„Pod Mocnym Aniołem” Smarzowskiego to produkcja szokująca i boleśnie prawdziwa. Opowiada o jednej z poważniejszych ludzkich słabości, jaką jest alkoholizm. To karuzela wymiotów, upadków, kłamstw, pozornych zmartwychwstań i stałego przesuwania swojej własnej granicy wytrzymałości.
Sylwetki bohaterów stanowią swoisty przekrój przez najróżniejsze warstwy społeczne, a tym samym nadają problemowi uniwersalny wydźwięk. Nie są wyraźnie zarysowane, bo to nie jednostkowe przeżycia są tu w centrum, ale samo zjawisko. Można śmiało powiedzieć, że postacią pierwszoplanową jest wódka, a cała reszta to komplementaryzmy. Na uwagę zasługuje jednak bardzo przekonująca kreacja Roberta Więckiewicza. Wciela się w rolę Jerzego, inteligentnego i zdolnego pisarza, który odsłania drugie, skrajnie inne oblicze po kontakcie z butelką. Dużą rolę odgrywają same słowa, czyli narzędzie, którym pisarz posługuje się najlepiej. Są one zasłoną dla problemu i próbą odsunięcia go od siebie. Być może bohater wychodzi z założenia, że to, co zawoalowane słowem, staje się mniej realne.
Film z jednej strony jest naładowany metaforami, a z drugiej epatuje dosłownością. Utrzymany w konwencji ciągu alkoholowego, jest niekiedy bezładną mieszaniną osób i zdarzeń, doskonale oddającą co dzieje się w głowie osoby na skraju upadku. Zaburzona chronologia zdarzeń wskazuje, że nałóg nie ma wyraźnego początku ani końca. Jest swego rodzaju matnią i dlatego tym trudniej się z niego wyzwolić.
Reżyser operuje turpizmem, nie boi się najbrutalniejszych odsłon prawdy, serwuje nam rzeczywistość nagą i odartą ze złudzeń. Przypomina ona bagno, w którym na co dzień nurza się ludzkość, mimo że spycha to na krańce swojej świadomości. Smarzowski jest dosadny i nie ma dla swoich postaci taryfy ulgowej. Nie ma niedopowiedzeń ani przesłania w ładnym odprasowanym ubranku – jest za to brud, odór i upodlenie. W główną oś fabuły gdzieniegdzie wplecione są elementy komediowe. Nie są one jednak dla widza momentem wytchnienia, bo prowadzą do konkluzji, że wyśmiewamy tak naprawdę ludzkie dramaty i bezwolność.
Montaż jest sugestywny, ocierający się o abstrakcję. Zdjęcia często zmieniają perspektywę, a jednocześnie bezlitośnie dokumentują drastyczne sceny. Oszczędna, rozedrgana muzyka stymuluje napięcie tylko pomocniczo, bo obrazy nie potrzebują dodatkowego podkreślenia.
Momentami odnosi się jednak wrażenie, że Smarzowski używa gotowych schematów, wykreowanych w swoich poprzednich produkcjach. Niektóre sceny wydają się też przesadzone i niepotrzebne. Pojawia się np. wizualizacja sumienia, nasuwająca zbyt oczywiste skojarzenie z rolą Artura Barcisia w „Dekalogu” Kieślowskiego. Zakończenie jest zmetaforyzowane, ale przy użyciu tak wyeksploatowanego motywu, że może nieco rozczarować widza.
Podsumowując, być może Smarzowski nie wspiął się na wyżyny reżyserskiego kunsztu, ale film niewątpliwie jest godny uwagi i to nie tylko jako historia ku przestrodze.