„Wyspa” – najnowszy thriller Adriana McKinty’ego!
Nowa książka autora bestsellerowego „Łańcucha”. Premiera już 1 czerwca!
To miały być zwykłe rodzinne wakacje, a nie mordercza walka o życie na wyjętej spod prawa wyspie.
Gdy Heather poślubia Toma, wdowca z dwójką dzieci, postanawia zrobić wszystko, by zyskać przychylność nieufnie do niej nastawionych nastolatków. Budowaniu rodzinnych więzi mają służyć wspólne wakacje, ale zmęczone podróżą i wyczerpane dzieciaki mają dość swojej nowej mamy. Sytuację ma uratować wyjazd na Dutch Island – prywatną, tropikalną wyspę, niedostępną dla zwykłych turystów.
Rajska wyspa okazuje się jednak wyjętym spod prawa miejscem, zarządzanym przez klan O’Neillów.
Wypadek samochodowy i jedna zła decyzja powodują lawinę dramatycznych zdarzeń. Kobieta i dzieci, zdani sami na siebie, muszą uciekać przed lokalnymi prześladowcami, by przeżyć. Heather, córka wojskowych, musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności i siły, aby ocalić nową rodzinę.
Adrian McKinty – jest irlandzkim pisarzem, autorem kilkunastu kryminałów. Wydany w 2017 „Łańcuch” przyniósł mu światowy rozgłos. Książka została sprzedana do 37 krajów, a prawa do ekranizacji nabył Paramount Pictures. Urodził się i dorastał na osiedlu robotniczym w Belfaście w Irlandii Północnej, ukończył studia filozoficzne na Uniwersytecie w Oxfordzie. Wyemigrował do USA, gdzie został nauczycielem, a po przeprowadzce do Melbourne w Australii, postanowił zająć się pisaniem zawodowo.
Już teraz przeczytajcie fragment książki:
Heather zrozumiała swój błąd poniewczasie. Co kilka metrów musieli przechodzić pod albo nad sterczącymi gałęziami karłowatych mangrowców, a czasem je omijać, brodząc w głębszej wodzie. Tak, plażą trudno było uciekać. Szli koszmarnie wolno.
Na razie woda sięgała im po kolana, ale zbliżał się przypływ. Spojrzała w prawo, na linię nakreśloną przez brudny kożuch śmieci i wodorosty – sięgała dwóch trzecich wysokości skarpy.
Będziemy musieli zejść z plaży, pomyślała. Ale gdyby zeszli, tamci by ich wypatrzyli. Minęło południe i wielka, ciężka, pomarańczowa kula słońca wisiała na północnej części nieba. W końcu opadnie na stały ląd, po lewej stronie, ale dopiero za wiele godzin. Za siedem albo nawet osiem.
Słyszała, jak O’Neillowie nawołują się na wzgórzu. Byli coraz bliżej.
Jeśli będą szli w tym tempie, tamci złapią ich za siedem, osiem minut.
– Nie zatrzymujcie się – rzuciła, przedzierając się przez zarośla. Kora i liście nie były zbyt ostre, mimo to drapały skórę. Skórę przypieczoną już przez słońce i pokancerowaną przez osty.
Przemieszczali się bardzo powoli.
Tak powoli, że aż głupio.
Spojrzała za siebie. Przypływ był ich wrogiem i przyjacielem.
Ścigał ich i ratował. Zacierał ich ślady, ale za godzinę brzeg zaleje woda i będą musieli albo z niej wyjść, albo popłynąć.
Owen szybko słabł. Pomógłby mu nawet mały łyk wody z butelki, którą zostawili na plaży. Pobiec po nią?
Nie. Tamci złapaliby najpierw ją, a potem wszystkich pozostałych.
Wzięła go pod rękę i podtrzymała.
– Jakieś pomysły? – spytała.
– Zróbmy postój – wysapał chłopiec.
– Nie możemy się poddać – powiedziała Petra. – Nie teraz.
Heather nie mogła przełknąć śliny. Piekło ją w gardle. Miała zawroty głowy. Słońce paliło tak mocno, jakby ktoś zawiesił je kilometr nad ich głowami. I jeszcze się z tego cieszyło. Było jak promień śmierci z Wojny światów.
Nigdy w życiu nie doświadczyła takiego upału. Irak, bitwa o Faludżę – przypomniały jej się opowieści ojca.
Tak, tata wiedziałby, co robić.
Tom również.
Ale ona nie miała pojęcia.
Spojrzała na ocean, lecz tam też nie znalazła odpowiedzi.
Odpędziła muchy z twarzy Owena.
W buszu szczekał pies Matta.
O’Neillowie nawoływali się jak podczas myśliwskiej nagonki albo na pikniku.
Kiedy Jacko wspomniał o czarnej wojnie na Tasmanii, nie poświęciła temu zbytniej uwagi. Ale teraz zrozumiała, co to było. To była rzeź, ludobójstwo.