Historią, którą Wam opiszę zdarzyła się prawie 3 lata temu, w pewnym szpitalu w Warszawie. Jest to opowieść o trudniejszej stronie ciąży, narodzin dziecka, a co za tym idzie macierzyństwie naznaczonym codzienną walką o przetrwanie.
Magda była okazem zdrowia, regularne wizyty u lekarzy tylko utwierdzały ją w przekonaniu, że ciąża rozwija się prawidłowo i nie ma żadnych niepokojących sygnałów. Jednakże, na początku siódmego miesiąca ciąży, Magda zaczęła odczuwać dosyć silne bóle głowy, widziała że jej ciało jest spuchnięte a ona wiecznie zmęczona.
Tłumaczyła sobie, że takie są trudy ciąży, a bóle głowy miała i przed ciążą, więc to nic dziwnego. Mijały kolejne dni. Zbliżał się termin rutynowej wizyty u zaprzyjaźnionego ginekologa, który prowadził ciążę.
Jak zwykle na wizytę pojechała z mężem i kolejnym bólem głowy. W trakcie rozmowy z lekarzem opowiedziała o bólach i swoich przypuszczeniach związanych z zatruciem ciążowym (jednym z jego objawów jest białkomocz i puchnięcie ciała). Wyniki wcześniejszych badań potwierdziły jej domysły, ale i tak się nie zmartwiła. Sam lekarz powiedział, że zatrucie zdarza się dosyć często, ale bierze się odpowiednie leki i nawet nie trzeba leżeć w szpitalu. Na zakończenie trzeba było zmierzyć ciśnienie. Lekarz oniemiał, kiedy zobaczył pomiary: 170/110!
Kazał natychmiast jechać do szpitala, ponieważ w takiej sytuacji życie dziecka jest zagrożone. Wraz z mężem Magda udała się do najbliższego szpitala, opisała całą sytuację, przedstawiła wyniki badań i skierowanie. I tu zaczynają się przysłowiowe schody. Jak to bywa w większości naszych placówek medycznych, pośpiech nigdy nie jest wskazany. 7-godzinne czekanie na izbie przyjęć, nieustanne pomiary ciśnienia, podawanie tabletek, które nie były w stanie obniżyć tak wysokiego ciśnienia (ciśnienie podniosło się w końcu do 190/100), a na końcu nawet KTG- żeby upewnić się, że dziecko jest jeszcze żywe – to było za mało, żeby zostać przyjętym. Dopiero kategoryczne żądanie męża, aby żona została przyjęta przyniosło skutek.
Od tej pory sytuacja rozwija się ekspresowo. Całą noc Magda była podpięta do KTG, ruchy dziecka były słabe, ale lekarze mówili, że nic złego się nie dzieje. Poranny obchód. Na czele pochodu profesor wraz z lekarzami i studentami. Ogląda wyniki badań i nakazuje natychmiastowe rozwiązanie ciąży, ponieważ dziecko nie przeżyje następnych godzin, brakuje mu już tlenu i prawdopodobnie owija się pępowiną. Nie potrafię sobie wyobrazić, co w takiej sytuacji czuje matka, która leży w pokoju z kobietami, które właśnie co urodziły zdrowe dzieci, lub które za parę dni mają rozwiązanie. Szok i przerażenie to chyba odpowiednie słowa.
Jedyne co Magda była w stanie zrobić to rozpłakać się i zadzwonić do męża, żeby do niej przyjechał. W kilka minut znalazła się na sali operacyjnej, nie zdążyła niestety zobaczyć się z mężem, który pocieszyłby ją i uspokoił. Magda dostaje narkozę i zasypia. Budzi się, kiedy dziecko jest już wyniesione, a pierwsze pytanie, jakie zadaje to czy dziecko samo zapłakało. Dla niej byłoby to potwierdzenie, że wszystko jest dobrze. Pielęgniarki informują ją, że dziecko płakało i samodzielnie oddychało i mimo, że urodziło się w siódmym miesiącu ciąży to dostało 8/10 punktów w skali APGAR. Waga urodzeniowa 1350 g, długość 43 cm.
Można sobie tylko wyobrazić, jakie to maleństwo, skoro trzeba było kupować pieluszki w rozmiarze 0, a ubranka jak dla lalek. Natalka, bo takie imię dostała kruszynka, każdego dnia walczy w szpitalu o przeżycie – zdarzają jej się bezdechy, dostaje krwotoku do mózgu. Jest pod ciągłą obserwacją, a Magda z mężem spędzają całe dnie w szpitalu. W końcu, po prawie 2 miesiącach, w Dzień Matki, Natalka zostaje wypisana. Jest to najszczęśliwszy dzień w życiu jej rodziców. Wierzą, że teraz będzie już tylko lepiej. Ale teraz zaczyna się prawdziwe życie i trudna opieka nad taka kruszynką, która mieści się w dłoni taty.
Otoczona ogromem miłości powoli nabiera sił, rośnie i się rozwija. Codzienne życie Magda i jej męża to cotygodniowe wizyty u lekarzy: okulista (bo nie było pewności, czy z oczkami wszystko w porządku), laryngologa (czy dziecko słyszy) i przed wszystkim rehabilitantki, która pomagała rozwijać zdolności psycho-ruchowe Natalki, ponieważ wymagała codziennych ćwiczeń, aby nauczyć się podstawowych czynności, jak np. raczkowanie. Natalka raczkuje w wieku 8 miesięcy, pierwsze niepewne kroki stawia, kiedy ma 1,5 roku, pierwsze słowa wypowiada mając nieco ponad rok. Spotkałam się niedawno z Magdą, właśnie przy okazji pisania tego artykułu i zapytałam jak wygląda teraz życie jej i Natalki. Córeczka w kwietniu skończy 3 latka, nie widać po niej żadnych oznak wcześniactwa ani trudów pierwszych miesięcy życia. Jest bardzo radosnym i gadatliwym dzieckiem, choć ma dosyć niewyraźną mowę i chodzi na zajęcia z logopedą. Uwielbia zabawy z innymi dziećmi i powtarza ostatnio, że niedługo idzie do przedszkola i będzie tam dużo dzieci do zabawy.
Tak wyglądała Natalka w pierwszych godzinach życia
A tak wyglądała po kilku tygodniach, jak widać, można ją było nakryć ręką.
Dlaczego zdecydowałam się w ogóle przedstawić Wam tę historię? Przede wszystkim, żeby dać nadzieję, innym matkom, że mimo ogromnych przeciwności losu mogą być szczęśliwe zakończenia, takim właśnie przykładem jest Natalka. Wielka miłość rodziców i ich całkowite poświęcenie dla dziecka mogą zdziałać cuda, a czasem takie cuda są nam potrzebne, żeby nie stracić wiary w sens życia.