Nigdy nie byłam miłośniczką peelingów enzymatycznych.
Uczciwie przyznaję, że będąc na zakupach w drogerii, nie zwracałam uwagi na tego typu kosmetyki.
Uważałam, że przy mojej mieszanej cerze, zdecydowanie lepiej sprawdzają się ich mechaniczne odpowiedniki.
Które stosowałam z wielkim powodzeniem, zresztą.
Wszystko do czasu, oczywiście.
Jak to już u mnie bywa.
Swój pierwszy peeling enzymatyczny udało mi się wygrać w rozdaniu – spory czas temu.
Był to kosmetyk marki Lirene, który cały czas jeszcze jest ze mną.
I powoli dobija dna.
Z użytkowaniem tego peelingu wiąże się pewna zabawna historia.
Gdy pierwszy raz nałożyłam go na twarz, potraktowałam tak samo, jak zwykły peeling mechaniczny.
Czyli zaczęłam wykonywać masaż twarzy i delikatnie trzeć.
Cóż za ignorancja!
Dopiero później przeczytałam informacje na odwrocie tubki.
Nie trzeba pocierać, wystarczy nałożyć i już – niech się wchłania.
No cóż, człowiek uczy się całe życie :)
Do peelingu Eveline podeszłam już totalnie uświadomiona!
Przeczytałam wszystko, co było napisane na odwrocie saszetki.
A jest tego troszkę, trzeba przyznać.
Saszetka zawiera 7 ml kosmetyku.
Peeling w swoim składzie ma między innymi: olejek migdałowy, enzym z papai, biokwas hialuronowy i wyciąg z aloesu.
Według producenta kosmetyk ma wygładzać naszą skórę, redukować przebarwienia i zmarszczki, no i, co typowe dla tego rodzaju produktów, usuwać martwy naskórek.
Szczerze mówiąc/pisząc, ciężko mi określić jego działanie i moje spostrzeżenia.
Nie lubię oceniać kosmetyku „saszetkowego”.
Przynajmniej nie po zużyciu jednego niewielkiego opakowania.
No, ale czasami trzeba :)
Peeling ma formułę bardzo kremową.
Biała, delikatna maź – średnio gęsta.
Wygląda jak typowa maseczka – tak też prezentuje się na twarzy.
Nie zawiera w sobie żadnych drobinek.
Zapach delikatny, prawie niewyczuwalny.
Zgodnie z zaleceniem producenta trzymałam go na twarzy 15 minut.
Chciałam, żeby skóra dobrze go wchłonęła i brała z niego to, co najlepsze.
Po kwadransie, na brodzie i policzkach nie było śladu kosmetyku.
Z czoła i z nosa starłam resztki płatkiem kosmetycznym.
Kosmetyk mnie nie podrażnił, nie uczulił.
Nie spowodował żadnego zaczerwienienia.
Po zużyciu jednej saszetki mogę mówić tylko o doraźnym działaniu.
Skóra była gładsza, rozjaśniona – to fakt.
Sprawiała też wrażenie dobrze doczyszczonej – zwłaszcza w mojej problemowej strefie T.
Tego właśnie oczekuję od peelingu.
W temacie „przeciwzmarszczkowym” się nie wypowiem.
Jedna saszetka to za mało, żebym mogła cokolwiek zauważyć.
Jeżeli chodzi o produkty saszetkowe, to lubię je mieć.
To dobra alternatywa na wszelkie wyjazdy.
Te maleństwa praktycznie nic nie ważą :)
Cena: 3 zł
Testowała:
aneta – Emocjonalna czarownica. Zawodowa panikara. Szczęśliwa kobieta. Od kilku miesięcy ciekawska blogerka.
Prowadzi bloga: http://milena81.blogspot.com/
zobacz również:
- Obecnie Testujemy
- Wszystkie testy blogerek
- Wszystkie nowości kosmetyczne