Miłość w sanatorium – historia Wojciecha, którego serce pozostało wierne

Avatar photo
14 grudnia 2025,
dodał: Małgorzata Kopeć

Nie wiem, czy to wiek, czy choroba sprawiły, że coraz częściej wracam myślami do tamtego sanatorium. Miałem wtedy 55 lat, byłem po trudnych miesiącach – dializy trzy razy w tygodniu, osłabienie, wieczne zmęczenie i wrażenie, że życie powoli wymyka mi się z rąk. Kiedy więc lekarz zasugerował wyjazd do sanatorium, pomyślałem: czemu nie? Może zmiana otoczenia dobrze mi zrobi, może odpocznę, może choć na chwilę zapomnę o tych wszystkich medycznych procedurach, kroplówkach i białych kitlach.

Nie spodziewałem się jednak, że to miejsce stanie się… małym laboratorium ludzkich emocji.

Wojciech i Ewa

Przyjazd i pierwsze wrażenia

Sanatorium tętniło życiem – zaskakująco dużo w nim było śmiechu, zapachu wody mineralnej i dźwięku kapci na długich korytarzach. Starsze panie w kolorowych szlafrokach, panowie z brzuszkami dumnie maszerujący na zabiegi, a pomiędzy nimi ja – wysoki, szpakowaty, z torbą leków i głową pełną obaw.

Już pierwszego dnia, przy stoliku w jadalni, poczułem na sobie czyjeś spojrzenia. Uśmiechy, dyskretne pytania: „A pan tu sam?”, „Żona nie mogła przyjechać?”. Początkowo uznałem to za zwykłą uprzejmość, ale z każdym dniem zaczynałem rozumieć, że w sanatorium miłość i flirt mają swoje… drugie życie.

Kobiety w sanatorium – energia, której się nie spodziewałem

Nie sądziłem, że tylu ludzi po pięćdziesiątce potrafi mieć w sobie tyle młodzieńczej energii. Dla wielu to był czas wolności, oddechu od codzienności, a czasem i od samotności. Wieczorami w kawiarni rozbrzmiewały przeboje sprzed lat – tańce, śmiechy, szelest sukienek.

A ja? Ja przychodziłem tam raczej z grzeczności, siadałem przy stoliku, piłem ziołową herbatę i obserwowałem, jak życie w sanatorium toczy się własnym rytmem. Ale – nie ukrywam – nie mogłem przejść niezauważony.

“Panie Wojtku, może pójdziemy na spacer?”

Zaczęło się niewinnie. Jedna z kuracjuszek – Teresa, drobna brunetka po sześćdziesiątce – zapytała, czy nie chciałbym towarzyszyć jej na spacerze po parku. Inna, młodsza o kilka lat blondynka, zapraszała na wieczorne karaoke lub tańce. Kolejna przyniosła mi  świeżutkie ciasteczka z pobliskiej piekarni, „bo pan wygląda na takiego, co nie ma apetytu”.

Nie chcę brzmieć próżnie, ale naprawdę nie mogłem się opędzić od kobiecej uwagi. Czasem, wracając późnym wieczorem do pokoju, słyszałem delikatne pukanie do drzwi. Jedna z pań przyniosła herbatę, inna chciała „tylko porozmawiać”. Raz obudziło mnie stukanie o pierwszej w nocy – sąsiadka z pokoju obok zgubiła klucz (albo tak twierdziła).

Dla kogoś z boku to mogłoby wyglądać zabawnie – sanatoryjne romanse, przelotne flirty, iskierki w oczach ludzi, którzy dawno już przestali być nastolatkami. Ale ja byłem inny. Zmęczony chorobą, dializami, tęsknotą za domem. Miałem wrażenie, że trafiłem do świata, który bawi się w miłość, a ja nie potrafię już grać.

Tęsknota, która przyćmiła flirt

Wieczorami siadałem przy oknie i patrzyłem na światła uzdrowiska. Myślałem wtedy o żonie – Ewie. O tym, jak od lat znosiła moje humory, strach przed kolejnym wynikiem badań, zapach szpitalnych środków. O tym, że zawsze miała w oczach spokój, kiedy ja traciłem cierpliwość.

W sanatorium czułem się, jakbym zdradzał ją samym faktem, że inni chcą mnie adorować. Nie szukałem niczego – ani przygody, ani potwierdzenia własnej atrakcyjności. Chciałem po prostu wrócić do niej, do normalności, do naszej codzienności, która choć niełatwa, była prawdziwa.

Telefon do żony

Pewnego wieczoru, po kolejnym „niewinnym pukaniu” do drzwi, miałem dość. Wziąłem telefon i zadzwoniłem do Ewy.

– Kochanie, przyjedź po mnie – powiedziałem bez owijania w bawełnę. – Nie mam już siły. Tutaj… tutaj jest jak w jakimś filmie.

Milczała chwilę, a potem roześmiała się ciepło.
– A nie mówiłam, że w sanatoriach więcej romansów niż zabiegów?

Śmialiśmy się razem, ale w tym śmiechu było coś więcej – ulga. Zrozumienie. Czułem, że tylko jej głos potrafi przywrócić mi spokój.

Dwa dni później stała już w drzwiach mojego pokoju. Miała na sobie ciepły płaszcz i uśmiech, który koił lepiej niż wszystkie sanatoryjne terapie.

Powrót do domu

Kiedy wracaliśmy samochodem, patrzyłem na nią z wdzięcznością. Może nie miała już tej figury sprzed lat, może nasze życie nie było idealne – ale było nasze. Prawdziwe, sprawdzone przez chorobę i codzienność.

Zrozumiałem wtedy, że miłość w sanatorium nie zawsze musi oznaczać romans. Czasem to miłość, która przypomina ci, że twoje serce już dawno znalazło swoje miejsce – i nie szuka więcej.

Dziś, gdy wspominam tamten wyjazd, uśmiecham się pod nosem. Sanatorium nauczyło mnie jednego – że nawet wśród pokus, śmiechu i flirtu można pozostać wiernym sobie i tej jednej osobie, która od lat stoi u twojego boku.

Bo prawdziwa miłość nie potrzebuje nowych historii. Wystarczy, że trwa – cicho, spokojnie, nieprzerwanie.

nadesłali: Wojciech i Ewa



FORUM - bieżące dyskusje

Włosy wypadają i łamią się... jak s…
Na włosy świetnie działają wszelkie wcierki trychologiczne np peeling kwasowy i inne specyfiki...
Nadkwasota
Czy ktoś skutecznie wyleczył nadkwasotę dzięki diecie lub naturalnym metodom: zioła, suplementy itp?...
Co sądzicie o liposukcji.
Liposukcja jest dość inwazyjnym zabiegiem, związanym z koniecznością miejscowego znieczulenia. Problemem są jednak częste...
Powiekszenie biustu
W Pure Clinic w Lublinie wykonywane jest powiększanie piersi z użyciem przeszczepu tłuszczu. Jestem...