przestań kręcić na dworcu - tu nie wolno.
Kręciłem, zadawałem jej reporterskie pytania - setki odpowiedzi. Profesjonalizm. Do domów nie wchodziłem, sam wiedziałem, że nie należy i nie podnosiliśmy tej kwestii. Zaopatrzony w piersiówkę snułem się wokół przystanków, gdzie mnie zostawiała i odbierała. Wreszcie koniec pracy, jest parę euro. Do sklepu. Jesień, zimno, wiatr, wiedziałem, że na jakieś volty bez proszenia się załapię. Jakiś duży market po drodze, wchodzimy. Dobre światło, w tle muzyka, ładne reportażowe ujęcia wśród kupujących.
- Przestań, bo cię wyrzucą.
Dokument to dokument, koniec dnia, muszę. Miała rację, czekałem przy wyjściu. W środku jednak trochę nakręciłem. Teraz zrobię ujęcie, jak wychodzi. Będzie całość. Czekam, wychodzi zła i dumna, że miała rację. Kręcę, cofam się, tak na wstecznym, dynamicznie. Były schody w dół, nie wiedziałem. Sam się wypiep....łem, kamerze nic się nie stało, nie mogłem jednak już jej utrzymać w potłuczonych rękach. Dziesiątki godzin filmu gdzieś leży, część przegrana na płyty DVD.
Kręciłem także jej chorobę, wierzyłem, że wygra, pewne sceny miały charakter zamierzony, jak np. obcięcie włosów i zamiana na perukę. W szpitalu, na chemii, kręciłem za jej zgodą, oprócz kilku ujęć w korytarzu. Nie miałem odwagi nagrywać innych, nawet za ich zgodą. Czasem to przeglądaliśmy, radośni szczególnie w kontekście filmu z wesela Izy i Igora. Ta sama kobieta, dwa światy. Później też kręciłem. Teraz już wiedziałem, że to jest prawdziwa dramaturgia, czuła się coraz gorzej, była coraz słabsza. Przyjeżdżały koleżanki pracujące w Berlinie. Krystyna leżała na "górce" w łóżku, one gadały, gadały. Głęboko byłem im za to wdzięczny. Ja już wiedziałem, sam z siebie, gdy wychodziły, dzieliłem się swoimi wątpliwościami. Kręciłem w hospicjum, za jej zgodą, a nawet zachętą - wtedy, gdy chciała. Ale to już nie było to. Wiedziałem, że już nie rejestruję jej choroby, którą kiedyś razem obejrzymy. Miałem poczucie hieny psychicznej. Nakręciłem krótki fragment, gdy była już nieprzytomna i w kaplicy. 
Być może zmontuję to kiedyś i dołączę do książki.

***

Nukę dostałem na pięćdziesiątkę od  Krystyny. Pojechała do schroniska we Wrocławiu i za 30 zł przywiozła kundla, w którego chromosomach grzebał kiedyś owczarek niemiecki długowłosy. Nie wiem, jak brzmi teoria upodabniania się pomiędzy właścicielem a psem, ale ten problem mieliśmy z głowy od pierwszego wejrzenia. Ilość psich lęków dorównywała moim. Wyjście na spacer we Wrocławiu, gdzie wtedy mieszkaliśmy, była jedną wielką torturą dla obu. Uciekała przed każdym nagłym hałasem, dużym samochodem, a ten lęk zamieniała na opętańczą agresję wobec każdego współbratymca w zasięgu wzroku. Siła mięśni, wrzask i wstyd wobec innych, dobrze wychowanych psów. Nuka dostała imię w schronisku - ode mnie musiała dostać nazwisko w swoim psim paszporcie. Na wsi była w swoim żywiole, no chyba, że ktoś wlazł za blisko domu bądź nas - to też była. To jest pies domowy, zawsze śpi w łóżku z którymś z nas. Dwie czynności przekonywały Nukę, że świat jest naprawdę piękny - zabawy z piłeczką i gonienie kotów.
Kota mieliśmy w mieszkaniu we Wrocławiu. Dawał dyla, gdy tylko mógł, przynosiły go przeważnie studentki, cały pion 10-piętrowca to mieszkania do wynajęcia. Ligotę Piękną uwielbiał - ale skutecznie dawał nogę.
Nuka wiedziała, że wokół domu kręci się wiele kotów, nie miałem nic przeciwko. Nuka też. Sprint partnerski doskonali. Mogła być w totalnym letargu i nie reagować na żadne polecenia, na które zresztą nie reagowała, ale na słowo "kot" wprawiała wszystkich w podziw. Przeważnie biegła w przeciwnym kierunku niż kot. Mały, czarny kot bez łat też się kręcił. Zmieniłem koncepcję. Był chudy, nieufny, prychający, głodny. W 100% czarny - 100% pecha plus pierścienie Atlanty. Dobry kierunek.
Oswojenie kota, zaden problem. myślałem jednak, iż wyrządzę krzywdę Nuce. Koty to pieszczochy, łatwo podbijają serca. Po 10 dniach spały razem: pies - kot - Myszka. Miejscem permanentnego konfliktu została jedynie micha. Wspólnie zaglądaliśmy pod ogon - chyba kotka. Szukamy imienia, męskie odpadły - takie jak Black, Bambo, Morus. Jest podobno jakiś wierszyk, Krystyna pamiętała fragmenty - odpowiednik Murzynka Bambo, w wersji zeńskiej - Dina.
Tak zostało - Adam spał na dole, na górze Myszka, Nuka, Dina - wszyscy o tym samym nazwisku. Krystyna kochała zwierzęta, zasypiała dotykając rękoma dwa futrzaki, wierne jej we śnie.

109

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Takie nagranie to piękna pamiątka,nawet lepsze od zdjęć bo pokazuje bliską osobę w codziennych sytuacjach, pozwala przypomnieć sobie wspólne czasy...

110

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Kot z psem nie zawsze się dogada, ja musiałam w końcu oddać kota  bo były ciągle wojny i przez pół roku nie mogły się dogadać...

111

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Kundle są najkochańsze, ja tam mojego Barego nie zamieniłabym na najbardziej rasowego psa na świecie:)

112

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Sama jestem za braniem zwierząt ze schronisk zamiast np. kupować z pseudo hodowli gdzie cierpią w strasznych warunkach...

113

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Ten scenariusz zbytnio mi nie zaprzątał głowy. Krystyna jechała w piątek rano, wracała uśmiechnięta koło południa. Tzw. "zastrzyk na kości" trwał około dwóch godzin. Wcześniej tomografia komputerowa - wszystko w porządku. Po chemii dziennej, dwa miesiące spokoju, później kontrola co 3 miesiące. Tak to powinno wyglądać.
Rozmowa o chorobie wywoływała ludzi, którzy się leczyli, którzy się leczą. Okazało się, iż w najbliższym otoczeniu jest ich kilka. Krystyna dodawała im otuchy, tłumaczyła terapeutyczną rzeczywistość. Przykład pokonania choroby przez nią samą był najbardziej dydaktycznym narzędziem.
Wiosna 2014 roku była naszą wiosną. Główna chemia się skończyła, wszystko rozwijało się w jedynym słusznym kierunku życia - jak to na wiosnę - został tylko ambulatoryjny zastrzyk. Krystyna wyglądała świetnie, tak też się czuła. Zima była wyjątkowo ciepła, resztki drewna wystarczyły, żeby ogrzać się jednym piecem. Spaliśmy razem na dole. Rogowa skórzana kanapa, wiadomo - via Berlin - służyła nam za dwa łóżka. Górę oddzieliliśmy kocem, ciepło nie uciekało. Ja spałem, jak zawsze, na dłuższym rogu, Krystyna na mniejszym plus fotel biurowy, zablokowany trzema skrzynkami od piwa, a czasami z piwem. Głowa przy głowie, raczej ciepło ubrani, kołdra, koc lub coś jeszcze. 52 cale patrzyło na nas, my na niego - telewizor oczywiście przyjechał za friko via Berlin. Jedyna uciążliwość tej sytuacji to ta, że musiałem zaliczyć wszystkie "harlekiny TV" - żyli długo i szczęśliwie. Koło dziesiątej wieczorem przejmowałem pilot i szczęśliwie mogłem go oglądać - plecami. Krystyna smacznie spała do rana, bez wiercenia się, w odróżnieniu ode mnie. Dni coraz dłuższe, słońce rozgrzewało wnętrze, wstawałem bardzo wcześnie, pokręciłem się wokół, zajrzałem do pszczół i kładłem się na godzinę. Później wstawaliśmy razem. Zdobyłem w tym czasie kilka starych uli, które remontowałem w nadziei, że powiększę pasiekę. Po koniec kwietnia byliśmy na ślubie i weselu Izy i Igora gdzieś w Ruścu, gdzie okolice Bełchatowa - Wielunia. Reaktywowano uśpiony wśród pól i lasów jakiś PRL-owski ośrodek wczasowy.
Pamięć tych dni jest szczególna. Jak zwykle, wziąłem kamerę. Perturbacje żołądkowe wykluczyły mnie z obecności w kościele. Później kręciłem do rana. Nie miałem zamiaru wchodzić w drogę profesjonaliście od rejestracji weselnych pląsów. Okazało się jednak, iż nie wynajęli kogoś specjalnego w tym zakresie. Wydarzenia rejestrował ich wspólny znajomy kamerą w aparacie fotograficznym. Według mnie, nie rejestrował całości wydarzenia, mając w głowie jakiś szerszy plan. Był ponoć ze szkoły filmowej w Łodzi. Zmieniłem plany, by nie rejestrować tylko najbliższych w całości i każdego osobno, do bólu. W tym oczywiście swoją żonę, której wigor i werwa doprowadzały do zdziwienia osoby, które znały jej chorobę. Lubiłem oglądać te nagrania, gdyż, według mnie, udało się zachować rygor i scenariusz, by wyszło coś możliwie do akceptacji, surowe - "z ręki". Uwielbiałem patrzeć na jej twarz, jeszcze w tym "dobrym okresie", gdy to oglądała. Wiara wykluwała na jej twarzy uśmiech triumfu.
Teraz zamglonym okiem wdowca mogę to oglądać wielokrotnie. Wszystkie myśli mogły mi wtedy krążyć po głowie, w której coraz bardziej rządził alkohol, gdy krążyłem z kamerą. Wszystkie - tylko nie ta, że 1 listopada śmierć ogarnie swoim płaszczem pełnego krochmalu prześcieradła to wyniszczone ciałko, które wtedy królowało na parkiecie do trzeciej nad ranem. Ten film jest więcej niż prawdziwy. Ma dla mnie wymiar mojego własnego egzystencjalnego budzika. Za co chyba nie muszę przepraszać - olewałem go. Każde słowo, obraz, żart zarejestrowany wtedy, nie miał stygmatu śmierci - ani w oku kamery, ani w oczach bliskich.

W dwóch ratach Krystyna spłaciła miodarkę, wirówkę do pozyskiwania miodu. Mieliśmy swój pierwszy miód - 20 kg z jednego ula. Dla nowicjusza dobrze, bez M. pewnie bym nie dał rady. Bez większej własnej wiedzy, ale próbowałem ją wciągnąć w to intensywne w tym okresie życie pszczół. Na jej oczach powstał rój z naszego ula na drzewie obok. Razem obserwowaliśmy, jak M. złapał go do kartonu, później znalazł matkę i delikatnie przełożył ją do nowego - starego, przygotowanego ula. Patrzyliśmy ze zdziwieniem, jak tysiące pszczół grzecznie wchodzi do nowego domu po płycie pilśniowej, kierując się ich pszczelim przeznaczeniem - bycia rodziną, aż ich śmierć nie rozłączy po miesiącu pracy w sezonie.

Nie uwierzysz, mam coraz więcej snów erotycznych.
Patrzę drwiąco - uwierzę, sam je mam od jakiegoś czasu. Same w sobie przyjemne, babki obce. Wszystkie sny mają jednak feler - nie kończą się tak, jak w realu. Przez dłuższy czas górka była podwójnie zajęta.

114

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

[quote=Adam K.]Po koniec kwietnia byliśmy na ślubie i weselu Izy i Igora gdzieś w Ruścu, gdzie okolice Bełchatowa - Wielunia. Reaktywowano uśpiony wśród pól i lasów jakiś PRL-owski ośrodek wczasowy.
Pamięć tych dni jest szczególna. Jak zwykle, wziąłem kamerę. Perturbacje żołądkowe wykluczyły mnie z obecności w kościele. Później kręciłem do rana. Nie miałem zamiaru wchodzić w drogę profesjonaliście od rejestracji weselnych pląsów. Okazało się jednak, iż nie wynajęli kogoś specjalnego w tym zakresie. Wydarzenia rejestrował ich wspólny znajomy kamerą w aparacie fotograficznym. Według mnie, nie rejestrował całości wydarzenia, mając w głowie jakiś szerszy plan. Był ponoć ze szkoły filmowej w Łodzi. Zmieniłem plany, by nie rejestrować tylko najbliższych w całości i każdego osobno, do bólu. W tym oczywiście swoją żonę, której wigor i werwa doprowadzały do zdziwienia osoby, które znały jej chorobę. Lubiłem oglądać te nagrania, gdyż, według mnie, udało się zachować rygor i scenariusz, by wyszło coś możliwie do akceptacji, surowe - "z ręki". Uwielbiałem patrzeć na jej twarz, jeszcze w tym "dobrym okresie", gdy to oglądała. Wiara wykluwała na jej twarzy uśmiech triumfu.[/quote]

Trzeba się bawić dopóki życie trwa, bo nieraz i zdrowy człowiek umiera z dnia na dzień, nikt nie wie co go czeka, a u nieraz śmiertelnie chorych choroba się odwraca i zdrowieją. Życie jest piękne  i trzeba z niego korzystać, nie zastanawiać się co pomyślą inni.

115

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Najgorzej jest zamykać się w sobie , bo choroba wtedy szybciej wyniszcza, bo też działa źle na psychikę i organizm szybciej słabnie...

116

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Patrzysz wnikliwie-beznadziejnym wzrokiem na liście, gałęzie wokół z liśćmi, przebiegającego kota, chmury flirtujące z promieniami słońca, piep...ne samochody jadące z drwiącą pewnością swojego celu, na innych kpiąco, obracających w twoją stronę głowy. Oni też wiedzą, ta wiedza jest wspólna, bezwzględna jak kościelne święta należne każdemu, czy chce, czy nie, czy skończył robotę, doszedł do celu, czy zdążył przemyśleć. Wie kamień i mrówka, niepodlany kwiat w oknie i listonosz nawet wie. Wie radio i TV o komunikacji z tamtym światem. Wiem nawet i ja - nie ma już poznawczej onkologii, jest od teraz ta prawdziwa z faktami, z zapachami faktów, przeganiającymi nawet czarnego kota. Ta moja, inna od dotychczasowej, złośliwa w podtekście, grzebiąca w ludzkim gnoju, jak tylko potrafi zdychająca, wściekła kura. Zacwaniaczysz i wszyscy zmienią zdanie. Ale nie dasz rady i to wszystko będzie patrzeć w oczy, na ręce, w serce i duszę.
Powoli zdajesz sobie sprawę, że durnia możesz zagrać jedynie sam przed sobą.
Sinociężkie, ołowiane jest wszystko, przydatne kiedyś niebo i wiatr, i liście topól w zmowie z nimi, a kiedyś dziękowały za pozostawione im dzieci, opadłe jesienią i obronione przed smutkiem pożegnań, pachnącego dymu. Wszystko się informuje nawzajem, bezwstydnie plotkuje, już nie szeptem, gdziekolwiek byliśmy, w każdym wspólnym miejscu, obrazie przeszłym i przyszłym. Nadziei nie oddaje się choćby w najbardziej szczery i uroczy uśmiech kogoś z hospicjum. Wiara w "my" to nie obrączka, wspólny ich kształt, przerywany sen bezdechem drugiego, gorycz rozlana w dwa kielichy, zdjęcia z przypadkowymi lub nie, ludźmi. My - a obok ta piep....na czarna dziura - czająca się gdzieś wśród jaskrawych, szczęśliwych gwiazd. Ta wzrastająca świadomość jej istnienia karmi lęk. "My - naturalny, boski klej na dziurę niewiary, że może stać się to, co przydarza się jedynie innym.
Nie masz doświadczenia, bo skąd doświadczenie masz mieć, ten scenariusz jest już w twoim ręku - niechciany, nieczytelny, pisany grubą czcionką i krzesło jest, stołek z napisem twojego imienia - reżyser. Ta sztuka była już grana, większość to wie. Spektakl się zaczął. Myślisz, że możesz zrobić przerwę, aktorów podmienić, termin odwołać. Czasami jeszcze w to wierzę. Scena końcowa musi być przejrzysta, głęboka jak Bajkał.
Koniec chemii wszelkiej, kończą się wakacje Krystyny, jest połowa sierpnia 2014 r. W poradni onkologicznej wszystko gra. "Gdyby jakieś bóle, organizm swoje przeszedł - zapisałam aulin". Przekonujące - dobry lek. Na stany bólowe i zapalne. Dobry lek - wiem, bo biorę od dobrych kilkunastu lat, popijając piwem - i pomaga. Chodzę jak łania. A przecież nie tak dawno narzucaliśmy sobie codzienny reżim chodzenia ileś tam, jazdy na rowerze ileś tam. Bezwzględnie, codziennie. Tak było i tak być miało. Jedyne, co dopuszczaliśmy, że pokonać nas w tym szlachetnym, co głupim postanowieniu może to własne lenistwo. Preteksty, że jutro, przecież się znaliśmy. Konsekwencja to był środkowy palec pokazany chorobie. Ale ileż można być źle wychowanym, nietaktownym wobec kogoś, kogo nie ma. Ten środkowy palec tkwił także w całej tej minionej przeszłości, a to by było niesprawiedliwe. Powoli chodzenia było mniej, rowerów też. Zamieniliśmy to na pół-spacery. Chciałem, by poznała całą gminę - ja fizycznie ją znałem. Podjeżdżałem samochodem w miejsca, w których nie była i robiliśmy spacer tam i z powrotem do samochodu, albo wkoło, jak się dało - jakieś 5-6 km.       
Dziś już wiem, choć nie wiem, dlaczego wtedy to się zaczęło. Przed urlopem były bardzo niepokojące sygnały z Berlina. Zemdlała w domu, była słaba, nie poszła do pracy, wymiotowała. "Odpoczniesz, wszystko wróci do normy" - myślałem wspólnie i głośno.
Dzis już wiem, wtedy się domyślałem, wiedziałem, że to skończy się tragicznie, myślałem jednak, że będzie to trwać latami, no kilka lat. Będą dni gorsze i lepsze. Ale będą nasze wspólne.

Wizyta w ośrodku zdrowia w Wiszni Małej, lekarz niezależny, wszystko gra - to z partytury poprzednich badań - aulin - witaminy. Boli, bo ma boleć - przejdzie. Jakoś w to wierzyłem. Bóle narastały.
Krystyna cierpiała, "bo to chwilowe", "zmienimy leki"  - leżała w dużym, wspólnym łóżku na "górce" - na piętrze. Patrzyła w durny telewizor, z durnym pilotem. Zasypiała z durnym mężem gdzieś wokół. Nie umiałem reagować, tak jak matka reaguje na krzywdę dziecka - natychmiast, z obłędem w oczach. Te kilka dni bezmyślnego, opętańczego bólu to moja sprawka, moje zaniechanie. To były te początki, gdy wszyscy mówili - lekarze - że to początki obrony zatrutego organizmu. Wszystko pozbywa się toksyn, to jak megagigant kac.

Wokół wypchanych ptaków, rogów jeleni, saren, łosia, ryja dzikiej świni, resztek książek, zegarów i wszystkiego, co zbędne przyzwoitym ludziom, leżała z pilotem w ręku, w asyście prychająco-warczących dźwięków psa i kota. Te schody oddzielały dwa światy, tych kilkanaście stopni stopniowało rzeczywistość - od mojej, rzeczywistej, pewnej i oczywistej - oko i dłoń, co ją widzi - bo to wiemy, do jej - mglistej, bolesnej każdej godziny z oczekiwaniem na kształt jutra. Ja mogłem wstać i iść, bo świat był mój. Jej był zależny od mojego, zamknięty na "górce" - pomiędzy bólem, snem, pilotem, "harlekinami" i kłótniami psa z kotem.

117

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Choroba strasznie ogranicza, dla tak żywotnej osoby to musiało być katorgą takie leżenie w domu... ile można oglądać TV, chyba każdy człowiek chce wychodzić do ludzi, zwierzęta nawet najwierniejsze, tego nie zastąpią...

118

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

[quote=Adam K.]Przed urlopem były bardzo niepokojące sygnały z Berlina. Zemdlała w domu, była słaba, nie poszła do pracy, wymiotowała. "Odpoczniesz, wszystko wróci do normy" - myślałem wspólnie i głośno.[/quote]

Trzeba zacząć od tego że chory człowiek nie powinien pracować... Wiadomo że w chorobie może się wydarzyć wszystko, a z dala od domu, w obcym kraju, pracując na czarno na kogo tam mogła liczyć...?

119

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Chyba trudno jest rezygnować z w miarę normalnego życia, które trochę pozwala zapomnieć o chorobie?

120

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Karta medycznych czynności ratunkowych, wystawiona w nocy 3.09.2014 r. o godz. 3.00 - żółty papier z piktogramem do wyjazdu medycznego - mam przed sobą kopię. Próbowałem przechytrzyć NFZ. Zadzwoniłem pod numer alarmowy 112 - opisałem sytuację, poprosiłem o karetkę ze szpitala wojewódzkiego z ul. Kamieńskiego.
Zadzwonili z SOR-u. Szło dobrze. Po 40 minutach przyjechała karetka. Chciałem umieścić Krystynę w szpitalu, w którym ją leczyli. Pełna dokumentacja w komputerze, znajome twarze, więc nie dopuszczą do bólu, który jej zafundowałem. Wyszedłem na drogę, by nie błądzili. Krystyna wyje z bólu. Są - karetka Pogotowia Ratunkowego z Trzebnicy. Została żółta kartka, wściekłość i bezsilność, ból Krystyny, gadanie świętej trójcy - kierowca, ratownik medyczny, lekarz. Dają zastrzyk przeciwbólowy. Szef milczy, więc pytam:
- Na ile to żonie pomoże?
- 12 godzin bez bólu. W tej sytuacji nie mam więcej uprawnień - proszę mnie zrozumieć.
Odjechali.
Zastrzyk nie pomógł nawet na 5 minut. Gdy później pokazywałem ów żółty papier lekarce z hospicjum, powiedziała:
- Ci z pogotowia tak traktują rakowców...
Komu ból, komu żółte papiery?

Myszka do rana zjadła wszystkie przeciwbólowe, jakie były w domu. Moja bezradność była niczym wobec jej bólu. Zostaje mi "ścieżka zdrowia", znana mi z czasów słusznie minionych. Wiem, że pogotowie nie przyjedzie o tej porze. Jadę do gminnego ośrodka zdrowia. Tłumaczę każdemu, kto tylko zechce mnie wysłuchać, w czym jest problem.
Dżinsowy lekarz zrozumiał. Chodził bez fartucha, identyfikatora, wzrostem nie wzbudzał respektu. Usiadł do komputera, pisze - jednym palcem, uczy się jeszcze.
- Co to jest?
- Skierowanie do szpitala wojewódzkiego, gdzie była leczona pańska żona. Proszę z tym jechać i uzgodnić termin przyjęcia.
Moje zachowanie i słowa, które wypowiedziałem, były dalekie od norm przyjętych za cywilizowane i nie świadczyły o jakichkolwiek śladach mojej kultury osobistej.
Wróciłem do domu ze skierowaniem na SOR szpitala w Trzebnicy i po półgodzinie Myszka siedziała na wózku w poczekalni. Po 12 godzinach przywieźli ją z powrotem.
W poczekalni spotkaliśmy się z sąsiadami - przywieźli matkę, panią Załuską. Jako jedyna dbała z oddaniem o kapliczkę Chrystusa Frasobliwego. Później wspólnie czekały godzinami na jakimś wewnętrznym korytarzu. Robiono im badania, dodatkowe badania. Ciągle ten wewnętrzny ciemny korytarz. Sąsiadka obok sąsiadki - drzemią na łóżkach. Pani Załuska jest w wieku 84 lat, Krystyna ma 59.
Kupiłem w barze wodę, kawę, batony i jakieś bruki kolorowe. Po 4 godzinach uzgodniliśmy: wracam do domu. Boję się, że nie chcą jej zostawić na oddziale. Trudniej będzie pozbyć się pacjenta, gdy obok nie ma bliskich.

***

Gdy rozniosło się wśród dziewczyn z Berlina, że Krystyna jest pod opieką hospicjum, sprawy nabrały zmiany jakościowej. Były telefony, rozmowy, wreszcie odwiedziny dziewczyn. Od tej chwili co weekend ktoś ją odwiedzał. Czasem było to nawet kilka osób jednocześnie. Nie ruszała się z łóżka, siedziała dumna i blada w reflektorach spojrzeń przerażonych dziewczyn - prawie wszystkie były około pięćdziesiątki. Te, które czasami nie wytrzymywały, wtulały się w Myszkę i ryczały bezgłośnie.
- Widzisz - mówiła po ich wyjściu - chude w uszach, jeszcze im pokażę, jak się jeździ na szmacie.
Brałem kamerę i rejestrowałem narastający harmider. Kompletny odjazd od przyczyn przyjazdu do chorej. Według mojej oceny, każda nieobecna miała tyłek obrobiony co najmniej trzy razy. Było miło i bardzo pragmatycznie, bo dziewczyny zostawiały po parę groszy. Czasami była to zrzuta nieobecnych. To naprawdę pozwalało nam funkcjonować. Jak zwykle, dokonał się podział - nie będę tego oceniał - na te dziewczyny, które ją czasem odwiedzały, te, które odwiedzały ją wielokrotnie i na te, które jej nie odwiedzały, a liczyła, że odwiedzą ją nie raz.
Alę znałem od wielu lat - długo mieszkały razem, bywało że jeździły z Wrocławia jej samochodem. Jej empatia zaskoczyła nas oboje. Trudno tłumaczyć się z powodów zaskoczenia - oboje byliśmy jej wdzięczni za taką postawę, później byłem wdzięczny tylko ja. Ta wdzięczność dotyczy też Lidki i Grażyny.

***

Panie z hospicjum przyjeżdżały zgodnie z grafikiem. Oczekiwaliśmy tych wizyt. Myszka szczególnie Dorotki. Po każdej obecności pani doktor zaliczałem aptekę po uprzednim telefonicznym zamówieniu. Tu tego pod ręką nie było. Sterta leków rosła, w większości były refundowane, ale jednak na piwo było coraz mniej. Próbowałem coś wycisnąć, to z pielęgniarki, to z lekarki. Wiedziałem, że wiedzą.  Z czasem jedna z nich uległa, gdy stan destrukcji widocznie postępował. Będąc natrętnym, usłyszałem:
- Pańska żona jest w stanie terminalnym.
Niestety, ze "Słownikiem wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych" Kopalińskiego rozstałem się po wyprowadzce. Innego nie mam, internetu też. Zrozumiałem "na czuja".
- A następny stan to jaki?
- Następnym stanem jest stan agonalny. 
To skumałem bez słownika. Tu i teraz był stan terminalny, ale tylko w mojej głowie. Doszedłem do wniosku: wprowadzam dyscyplinę, nie ma chodzenia na palcach, sztorcowania Tomka, by nie dzwonił przed dwunastą, bo matka śpi.
9.00 - pobudka, śniadanie, wszystkiego po trochu, no i oczywiście:
- Nie jestem głodna.
- Choć troszeczkę: banan, jajko, kanapka. Gryza po wszystkim.
Kompromis - jedno, prawie w całości..
Posiedziałem na górce, pogadałem - odczekała - ja na dół, myszka w sen, w tle harlekin. Futrzaki zjadły więcej. Śpią do obiadu - razem.
Obserwowałem z przerażeniem, jak powoli wypadają poszczególne funkcje przynależne zdrowemu człowiekowi, bądź ich jakość obniża się sukcesywnie. Przeróbka tego czegoś na dom dwupoziomowy poskutkowała bardzo stromą częścią schodów. Trudną do schodzenia, a dla Krystyny nawet niebezpieczną.
Zaproponowałem, by sikała do wiaderka. Reszta trudno - trzeba zejść. Do dziś pamiętam dziwny, intensywny zapach jej moczu, gdy go wylewałem. Nie wiem, skąd mi się wzięło to skojarzenie, ale to jakby sikać do wiaderka pełnego popiołu, wybranego z jeszcze ciepłego pieca. Pysia strzygła Krystynę w Berlinie, gdzie przez jakiś czas mieszkały razem. Przyjechała z nożyczkami. Myszka musiała odmówić, nie była w stanie usiedzieć w jednej pozycji. A chciała bardzo, włosy odrastały i robiły się kosmate, nierówne, brzydkie.
Któregoś dnia poprosiła pielęgniarkę, by jej przywiozła kule do chodzenia. Czuła się słaba, chodziła po górce opierając się o meble.
- Będę ćwiczyć - muszę wzmocnić mięśnie, nie ma zmiłuj.
Mięśni jednak już praktycznie nie było. Przez kilka dni narzuciła sobie ostry trening, ktoś przez telefon jej to podpowiedział.
Kule poszły na bok. Przynajmniej narastający ból kończyn tłumaczyła przetrenowaniem. Więcej nie były już potrzebne. Oddałem je po 1 listopada w Będkowie.

Berlin czekał, czekał rzeczywiście. Wiedziałem wtedy i wiem teraz. Moja realność chwilowości tych dni przekładała się jedynie na myślenie o problemach finansowych. Miesiąc, dwa poślizgu jakoś przeżyjemy. Po rodzinie prosiliśmy o pożyczki, na piwo też starczało. Codzienność była durno-bolesna, z nadzieją na wyciągnięcie dłoni. Opieka hospicjum, domowa opieka nadawała sens tym chwilom cierpienia Krystyny i chwilom moich różnych myśli. Zaznaliśmy po raz pierwszy w ramach opieki ze strony służby zdrowia, tej nacechowanej spokojem, werbalną życzliwością, cierpliwością i uśmiechem. Wzmocniliśmy się nawzajem wiedzą wspólnie wyprodukowaną - zniszczony organizm potrzebuje czasu proporcjonalnego do czasu zabójczej chemii. Było dobrze. Alicja - lekarz z hospicjum ustawiała leczenie, Dorota - pielęgniarka przełożona nadzorowała według wytycznych. Przy każdym przyjeździe zakładała coś na palec, a ono mówiło, że wszystko gra. Bla, bla - to panie - w trakcie tego wszystkiego.
Pielęgniarka u nas nie kończyła swojego dyżuro-objazdu. Była wyraźnie zmęczona, ale dyspozycyjna. Z czasem dołączyła do wspólnych czasowych wizyt sąsiadka - opiekunka kapliczki, pani Załuska. Znów były "razem". Futrzaki szybko przyzwyczaiły się do regularnych odwiedzin nowych pań. Bezwstydnie asystowały nawet przy osłuchiwaniu klatki piersiowej swojej pani.
Codzienny rytuał rozmów telefonicznych z Gośką. Nie do końca jej wierzyłem, że ma taki abonament, iż może gadać bez końca. Było tak, że ona zawsze dzwoniła, bądź Krystyna puszczała jej "pikacza", gdy uważała, że już czas na wymianę zdań. Sądzę, iż wieczorna msza u kamedułów trwa znacznie krócej. Z dołu zawsze nasłuchiwałem, było to moje domowe BBC - naprawdę wiedziałem, jak się czuje, co myśli, obserwowałem wskaźnik optymizmu. Podobieństwo do mszy, oprócz regularności, niezbędnej potrzeby jej odbycia, tkwiło jeszcze w misterium treści wypowiadanych słów:
- Padało u was?     
- U nas to lało.
- Wiatr też był, ale chyba słabszy.
- Nie, jutro u nas będzie słonecznie.
- Nie wiesz, co mówią w TV, u Was też może być słonecznie.
To było to ostatnie 15-20 minut. Coś na wzór: "Idźcie do domu, ofiara spełniona". Miałem swoją codzienną dawkę piwa, gotowałem, bo lubię - gdyby jeszcze chciała jeść... Było dobrze.

***

Słowo żyje, bywa, że żyje dłużej, niż byśmy chcieli. Pisane żyje dłużej. Kłamstwo, jak najgorszy tatuaż na Twoim sumieniu, będzie z Ciebie kpić - jeśli je spłodziłeś. Nikt mnie nie prosił, nie zmuszał, by bawić się słowami, interpretować swoimi zezowatymi ślepiami. Świat, który dla każdego zwykłego człowieka jest tak oczywisty, jak smród własnych odchodów. Ta prawda mnie ominęła.
A Ty tak marzyłaś o tych świętach. Ja też. Ale z Tobą - a spędziłem je z prawdą o Tobie.

Wieczorem, pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia A.D. 2014 - dowiedziałem się od jedynej rodzonej siostry Małgorzaty, przy stole w Ligocie Pięknej, gdy Jurek spał na górce, gdy wszystko wcześniej już zostało napisane i nie zmienię tam ani słowa.
Nie wiedziałem, że wszyscy wiedzieli. Nie wiedziałem, że oni wszyscy myśleli, że ja wiem od początku. Ale ja nie wiedziałem, że oni wiedzieli. Popatrz, Myszko - ukląkłem przed Twoją chorobą z wrodzonej głupoty. Jakie to urocze.

121

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Ludzie z zewnątrz, nie domownicy, mają inny sposób patrzenia, prędzej dopuszczają do siebie takie możliwości... Nam jest trudno pogodzić się z odchodzeniem kogoś bliskiego, bronimy się przed takimi myślami nawet jak jest beznadziejnie...

122

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

[quote=Adam K.]Gdy rozniosło się wśród dziewczyn z Berlina, że Krystyna jest pod opieką hospicjum, sprawy nabrały zmiany jakościowej. Były telefony, rozmowy, wreszcie odwiedziny dziewczyn. Od tej chwili co weekend ktoś ją odwiedzał. Czasem było to nawet kilka osób jednocześnie. Nie ruszała się z łóżka, siedziała dumna i blada w reflektorach spojrzeń przerażonych dziewczyn - prawie wszystkie były około pięćdziesiątki.[/quote]

Jak mówią, poznajemy przyjaciół w biedzie, nie ten jest prawdziwym przyjacielem, co jest z nami gdy jest dobrze, tylko ten, co nie opuści jak zaczyna coś się psuć.

123

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Obiecałem sobie, że tę książkę napiszę dla Ciebie, za radość i optymizm, które dawałaś innym, za uśmiechy wokół, za zapach pizzy na korytarzu chemii, za te nieodebrane telefony od koleżanek, z którymi teraz żartujesz wspólnie, patrząc na nieporadność owdowiałych mężów. Obiecałem sobie, że postawię te hieroglify pisarskie w nadziei, iż choć jedno piękne kobiece serce będzie biło dłużej, niż kres mu wyznaczy ludzki błąd, lekceważenie chorego, przepisy, brak miłości i troski najbliższych. Wszystko to stało się Twoim udziałem.

Od tej chwili mam świadomość i obowiązek pisać inaczej, z pewnością trudniej.

Lubiłaś TV - "harlekiny" - jakie to łzawe w tej konwencji literackiej. Dwa miesiące po Twojej śmierci facet przypadkiem dowiaduje się, że Twoje życie było liczone w dniach od operacji - może tygodniach. Je..ł to pies - po ciul mi ta wiedza? To nie do Ciebie, siostro, bo mi powiedziałaś właśnie w święta Bożego Narodzenia. Widzisz, Myszko, wlazła mi pod tytuł, a Jurek powiedział, że tytuł jest głupi. Powiedział mi to przed rozmową z Gośką.     

***

Spała coraz więcej. Pilot, "harlekiny", futrzaki śpiące obok, wiara w obojgu nas. Przetrzymamy. Teraz wiem, że reszta świata wtedy wiedziała. Postawa tych, co wiedzieli, a nikt nie wychylał się na tyle, by dotarło to do mojego siwo-łysego łba - to rodzaj jakiejś świeckiej łaski od losu. Tak już zostanie do momentu, aż ja powoli zacznę uświadamiać otoczenie o nieuchronności. Zacznę uświadamiać uświadomionych. Cyrk na kółkach. A Ty tak pchałaś się do tj Wigilii bożonarodzeniowej, by przy opłatku, łamanym z trzaskiem naszej wspólnej głupoty, usłyszeć:
- Witaj, Zombi - wybacz, że tak trudno złożyć Ci życzenia, które muszą być obdarzone pełną szczerością. Ale któż z nas może znać pragnienia Zombi? Jego wybory, nadprzyrodzony dar możliwości porównywania tych dwóch światów. Ten, który znamy, nie dotyczy cię już dobrze od ponad roku. Kobiecie się nie liczy, od kiedy prochem się stała. Ty swoje Zombinarodzenie miałaś już dawno. Było to dla nas w pewnym sensie irytujące.
Bo wybór między tym a tamtym światem jest tak oczywisty jak smród.. . Rzec by można, iż było to w pewnym sensie nieuczciwe, pozbawione taktu, taka manifestacja wśród zgromadzonych na weselu Izy i Igora swoich bezwstydnych podskoków, apetytu, okołopląsów, pchanie się do konkursów było już bezczelnością pełną. Twoja znajomość dwóch światów w tych zabawach dyskwalifikowała Cię w oczach wszystkich. Ten niesmak, jak zapach przypalonego gara w kuchni, krążył wśród świeżych potraw, rosołu, wódki, kawioru, drugiego, trzeciego i deseru. Jest jednak na tej ziemi prawo i sprawiedliwość - zmęczona poszłaś na spoczynek z Gośką do domku, domku typu Brda, przed tym jak godzin kilka, w już małżeńskim łożu, złożyli swoje nędzne, zwiotczałe członki, owinięte w całun, rzec by można - zwłoki, nowożeńcy Igor i Iza. To było coś - padłaś pierwsza, co prawda w okolicach trzeciej nad ranem, ale zawsze. Jakby co, jakiś argument jest. Na pytanie: co tam panie na ekranie? - odpowiadam: mamy cię.
Więc po co tak śpieszno Ci było do tych świąt? Zaliczyłaś przecież święta Zmartwychwstania Pańskiego, o Wszystkich Świętych nie wspomnę. Na Wielkanocy w Twoim wypadku bym się skupił - to jest święto Zombich - trochę dalej, trochę cieplej - zgoda.  Zgoda również na refleksję - czy Wszystkich Świętych A.D. 2013 to twoje ostatnie, czy przedostatnie? Masz napisane: 1 listopada 2014, godz. 10.20. Nie wiem. Przyjmijmy porównanie, które zrozumiem. Mam piwo, ale nie mogę go otworzyć, choć jest moje. Nic nie rozumiem.
A jaki sobie tytuł wymyśliła: "Przez Ciebie, Ciulu" - jakby tego było mało - podtytuł (jestem sama w te święta). Jakie święta, swoje już miałaś, a podtytuł jest gów....y. Przecież umawialiśmy się, że umrzesz 16 lat po mojej śmierci. Ja słowa dotrzymuję - to Ciulu, to skąd? A diabli Cię wiedzą, co Ty robiłaś, jak ja musiałem znosić te pogardliwe miny Gośki, gdy z Jarkiem sięgaliśmy po kolejną flaszkę. Przecież miałem imieniny. Ludzka rzecz, rozumiesz jeszcze. Tak - jedzenie przywieźli. Różne, chyba sporo. Rodzina pamiętała, w czym topi się smutki, gdyby wcześniej utopili Gośkę - tak, było na tyle. Paweł musiał kilka nocy nie spać - certyfikat dostanie w Bułgarii. Też nie wiem, dlaczego. Co Ty, gdzież bym zapomniał - dwie skrzynki, jedna w domu, drugą schowałem. Wytropili - Jurek doniósł, jak chodził po drewno. TV - Konrad pomyrdał, ponastrajał, grały oba - tak, ten na górze też. Siostra tak się starała, to ja też, zrobiłem wszystko, by miała swój komfort psychiczny, telewizor na "górce". Te same kanały, po co ma schodzić, jakby co, to sobie odgrzejemy. Sądzisz, że Ci wszystko powiem, cwana madonno pod świeczką, świdrująca uśmiechem. Wypaliłem wszystkie, te niemieckie głównie, taki niedźwiedź z beczką miodu - łeb mu się pali pół godziny tułów z beczką w kilka minut - wylewa się na wszystko, co ma na dole i gaśnie. Ciulowe te świeczki. Tam Ci nie przyniosę, łeb zgaśnie - ukradną. Rozumiem - ale wkłady są po 2,50 zł. Znasz przelicznik, trochę więcej niż kapsel.
Tak, tak, taaak. Z gałązek z naszych świerków. Ile ja tych świecidełek znalazłem. Klimat był - ranigast miałem. Gośka też się bała, że będzie zimno. Było ciepło na zewnątrz, było ciepło drewniane u góry - Jurek nosił. Też mi święta, żeby aż tak manifestować swój brak udziału w nich - ja powodu nie widzę. Tak - Ty widzisz. Tym pewnie będziemy różnić się przy każdych kolejnych. Wiem, Ty nie napiszesz.

***

Późnym popołudniem zadzwoniła siostra.
- To jest koniec.
Usiadłem.     
- Przestań piep...ć.
Wiedza wtedy: do Krystyny podeszła lekarka - zakonnica z wynikami.
- Bóg zabronił mi kłamać. Pani jest śmiertelnie chora, to jest kwestia tygodni. Jedynym miejscem dla pani jest hospicjum w Będkowie. Nie będzie pani cierpieć, innym będzie łatwiej.
Wiedza dziś: to Krystyna poprosiła lekarza - zakonnicę o wiedzę na temat swojego stanu zdrowia. Rozmawiały życzliwie, długo - jw. Krystyna zadzwoniła jedynie do Gośki. Gośka do mnie. Ja wyparłem bardzo szybko tę informację. Jatrogenia - gdyby ta franca w habicie znała to słowo, nigdy by się nie odważyła. W ostatnich dniach życia Krystyny obserwowałem ją z daleka na oddziale. Miałem podejść i sobie ulżyć. Odpuściłem. Ale nawet teraz zdania całkowicie nie zmieniłem. Ja wyparłem od razu, Myszka długo później. Udało się jednak zapomnieć, zniekształcić tamtą rozmowę. Pani Załuska została w szpitalu. Krystyna, zaopatrzona w skierowanie do hospicjum, czekała w tym mrocznym korytarzu na transport ponad 4 godziny. Piłem piwo - nie pojechałem. NFZ ma umowę na odwożenie pacjentów z kimś tam, skądś tam. Dojazd specjalnego transportu odwożącego chorych to ponad 50 km - transport chorego - 13 km. Tak zaczęła się wędrówka mojej żony do Hadesu.

Próbowałem podejść to jedną, to drugą. Odpowiedzi zawsze te same.
- To zależy, organizmy są różne.
- Za dużo pan od nas oczekuje.
- Przecież wyniki są dobre, oprócz tego, że słaba i ją boli - przekonywałem.
Dokładały do pieca.
- Węzły chłonne, scyntygrafia, przerzuty.
Ja do przodu z nadzieją, one po łapach. Mówiąc wprost, chciałem dowiedzieć się, jak długo według ich doświadczenia będzie jeszcze żyła moja żona. Wierzyłem w remisję, że to potrwa, że ubędzie jej coś z optymizmu, z kondycji, ale będzie trwało, nie w tygodniach, nie w miesiącach, ale w latach. Krystyna dzwoniła do swoich pracodawców w Berlinie. Wszyscy czekają, rozmowy po niemiecku: lecz się i odpoczywaj.
- Czekamy - święta czy po świętach, czekamy.
Imiennie pisane kondolencje na moje nazwisko i imię potwierdzały to.
- We wrześniu nie przyjadę - po niemiecku.
- Jeśli już, to w październiku, pod koniec.
- Przypuszczalnie w listopadzie też nie przyjadę.
- Czekamy, czekamy, do zobaczenia po świętach - też po niemiecku.
Myszka skarżyła się w zasadzie na bóle kości, od pasa w dół. Podkreślała, że od połowy z góry może fruwać, dalej - bieda, dlatego wstaje jedynie do toalety. Doktor przepisała jakiś lek na kości właśnie, ma być podawany dożylnie, jeśli podstawowe badanie będzie w porządku. Pierwszy raz musi odbyć się to w hospicjum w Będkowie, na wypadek, gdyby nie tak organizm zareagował. Pozostałe będą w domu, ten jednodniowy, niezobowiązujący wypad do hospicjum był mi na rękę. Jakaś forma oswojenia się z otoczeniem, tak na wszelki wypadek. Tak było. Dorotka - przełożona pokazywała innym koleżankom, podwładnym, jak korzystać z portu. Pojechałem załatwić papiery w urzędzie skarbowym - typu: że mam dwie nogi, dwie ręce itp. - tzn. że skoro jestem bezrobotny, bez prawa do zasiłku, to mój dochód jest zerowy. Dochód wspólnego gospodarstwa domowego - zero. Deklarowałem to wielokrotnie dla GOPS-u. Chcieli nam pomóc finansowo, ale było to rzeczywiście trudne, bo nasz dochód miesięczny za 2013 rok wyliczono na powyżej 20 tys. miesięcznie. Kiedyś dali nam 500 zł, po dwóch miesiącach kazali zwrócić - jak nie, to komornik. U komorników miałem wtedy w egzekucji ok. 700 tys. zł - większego wrażenia to na mnie nie zrobiło. Po miesiącu umorzyli, nie trzeba było oddawać zapomogi plus odsetki.
Gdy Schetyna podskoczył Tuskowi, ten wyciął mu z realizacji S-5 Wrocław-Poznań na odcinku należącym do Dolnośląskiej Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. Wyciął mu w mateczniku najważniejszą inwestycję przed Euro 2012. Wtedy mieli płacić ponad 80 zł/m2. Ciul z nimi, ja straciłem ponad pół bańki - pełne wyjście z długów i szansę, że coś nam zostanie po tym piep.....m rozwodzie i rozdzielności majątkowej z datą wsteczną. Inwestycję wstrzymano, aż Schetyna został szefem komisji. Po latach sprawa ruszyła, ceny gruntów spadły - moje zobowiązania przez odsetki wzrosły. Zapłacono ok. 30 zł/m2. Ćwierć bańki. Ponieważ wiele lat temu podpisałem dokument, iż prawnie zrzekam się rzeczonych gruntów na rzecz Skarbu Państwa, nie będę prawnie podskakiwał, jakby było za mało za metr - 5% kwoty wywłaszczenia do łapy, nie ma zmiłuj. Wymiana pism różnych, podane konto - prawnicy wojewody - 12 tysięcy twoje. Te 12 tysięcy dawało nam szansę ogarnąć się finansowo, zabezpieczyć przed zimnem zimą i mieć cokolwiek rezerwy. Ćwiartkę skubnęła skarbówka w Trzebnicy, to, co nienaruszalne, bo tylko moje wg jw., skubnął komornik z Trzebnicy. Zęby w ścianę - ja mogę, na "górce" leżą nowe recepty obok nowych lekarstw. "Proszę nas zrozumieć" - w papierach zostało, GOPS z moją pomocą dotarł do moich (naszych) dochodów. Ponad dwie dychy miesięcznie. Żebym szybciej dostał rozstroju intelektualnego - do dzisiaj płacę (powinienem) podatek rolny od gruntu, którego właścicielem nie jestem od wielu lat.
"Proszę nas zrozumieć" - z powiatu nie przyszło, ile mamy odpisać, jakiej kategorii są grunty. Nie płaciłem - do komornika. Na jednym jest kwota 1,80 zł jako główna, a ten cudak zrobił z tego ok. 400 zł. 
"Proszę mnie zrozumieć" - takie przepisy, gdyby tam był nawet grosz - resztę doliczyć musimy. Jak by nie patrzeć, średnie dochody rodziny K. w 2013 to ponad 20 tys. miesięcznie - ale chcą pomagać.
Pobyt rozpoznawczy w Będkowie zaliczony, wrażenie dobre. Dobre wtedy i tam. Wieczorem telefony, lekarze i pielęgniarki, bóle kości narastają, robią się nie do wytrzymania.
- Na początku tak jest - tak prawidłowo reaguje organizm na ten lek. Przy następnych tego nie będzie.
Jedynie tu miała rację - następnych nie było.

"Dziewczyny z Będkowa" za każdym razem pytały:
- Jeśli pan nie daje sobie rady, to zabierzemy żonę do hospicjum. 
Z czym mam sobie dawać, bądź nie dawać rady? Wy ją leczcie, ja się opiekuję. Niech każdy robi swoje dobrze i gitara.
Myszka brała coraz więcej leków z hurtowni, jaka powstała na stole. Brała w różnych konfiguracjach, o których wiedziałem, i tych, co nie. Ból narastał - rządził dniem i nocą, cząstkując dobę według własnego widzimisię.
Wiedziałem: jeśli pójdzie do Będkowa, to już nie wróci. Przeklinałem jej silny organizm, wiarę w wyjątkowość każdej ludzkiej istoty, którą otrzymała od losu i tym właśnie się wyróżni, że pójdzie i wróci. Wróci, bo chce wrócić, bo ja chcę, bo jesteśmy tak wyjątkowi, że klękajcie narody, a kto się jeszcze z tego zachwytu nie zes..ał, to jest cham skończony.
Przeżyliśmy wypadek samochodowy - wystarczyło stuk, puk, gdzie nie trzeba i co? Mogło być źle, ale nie było, szwy jeszcze nikomu nie zaszkodziły. Tam, k....a, była ruletka, tam i wszędzie indziej mogliśmy przegrać - razem bądź każde z osobna.
Myszka od dwóch lat zaliczyła tyle wizyt, tylu lekarzy, jak nigdy od urodzenia Tomka. Stwórca lubi niepokornych wystawiać  na próbę, ale nie jest jak nasz piep....y, w 100% czarny kot - bawi się myszką, by znudzony wykończyć ją i pożreć. Chciał się pobawić, poszturchać, przydusić, odebrać na chwilę nadzieję - Chciał, bo miał swoje ojcowskie powody. Musiał mieć, skoro to zrobił. Nie o wszystkim wiedziałem. Lubiła kłamać. Kłamała jak z nut. Każdą najmniejszą pierdołę mi wcisnęła, a ja podziękowałem. Mogłem nie wiedzieć, czemu ta próba ma służyć. ON naszej wiary by nie zawiódł, przecież z tego żyje. Moją zawiódł, jej długo, długo nie. Jeśli długo to są godziny, dni. Jeśli krzykiem jest milczenie, a bezradność nadzieją na cudze współczucie, które zmieni bieg rzeki.
Wiedziałem, że nawet myślowym skrzydłem motyla nie podsunę jej przeniesienia się do hospicjum. Dorotka wiedziała, że czas wyłożyć karty. Podczas piątkowej wizyty, gdy Krystyna czuła, iż w tych warunkach nikt nie opanuje bólu, który dręczył ją mimo wszystkiego, co brała, zaproponowała Myszce, by rozważyła czasowy pobyt w hospicjum. Infuzyjnie wzmocnią organizm, by mógł bronić się sam, metodą prób i błędów dobiorą stosowny lek przeciwbólowy i wtedy wróci.
- Pani Krysiu, to cierpienie jest bez sensu. Proszę przemyśleć i do poniedziałku podjąć decyzję, dać mi znać, a ja poszukam miejsca. Zgoda?
Zgoda. Krystyna zadzwoniła do Dorotki następnego dnia. Szła do fryzjera. Nocny ból ją przekonał. Ja tylko słuchałem argumentów za, bo przeciw nie było. Przed południem w poniedziałek wjechałem na plac zamknięty z trzech stron budynkami łez, pusty od północnej strony nadziei. W jednym z tych budynków 19 września 2014 roku zmarła pani Załuska, gdy Myszka była jeszcze w domu.

124

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Hospicjum niestety tak się kojarzy, jako umieralnia dla ludzi, dla których nie ma już nadziei...Osobiście nie znam nikogo, kto by tam był i wrócił zdrowy...

125

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Żeby złagodzić ból przy nowotworach , nie wystarczają zwykłe środki przeciwbólowe i niestety tylko morfina może pomóc, więc hospicjum to tzw. mniejsze zło, bo chociaż chory jest z dala od rodziny to chociaż nie cierpi...