Wigilia w PRL

21 grudnia 2010, dodał: Redakcja
Artykuł zewnętrzny

Adwent niekiedy przypomina karnawał – większość z nas żyje jeszcze szybciej niż zwykle, gubimy się dosłownie i w przenośni w maratonie po sklepach… A przecież czas oczekiwania na najpiękniejsze święta w roku może stać się niezapomniany, także ze względu na coś ulotnego i niekomercyjnego – pamięć o świecie ocalonym we wspomnieniach… Jeżeli zatrzymamy się na moment i ożywimy magiczny, ale i trudny czas sprzed ponad pół wieku, gdy nasze babcie i nasi dziadkowie byli dziećmi…

Babciu, pamiętasz święta swojego dzieciństwa? Jak je spędzałaś?

Mieszkałam na wsi na południu Polski, w Bieszczadach, razem z moim rodzeństwem, dwoma siostrami i bratem. Wychowywali nas dziadkowie, mieliśmy bliski kontakt również z wujami i ciociami, czas świąteczny zbliżał nas jeszcze bardziej niż przeżywana razem codzienność, zwykle trudna, bo na wsi była bieda… Pamiętam przede wszystkim niezwykłe oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę – do uroczystej kolacji wigilijnej zasiadaliśmy o szóstej wieczorem – tak, pamiętam, że to właśnie była ta wyjątkowa godzina, czas spełnienia się naszych oczekiwań, aby podzielić się radością przy wigilijnym stole…

Atmosfera świąt nie zmienia się przez lata – większość z nas marzy o takiej rodzinnej, duchowej jedności, wielu z nas tego doświadcza…

Dzięki świątecznej atmosferze chcemy być lepsi. Pamiętam, że my zawsze życzyliśmy sobie wszystkiego najlepszego i dużo zdrowia – takie proste, szczere życzenia, które nabierają głębszego znaczenia gdy wypowiadają je ludzie ciężkiej, fizycznej pracy, zmagający się z naturą…

Właśnie… Wydaje się, że czas świąt współczesnych i tych sprzed półwiecza jest jeden, uniwersalny, ale to, co zewnętrzne, co wiąże się ze świąteczną oprawą, przygotowaniami, nie jest takie jak dawniej…

No tak, cóż, czasy się zmieniają, ale chyba nie aż tak bardzo? Ja pamiętam, że my w rodzinie przede wszystkim czekaliśmy z wytęsknieniem na wigilię, aby po kolacji odwiedzać się nawzajem po sąsiedzku, śpiewać kolędy, częstować się wzajemną życzliwością i dzielić się tym, co dzieci lubią najbardziej, na wsi czy w mieście, dawniej i teraz – słodkościami…
Tak, duchowe zjednoczenie w czasie świąt wiąże się przecież z fizyczną oprawą…

Na wigilijnym stole zawsze był barszcz czerwony z leśnymi grzybami, pierogi z kapustą – gotowaną, pamiętam, że pod koniec wojny babcia dla żołnierzy robiła pierogi z kapustą surową, bo tak chcieli, ale myśmy jedli z gotowaną… Czasami zabito świnię, było mięso, kiełbasa swojej, domowej roboty – przygotowania jedzenia zaczynały się tydzień przed wigilią… No i ryby, ale nie karp, tylko co natura dała, połów w Wisłoku, rzece przy naszej wsi, był zawsze owocny. A z ciast – oczywiście makowiec!

A jakie prezenty dostawały dzieci pod choinkę?

Drzewko zawsze mieliśmy z lasu, ozdoby – z dziada pradziada, wyjęte z szafy co roku zdobiły choinkę, podobnie jak kupione w sklepie cukierki i pierniczki. A w małych paczuszkach dostawaliśmy landrynki, miętusy – to były prezenty dla dzieci… Czasami skarpetki czy chusteczki.

Gdy kolacja i sąsiedzkie odwiedziny dobiegły końca, szliście wszyscy razem na pasterkę?

Małe dzieci zostawały w domu, bo na dworze mróz a do kościoła daleko, ale w pierwsze i drugie święto cała rodzina uroczyście wybierała się do kościoła. Msze święte były po łacinie, kazania w języku polskim.

Z czym najbardziej kojarzą Ci się święta Bożego Narodzenia z dzieciństwa?

Z wielką radością – modlitwa, kolędy to były podniosłe momenty świątecznych wieczorów, ale wymiar materialny też miał znaczenie – wszyscy wiedzieli, że w czasie świąt będzie lepsze jedzenie, więcej odpoczynku… I kulig – dziecięce sanki, zjazdy z górki koło domu, ale też piękne, ozdobne sanie zaprzęgane w dwa konie…

Dziękuję za tak piękne wspomnienia… Z dala od przedświątecznego rozgardiaszu, który przecież także ma swój urok… Ale oczekiwanie i radość, uczucia przeżywane z bliskimi są najważniejsze!

rozmawiała: Agnieszka Palicka