Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda zwyczajnie – dwoje młodych ludzi wybiera się na spotkanie z Australią i jej mieszkańcami. Jadą z Sydney do Melbourne, do Canberry, na Tasmanię, a potem w górę, przez Alice Springs do Darwin. Śpią w namiocie, myją się w wodospadach, zdychają z upału w bezludnym outbacku… Czyli przeżywają to, co zdecydowana większość podróżnych przeżywa w Australii.
Co więc jest niezwykłego w tej wyprawie? Ano, to, że wybrali się na nią siedemnastoletnim samochodem. I to wcale nie terenowym… Samochodem, który u napotykanych tubylców wzbudzał wesołość albo szczere powątpiewanie. Auto dostarczało dodatkowych przygód i zapewniało kolejne, jakże oryginalne, punkty do zwiedzania – warsztaty samochodowe. Wreszcie gruchot, z pogiętą maską i piórami emu na dachu, przywiózł swoich właścicieli z powrotem do Sydney. A skąd te pióra?
Ano, o tym już trzeba przeczytać w książce.
Wojciech Cejrowski
***
Barbara Dmochowska – pochodzi z Trójmiasta, część życia spędziła mieszkając w Sydney, San Francisco, Pradze i Monachium. Dziś mieszka na kaszubskiej wsi. Tłumacz oraz popularyzator nauk przyrodniczych. Związana z Uniwersytetem Gdańskim. Z zamiłowania mama (dwie córki), żona, przyrodnik, amator rowerów, nart, kajaków, żagli i wędrowania. W podróżach z plecakiem i namiotem nigdy sama, najpierw z siostrą i rodzicami, później z przyjaciółmi, mężem, teraz z mężem i córkami. Jej ulubione miejsce to… pustka.
***
Informacja o książce:
Tytuł: Australia
Autor: Barbara Dmochowska
Wydawca: Wydawnictwo Bernardinum, Pelplin 2014 r.
Dane techniczne: 142 x 204, s. 248 oprawa twarda
Cena detaliczna: 44,90 zł.
Dostępna: Książka dostępna w dobrych księgarniach, Empiku
A oto jej fragment:
PO DRUGIEJ STRONIE ŚWIATA
Ponad dwadzieścia godzin w powietrzu. Trzy starty i trzy lądowania. Ekscytacja, zmęczenie i zdziwienie. Tak zaczęła się nasza australijska przygoda 18 września 2000 roku. Pomysł wyjazdu powstał w kwietniu tego samego roku. Jak? Ano, jak to często bywa w Pawła i moich planach – przypadkiem. Czytając kiedyś „Podróże” natknęliśmy się na opatrzony fotografiami artykuł o Nowej Zelandii. Zachwyceni doświadczeniami podróżników, opisujących w nim swoje przeżycia, zdjęciami ośnieżonych gór, niebieskich lodowców, wąskich fiordów i zielonych dolin stwierdziliśmy, że chcemy pojechać do tego najbardziej oddalonego od Polski kraju. Tyle że z takim postanowieniem kończyliśmy lekturę prawie każdego artykułu z „Podróży” czy „National Geographic” oraz większości relacji z wypraw. Tymczasem, z braku czasu i pieniędzy (tak przynajmniej to sobie zawsze tłumaczyliśmy), nigdy razem nie wyjechaliśmy poza Europę i nigdy na dłużej niż dwa, trzy tygodnie. Tym razem stało się inaczej. Co prawda, nie wylądowaliśmy w Nowej Zelandii, ale za to zaledwie dwa i pół tysiąca kilometrów bliżej – w Australii.
Wiosną 2000 roku oboje kończyliśmy ósmy semestr studiów i mieliśmy przed sobą przedostatnią sesję. Część znajomych szukała pracy, inni już ją rozpoczęli. My jednak nie chcieliśmy tak od razu poddać się temu, co już doświadczone i do przewidzenia: życiu w znanym mieście, pośród znanych ludzi, znanych radości i problemów. Czuliśmy, że chyba przyszedł czas na zmianę.
Nie mieliśmy w zanadrzu żadnego konkretnego planu. W odpowiednim momencie wpadł nam w ręce wspomniany artykuł o Nowej Zelandii. Zaczęliśmy się głośno zastanawiać: „A może tam? Czemu nie?” Wszystko na razie w sferze marzeń. Jednak temat wciąż powracał. Jak… bumerang. W końcu zapadła decyzja: wyjeżdżamy!
Otworzyliśmy atlas i rozpoczęliśmy ustalanie trasy. Równocześnie szukaliśmy możliwości pracy na dalekiej wyspie, bo Paweł stwierdził, że zarobimy pieniądze w Australii i polecimy z nimi na Nową Zelandię. I rzeczywiście – okazało się, że możemy złożyć wnioski o australijską wizę z pozwoleniem na pracę. Pani, która przyjmowała wnioski, była uprzejma i miła, ale od razu ostudziła nieco nasz zapał mówiąc, że szanse są minimalne. Nie zraziliśmy się. Zbieraliśmy co-raz więcej informacji od ludzi, którzy bądź byli kiedyś w Australii, bądź tam mieszkają, bądź mają tam znajomych. Przybywało adresów, telefonów, listów… Oglądaliśmy zdjęcia. A kiedy zobaczyliśmy slajdy kolegi z podróży po wschodniej części Australii, byliśmy oczarowani. Szybko więc zmieniliśmy zdanie i postanowiliśmy, że za pieniądze zarobione w Australii pożyjemy kilka miesięcy w… Australii!
Na pierwszy przystanek wybraliśmy Sydney. Przyczyny tego wy-boru były jednak bardzo prozaiczne. Po pierwsze, najtańszy bilet, jaki udało nam się znaleźć, to połączenie Warszawa-Londyn-Bangkok-Sydney za „jedyne” dziewięćset dolarów. Po drugie, tutaj, dzięki pomocy Łukasza i Mateusza, kolegów z uczelni, mieliśmy „metę”. Ich znajoma zobowiązała się odebrać nas z lotniska i zaproponowała mieszkanie na pierwsze dziesięć dni pobytu. Po trzecie, był wrzesień roku 2000. Igrzyska Olimpijskie. Nigdzie indziej, a właśnie w Sydney. I w końcu po czwarte, a może powinno być po pierwsze:
– Miasto w Australii?
– Sydney.
Liczy się pierwsza odpowiedź.
I stało się – podekscytowani tym niebywałym planem poznania życia po drugiej stronie globu i zapaleni do jego realizacji wylądowaliśmy w Sydney. Gorące powietrze, magia świateł i uśmiechnięte twarze – tak pamiętam pierwsze minuty w tym mieście. Zanim wy-szliśmy z lotniska, już nam się podobało.