Opowiedz nam swoją historię – wyniki II edycji!
Przełom roku 2017 i 2018 sprzyja podsumowaniom i wspomnieniom, ale też rozliczeniom z przeszłością. Dlatego właśnie teraz zapraszamy Was do wyników naszego zimowego konkursu z książkami od Wydawnictwa Kobiecego! Dziękujemy za Wasze ciekawe i wzruszające historie z życia wzięte.
Oto nagrodzone opowieści:
Krzysztof:
Kiedyś, dawno temu przeżyłem burzę w górach.
Po skończeniu trzeciej klasy liceum wybrałem się – po raz pierwszy samodzielnie – w podróż do rodziny na ziemiach zachodnich. Konkretnie do Złotego Stoku, gdzie osiadła wraz ze swoim mężem i dziećmi młodsza siostra mojej babci. Miałem skończone już osiemnaście lat – urodziny obchodzę na początku czerwca – więc czułem się bardzo dorosły:) Najpierw dojechałem do Krakowa. A z Krakowa pociągiem do Paczkowa przez Katowice. Sama podróż już była dla mnie przeżyciem wielkim, bo była długa i w nieznane. Przez okno pociągu, poznawałem coraz to nowe widoki i krajobrazy całej południowej Polski.
Na drugi dzień po przyjeździe zabrano mnie na wyprawę w pobliskie góry. Organizatorem był najmłodszy wujek Bogdan, który miał 20 lat, więc mówiłem mu po imieniu. Wraz z kolegą i swoimi dziewczynami mieli to wcześniej zaplanowane, więc mnie wzięli na doczepkę. Szliśmy przez las, pod górę ponad dwie godziny – aż dotarliśmy do niezalesionej dolinki. Stał tam stary, prawie rozlatujący się szałas, który był celem naszej wędrówki.
Rozpaliliśmy ognisko i zaczęło się biesiadowanie. Piliśmy grzane wino, piekliśmy kiełbaski na kijach, chłopcy opowiadali dowcipy, dziewczyny się śmiały. Były śpiewy piosenek przy akompaniamencie gitary. Zapadł zmierzch, ściszyły się rozmowy. Pary zaczęły się tulić do siebie w szałasie. A ja, niczym stróż, pilnowałem ogniska, siedząc na zewnątrz, przed zadaszonym wejściem do szałasu. Było już późno, gdy zza gór odezwał się daleki pomruk. Potem gdzieś w oddali zabłysły na nieboskłonie błyskawice. Nie było wątpliwości, że nadchodziła burza. Obleciał mnie strach. Zupełne pustkowie, nie ma dokąd uciec ani się schronić… Znikąd żadnej pomocy.
Zaczął padać deszcz, który z minuty na minutę się nasilał. I nagle zaczęło się iluminowane błyskawicami przedstawienie natury. Góry drżały przy każdym uderzeniu pioruna i zdawało się, jakby podrygiwały w niebieskiej poświacie błyskawic. Grzmot za grzmotem przewalał się zwielokrotnionym echem wokoło.
Strach gdzieś zniknął. Uleciał. Pojawił się zachwyt nad odwieczną potęgą i dzikim pięknem przyrody… Siedziałem więc na przyzbie starego szałasu, gdzieś pomiędzy Złotym Stokiem a Lądkiem Zdrój i chłonąłem całym sobą to groźne piękno… Patrzyłem na to wszystko szeroko otwartymi oczami, z zapartym tchem, poprzez ścianę lejącego deszczu. Jak długo to trwało, nie wiem, ale wydawało się, że wieczność… Powietrze wokół miało elektryczny smak… a góry parowały…
Choć w końcu burza przeszła, już nie zasnąłem. Tak byłem podekscytowany…
Dorota:
Miałam dawno temu na studiach taką koleżankę, Paulinę, która była fajna, ale też zwyczajnie, po ludzku interesowna… Oczywiście i na nią mogłam liczyć, ale z perspektywy czasu widzę, że bilans naszych wzajemnych „świadczeń” nie do końca był sprawiedliwy:) Oczywiście nigdy jej tego nie wypominałam, bo zawsze była gdzieś w pobliżu, czasem dowiadywałam się też od niej różnych sensacji z uczelni, bo ludzie chętnie jej opowiadali jakieś dziwy… A z mojej strony była pomoc w nauce do egzaminów, rozmaitych zadaniach na zajęcia itp. Pamiętam jak raz dostaliśmy na zajęciach z dziennikarstwa zadanie domowe, żeby wymyślić kilka oryginalnych pytań do różnych znanych postaci. Każda postać przypadała na 2 osoby i my dostałyśmy W. Szaranowicza. I tu był problem, bo żeby o coś go zapytać, to trzeba było chociaż wiedzieć, jakie dyscypliny sportowe on „obsługuje”…
Siedziałyśmy nad tym zadaniem w pewien poranek u niej w akademiku, internet był daleko stąd, czyli na uczelni i tylko w godzinach otwarcia pracowni – więc nie miałyśmy pomysłu, jak się tego dowiedzieć. Ale olśniło mnie – przecież były już wtedy telefony w pokojach i poza odbieraniem połączeń ze świata można było też dzwonić między pokojami i akademikami. Więc stwierdziłam, że zadzwonimy do kogoś i zapytamy po prostu – może akurat będzie wiedział. Numery wewnętrzne były 4-cyfrowe i można było wykombinować po układzie cyfr, jakie numery są na męskie piętro w jej budynku. Oczywiście koleżanka była zbyt tchórzliwa, żeby porozmawiać z kimś obcym, więc zadanie spadło na mnie… A że byłam już zdesperowana, to nie było innego wyjścia i trzeba było działać, żeby zdążyć z tym na popołudniowe zajęcia.
Wykręciłam kilka numerów, ale nikt nie odbierał, bo większość ludzi albo spała po imprezach, albo była na zajęciach. W końcu ktoś odebrał, oczywiście nieco zaspany, ale ja byłam niecierpliwa i od razu wyskoczyłam z pytaniem o ten sport:) A gość zamilkł na chwilę, a następnie zapytał: Ale ty się chcesz ze mną umówić, tak?
Podniósł mi ciśnienie, bo tu czasu nie ma, a on nie chce współpracować…
Zaczęłam go zapewniać, że nie, bo numer wybrałam przypadkowy i nawet go nie znam, po prostu potrzebuję tego na zajęcia i chcę wiedzieć, więc może mnie oświeci? Ale on jak nagrany, o tym umawianiu się… Koleżanka już pękała ze śmiechu, wcale mi tym nie pomagając, więc zrezygnowana odłożyłam słuchawkę i spróbowałam z innym numerem. Kolejny gość to był chyba jego brat bliźniak, bo miał podobne podejrzenia, że jakiś tani podryw stosuję – ale jego udało mi się jakoś przekonać, że jestem brzydka i tylko chcę wiedzieć o tym Szaranowiczu:)
I w końcu wreszcie mi powiedział co wie, ja to przyjęłam za pewnik, podziękowałam i moja misja była zakończona:)
Widzicie, jak się dla niej poświęcałam? To samo było z praktykami dziennikarskimi – to ja musiałam w radiu je załatwiać, a później, gdy z polecenia szefa tejże redakcji pojechała na pierwszy materiał i po powrocie wstrząśnięta stwierdziła, że towarzyszący jej dziennikarz niemal ją molestował, to na jej prośbę później ja z nim jeździłam, gdy było takie polecenie – i szybko go tak ustawiłam, że nie śmiał mnie tknąć:)
Gdy wróciłam z pierwszego materiału, to tak mnie oglądała, jakby miał mnie tam pogryźć… Myślała chyba, że sobie z nim nie poradzę.
Na szczęście te szkolne wrześniowe praktyki już u siebie w rodzinnych stronach miała, więc tam nie musiałam jej niańczyć:)
To był ciekawy czas, muszę przyznać… Dziś koleżanka jest daleko stąd, gdzie wiedzie spokojne życie w towarzystwie rodziców – czasem się odzywa, gdy ma chęć przyjechać do mnie, ale ja zwykle nie mam ochoty na te imprezy, na które ona chce iść. Ale wspomnienia zostały:)
amelia18..@…:
Dziś miałam okropny sen, z udziałem dawnego znajomego – stomatologa, u którego kiedyś się leczyłam… Zapamiętałam z niego tyle, że nie chciał mnie wypuścić z gabinetu, na dodatek nie byliśmy tam sami, ale zupełnie nie kojarzę, jak tam się znalazłam. A moja historia jest właśnie o nim – chodziłam do niego na wizyty od lutego do października i on usiłował mnie sobą zainteresować, ale w sposób mało mnie interesujący – ale raz (to chyba było w maju) to po prostu przesadził. Siedziałam na fotelu z otwartą paszczą, żeby coś tam wysychało, a on stanął za moją głową (pewnie żeby nie dostać w twarz, jak mi się coś nie spodoba), psiknął czymś (pewnie wodą, bo nie miało to żadnego specjalnego smaku) i szepnął: ”Gorące usta…” A ze 2 metry od niego stała asystentka, która już zdążyła się połapać w jego zamiarach co do mnie i nieraz komentowała je przy nas w sposób nie budzący wątpliwości… Czym prędzej stamtąd wyszłam i gdyby nie to, że obiektywnie był najlepszym dentystą w okolicy, to już bym nie wróciła…
Ale miał na mnie sposób: na jednej wizycie kończył leczenie jednego zęba i zaczynał z drugim, a jak pozaczynał kilka to bywało, że i 3 wizyty na jeden ząb przypadały, a ciągle coś było niedokończone… i w ten sposób miał pewność, że nie zrezygnuję z dalszych wizyt…
Poradził sobie też z asystentką, bo gdy tylko wchodziłam do gabinetu, to ją ciągle gdzieś wysyłał, a gdy skończyły mu się już pomysły, to mówił wprost: Idź sobie na zakupy… Więc wychodziła ze znaczącym uśmiechem i jeśli wracała za wcześnie, to zwykle wchodziła „po coś”, np. musiała nagle coś sprawdzić w kalendarzu albo szukała kart pacjentów, które natychmiast były jej potrzebne…:) Bo ile można chodzić po małym mieście, gdzie wszystko łącznie z targowiskiem skupiało się w centrum?
Oczywiście wtedy siedziałam tam godzinę, doprowadzając do pasji innych czekających… Na wszelki wypadek zamykałam oczy, bo kiedy raz nieopatrznie je otworzyłam, to mnie zamurowało, gdy zauważyłam, z jakim uśmiechem wodził po mnie wzrokiem, więc czym prędzej je z powrotem zamknęłam… Nie miał jednak zbyt szerokiego repertuaru działań, co najwyżej czasem ustawiał mi głowę zbyt długo, masując mi przy tym kark, albo nie wiedzieć czemu głaskał po policzku – ale mimo tej „kompleksowej obsługi” byłam nieugięta i ciągle udawałam, że w ogóle nic nie zauważam… Nie zważał na to, że wodzę znudzonym wzrokiem po ścianach, kiedy mi opowiadał o czymś ze swojego życia. Potrafił też zadzwonić ok. 22.00 żeby mi opowiedzieć, że właśnie skądś wraca i niby się umawiał na kolejną wizytę… Zbywałam go wtedy, więc później wieczorami z jakiegoś nieznanego mi numeru wysyłał SMS-y o treści hmmm… wskazującej, że pisze to jakiś nastolatek:) Na nie też nie reagowałam, bo nie interesowały mnie zawarte tam sugestie typu „Żeby Ci się dobrze spało, to przydałoby się ciało…” Dalsza treść była jednoznaczna, a spodziewałabym się, że dojrzały facet (miał wtedy na pewno już ponad 40 lat) to ma już coś innego w głowie, a nie takie niedorosłe pomysły…
Po 2-3 miesiącach bywania u niego w gabinecie znałam już dokładnie stan jego majątku – widocznie uznał, że w ten sposób najszybciej mnie do siebie przekona… Ale po 9 miesiącach moich wizyt (średnio 2 razy w miesiącu) nic się z tego nie „urodziło”- i dopiero wtedy poczuł się urażony moją obojętnością. Gdyby od początku myślał głową, to dużo wcześniej to by do niego dotarło.
Ale po paru latach znowu szukał ze mną kontaktu – adres miał w mojej karcie sprzed lat, ale ja tam już nie mieszkałam, więc pewnego grudniowego dnia przyjechało do moich rodziców jakichś dwóch podejrzanie wyglądających typków (wyglądali na ojca i syna, a mieli aparycję co najmniej podejrzaną), którzy wypytywali o mnie: czy wyszłam za mąż i czy można się ze mną jakoś skontaktować, żeby porozmawiać… Ich nie znałam na pewno, a dentysta sam nie przyjechał, bo moi rodzice też go znali (też kiedyś korzystali z jego usług), więc byłby zdemaskowany, a tego nie chciał, nie wiedząc, jaka będzie moja reakcja. Ale nie zareagowałam wcale, nie było do czego wracać… Od tej pory już dał mi spokój, chyba dotarło do niego, że naprawdę nie jestem zainteresowana….
Serdecznie gratulujemy!
A oto nasze nagrody – 3 zestawy książek:
Druga szansa – Marcie Steele
Kopciuszek jest dowodem na to, że para butów może odmienić życie kobiety ;) I właśnie o pięknych butach i poszukiwaniu miłości jest nasza styczniowa nowość „Druga szansa”. To niezwykle ciepła i lekka lektura, która zachwyci piękną przyjaźnią i mnóstwem pozytywnych emocji. Opowiada o przyjaciołach poszukujących miłości i spełnienia w życiu. Nie dość, że coś szwankuje u nich w sferze uczuciowej, to jeszcze stoją przed utratą miejsca pracy. Czy poradzą sobie po stracie wszystkiego, co kochają? Ile razy można dawać szansę życiu? I jak długo można być singielką i singlem? ;)
Książkę poleca Wydawnictwo Kobiece
Ogród z marzeń – Carmen Santos
Pachnąca winem i miłością hiszpańska powieść o zdradzie i sekretach rodzinnych. Historia Rodolfo, który jest zmuszony porzucić wygodne paryskie życie, by wrócić do Hiszpanii. Po śmierci ojca musi zająć się prowadzeniem rodzinnej winnicy. Towarzyszy mu rozkapryszona i snobistyczna żona Solange. Nie jest szczęśliwa, że zamiast salonów będzie przechadzać się po wsi. Jednak z czasem doceni to miejsce i… brata Rodolfo. Dionisio czy Rodolfo? Którego z braci ostatecznie wybierze Solange? Czy zniszczy w ten sposób rodzinę Montero? Pasjonująca historia :)
Książkę poleca Wydawnictwo Kobiece
Córka doskonała – Amanda Browse
Żona. Matka. Córka. Tylko, co zrobić, kiedy ma się tego wszystkiego serdecznie dosyć?
Jackie całym sercem kocha swoją rodzinę. Jasne, jej nastoletnie dzieci potrafią być rozkapryszone, a mężowi czasami przydałby się porządny kopniak… motywacji. Ach, i całodobowe usługiwanie matce z Alzheimerem to również nie jest bułka z masłem.
Jackie poświęciła wiele, żeby jej dom stał się ostoją bezpieczeństwa i miłości. Jednak ciasna, acz urokliwa posiadłość z widokiem na morze już jej nie wystarcza. Największym pragnieniem Jackie jest, aby jej dzieci nie zmarnowały swojej przyszłości, tak jak niegdyś zrobiła to ona. Skoro Martha, jej najstarsza córka, dostała się na uniwersytet i spełnia marzenia, to jej poświęcenie chyba było czegoś warte… prawda?
Książkę poleca Wydawnictwo Kobiece
Oto historie nadesłane do obecnej edycji konkursu:
Agnieszka:
Wszystko zaczęło się w pewien listopadowy, piątkowy wieczór dziewięć lat temu. Moja najlepsza przyjaciółka namówiła mnie na wyjście do klubu. Wprawdzie nie miałam na to najmniejszej ochoty, ponieważ od trzech miesięcy byłam bez pracy, więc liczyłam się każdym groszem. Co więcej, moja mama miała problemy ze zdrowiem, była na zwolnieniu lekarskim i prawie codziennie jeździłam z nią po różnych lekarzach. Poza tym tydzień temu musiałam uśpić mojego kochanego pieska i nie umiałam się pogodzić z tym, że jego już nie ma. Jakby tego było mało, otrzymałam informację z dziekanatu, że nie dostanę stypendium za wyniki w nauce, a tak liczyłam na te dodatkowe pieniądze. Jednak przyjaciółka tak mnie prosiła, że w końcu dałam się namówić na to nasze wspólne wyjście. Poszłyśmy do naszej ulubionej dyskoteki i super się bawiłyśmy. A do tego poznałam fajnego chłopaka. Marek był dokładnie w moim typie. Wysoki, dobrze zbudowany, bardzo przystojny i co najważniejsze zachowywał się jak dżentelmen. Odprowadził mnie nawet do domu, a ja po drodze opowiedziałam mu trochę o sobie i o ostatnich wydarzeniach, jakie miały miejsce w życiu. Powiedział, że jeśli chcę, to on popyta znajomych czy nie słyszeli o jakimś wakacie. Co więcej, jego suczka oszczeniła się 2 miesiące temu i zostały mu jeszcze dwa psiaki to wydania, więc jeśli chcę, to może mi jednego podarować. Przyznam, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona zachowaniem Marka, bo nieznajomy chłopak tak po prostu zaproponował mi pomoc. Wymieniliśmy się numerami telefonów i wstępnie umówiliśmy się na następną sobotę. Miałam przyjechać do niego, wybrać sobie pieska.
W poniedziałek miałam rozmowę kwalifikacyjną. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że podkoloryzowałam trochę moje CV. No cóż, nie miałam żadnego doświadczenia jako asystentka prezesa i nie mówiłam płynnie po angielsku, ale myślałam, że jakoś wybrnę, jeśli osoba rekrutująca mnie o to zapyta. Rozmowa przebiegała standardowo, aż do momentu, kiedy mężczyzna, który przeprowadzał ze mną rozmowę, zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Poprosił mnie o numer telefonu do mojego ostatniego pracodawcy. Tego, u którego pracowałam jako asystentka. Podał kartę i długopis i czekał, aż mu go napisze. Zatkało mnie. Oczy miałam jak 5 złotych. Już miała powiedzieć, że skłamałam w CV… ale ostatecznie napisałam numer telefonu mojej najlepszej przyjaciółki. Takie małe kłamstwo. Po wyjściu chciałam od razu do niej zadzwonić, żeby uprzedzić ją, że ktoś może dzwonić i pytać o mnie. Niestety, było za późno. Powiedziała, że właśnie dzwonił do niej jakiś mężczyzna i podstępem zadawał pytania o mnie. A ona nic nieświadoma, powiedziała, że się przyjaźnimy. Mogłam zapomnieć o tej pracy. Przez cały dzień chodziłam zła na siebie jak osa. Gdybym nie skłamała w CV, to by mnie nawet na tę rozmowę nie zaprosili. Skłamałam — i tak nie mam tej pracy. Zły humor poprawił mi telefon od Marka, który zaprosił mnie do kina w środę. Opowiedziałam mu wtedy, jakie głupstwo zrobiłam. Nie ocenił mnie, bo widział, jak sama to wszystko przeżywam i jak się z tym męczę. Obiecałam sobie, że będę wysyłać tylko CV z prawdziwymi informacjami.
Druga połowa tygodnia minęła mi jeszcze szybciej. Nie mogłam doczekać się soboty i momentu, kiedy będę miała już tę małą psinkę na rękach. Poza tym chciałam zobaczyć Marka. Zadzwonił do mnie jeszcze w sobotę rano i powiedział, że zna kogoś, kto szuka recepcjonistki, więc jeśli jestem zainteresowana pracą to mam zabrać ze sobą CV. Ale tylko to z prawdziwymi informacjami. Bez kłamstw i koloryzowania. Tak też zrobiłam. Punktualnie o godzinie 16 Marek po mnie przyjechał i pojechaliśmy do niego. Poznałam jego rodziców — przesympatyczni ludzie. I jego starszego brata, który okazał się mężczyzną mnie rekrutującym w poniedziałek. Myślałam, że umrę ze wstydu, jak go zobaczyłam. Marek wziął moje CV i powiedział swojemu bratu, że to ja jestem tą dziewczyną, która szuka pracy. A że sprawa jest pilna, mogę zacząć nawet w poniedziałek. Bartek niechętnie wziął moje CV i powiedział, że mnie i moje CV już zdążył bardzo dobrze poznać. Wtedy zaczęłam wyjaśniać Markowi, że to z jego bratem miałam rozmowę kwalifikacyjną w poniedziałek. A Bartka zaczęłam przepraszać, że skłamałam w CV i że podałam numer do przyjaciółki, tłumacząc się ciężką sytuacją w domu. Atmosfera początkowo była dziwna i „nieswoja”, ale potem zrobiło się całkiem zabawnie, kiedy wszystko zostało wyjaśnione. Zwłaszcza że Marek, bardzo się za mną wstawił. Powiedział, że już w piątek, na imprezie wydałam mu się bardzo uczciwa i naturalna, kiedy byłam po prostu sobą. Zwykłą dziewczyną z codziennymi problemami. A do tego dodał, że był świadkiem, jak bardzo przeżywałam tę poniedziałkową rozmowę i to, że skłamałam w CV. Po przestudiowaniu mojego CV Bartek szczerze przyznał, że o pracy asystentki mogę zapomnieć, ale za to zwolnił się wakat recepcjonistki u niego w firmie. Praca jest na zmiany, więc będę mogła jeździć z mamą po lekarzach. Ucieszyłam się bardzo i prace przyjęłam. To była naprawdę szczęśliwa sobota. Otrzymałam dwa cudowne prezenty. Pracę i nowego, czworonożnego przyjaciela.
Dostałam nauczkę. Kłamstwo nigdy nie popłaca i nic dobrego nie wnosi do naszego życia. Cieszę się, że Marek się za mną wstawił, a jego brat dał mi drugą szansę. Chciałam pracować w tej firmie, stosując nieuczciwą taktykę, a życie podsunęło mi człowieka, który uczciwie mi tę pracę tam załatwił. Wystarczyło tylko trochę poczekać.
Aldona:
Pamiętam pewien piękny słoneczny dzień 2016 roku – to był drugi słoneczny dzień tej wiosny po długich deszczach. Było ciepło, a powietrze pachniało wiosną…. Miałam wtedy tyle na głowie i nagle spontanicznie nastąpiła jedna drobna decyzja – żeby wyskoczyć z domu i się spotkać z nim – mogłam wtedy zająć się tym, co miałam robić, ale nie… – pojechałam nie wiedząc, że ten dzień zmieni wszystko – że jeszcze teraz, ponad półtora roku później wciąż będę tym żyć i pragnąć tylko tego, by móc cofnąć czas… Ktoś powie, że to głupie bo przecież życie biegnie dalej… A ja nic na to nie poradzę – wchodzę w nowy rok z tą samą myślą – że oddałabym wszystko żeby przeżyć tamten dzień jeszcze raz, spotkać się z nim, powiedzieć to, co wtedy przemilczałam… Nie zaprzepaśćcie swoich szans – nie będzie ich kilkadziesiąt – będzie tylko jedna. Wtedy popełniłam duży błąd – nie zauważyłam, że to ten dzień, ta osoba i ta szansa. Życzę wszystkim, byście byli uważni i nie ominęli swojej szansy, bo ona nie będzie czekać i od was zależy czy ją złapiecie, czy dacie jej odejść w dal na zawsze…
dorota.w…@..:
Nie zapomnę, jak w pierwszej klasie liceum, w połowie września 1996 roku, mój rocznik miał fuksówkę – to taki dzień, kiedy uczniowie ze starszych klas legalnie znęcali się nad pierwszakami pod okiem grona pedagogicznego, a żeby im to osłodzić, nauczyciele mieli wykonywać różne absurdalne polecenia pierwszoklasistów:) I jedna odważna koleżanka z mojej klasy nakazała zastępczyni dyrektora – pani ok. 50-tki, znanej z surowości – śpiewać słynną wtedy piosenkę disco polo zespołu Tarzan Boy pod tytułem „Tarzan”, oczywiście z włączonym oryginałem, żeby nie mówiła, że nie wie, co ma śpiewać:) A refren tej piosenki był taki:
„Bum tara ra ra ra, za oknami noc,
Czego chcesz dziewczyno, ja wiem – Tarzana
Bum tara ra ra ra chodź kochanie, chodź,
Nie bój, nie bój się Tarzana…”
To były czasy:)
Krzysztof:
Kiedyś, dawno temu przeżyłem burzę w górach.
Po skończeniu trzeciej klasy liceum wybrałem się – po raz pierwszy samodzielnie – w podróż do rodziny na ziemiach zachodnich. Konkretnie do Złotego Stoku, gdzie osiadła wraz ze swoim mężem i dziećmi młodsza siostra mojej babci. Miałem skończone już osiemnaście lat – urodziny obchodzę na początku czerwca – więc czułem się bardzo dorosły:) Najpierw dojechałem do Krakowa. A z Krakowa pociągiem do Paczkowa przez Katowice. Sama podróż już była dla mnie przeżyciem wielkim, bo była długa i w nieznane. Przez okno pociągu, poznawałem coraz to nowe widoki i krajobrazy całej południowej Polski.
Na drugi dzień po przyjeździe zabrano mnie na wyprawę w pobliskie góry. Organizatorem był najmłodszy wujek Bogdan, który miał 20 lat, więc mówiłem mu po imieniu. Wraz z kolegą i swoimi dziewczynami mieli to wcześniej zaplanowane, więc mnie wzięli na doczepkę. Szliśmy przez las, pod górę ponad dwie godziny – aż dotarliśmy do niezalesionej dolinki. Stał tam stary, prawie rozlatujący się szałas, który był celem naszej wędrówki.
Rozpaliliśmy ognisko i zaczęło się biesiadowanie. Piliśmy grzane wino, piekliśmy kiełbaski na kijach, chłopcy opowiadali dowcipy, dziewczyny się śmiały. Były śpiewy piosenek przy akompaniamencie gitary. Zapadł zmierzch, ściszyły się rozmowy. Pary zaczęły się tulić do siebie w szałasie. A ja, niczym stróż, pilnowałem ogniska, siedząc na zewnątrz, przed zadaszonym wejściem do szałasu. Było już późno, gdy zza gór odezwał się daleki pomruk. Potem gdzieś w oddali zabłysły na nieboskłonie błyskawice. Nie było wątpliwości, że nadchodziła burza. Obleciał mnie strach. Zupełne pustkowie, nie ma dokąd uciec ani się schronić… Znikąd żadnej pomocy.
Zaczął padać deszcz, który z minuty na minutę się nasilał. I nagle zaczęło się iluminowane błyskawicami przedstawienie natury. Góry drżały przy każdym uderzeniu pioruna i zdawało się, jakby podrygiwały w niebieskiej poświacie błyskawic. Grzmot za grzmotem przewalał się zwielokrotnionym echem wokoło.
Strach gdzieś zniknął. Uleciał. Pojawił się zachwyt nad odwieczną potęgą i dzikim pięknem przyrody… Siedziałem więc na przyzbie starego szałasu, gdzieś pomiędzy Złotym Stokiem a Lądkiem Zdrój i chłonąłem całym sobą to groźne piękno… Patrzyłem na to wszystko szeroko otwartymi oczami, z zapartym tchem, poprzez ścianę lejącego deszczu. Jak długo to trwało, nie wiem, ale wydawało się, że wieczność… Powietrze wokół miało elektryczny smak… a góry parowały…
Choć w końcu burza przeszła, już nie zasnąłem. Tak byłem podekscytowany…
Katarzyna:
Sabina:
Przeprowadziłam się na Śląsk kilka miesięcy temu. W rodzinnym mieście spotkało mnie wiele przykrości od osób najbliższych, w tym od rodziny, z którą poza kontaktem telefonicznym (raz na miesiąc) nic mnie nie łączy.
Poznałam tu rodowitego Ślązaka. Pracowity, miły, czuły…. Tak samo jak ja ma swój bagaż doświadczeń, może dlatego tak dobrze się rozumiemy i nie oceniamy po przeszłości (wspomnę, ze też ma problemy w relacjach z rodziną).
Przyjeżdzając tu mialam chłopaka, z którym mieszkałam… To była tragedia. Awantury, krzyki, rękoczyny… Dwa razy wylądowałam na izbie przyjęć. Właśnie podczas jednej z ucieczek od tego tyrana spotkałam obecnego partnera. Wtedy moje życie się zmieniło, przestałam się bać pana P. (tak go będę określać), podczas jego nieobecności uciekłam zabierając swoje rzeczy i zamieszkałam z Ł. (obecnym partnerem) w wynajmowanym mieszkaniu.
Wszystko wydawało się idealne, dbamy o siebie, troszczymy, a ostatnio okazało się, że jestem w 6 tyg. ciąży. Bardzo się cieszyliśmy, lecz nasze szczęście nie trwało długo.
Jego rodzice mnie nie znoszą (matka toleruje, ale ojciec namawia go, by mnie zostawił).
Moi i jego rodzice nie wiedzą nic o ciąży, nie mówiąc o tym, że mieliśmy w planach ślub cywilny bez udziału rodziców z obu stron. Oboje wiemy, że wyszłaby z tego awantura….
Najgorsze jest to, że jego rodzice mieszkają parę przystanków od nas i ostatnio non stop dzwonią, nic nie byłoby w tym dziwnego gdyby nie to, że wypytują się o mnie, o moją przeszłość, czemu wyjechałam od rodziców, czemu mnie wymeldowali… To są dla mnie ciężkie tematy i nie chcę, by podstępem zdobywali informacje o mnie.
Czuję się zaszczuta. Partner powiedział, że się nie wyprowadzi ze mną do innego miasta, nawet gdybym odeszła z dzieckiem, bo tu ma dobrą pracę, a mnie męczy ciągły stres i to że się oddalamy przez ciągłe namawianie Ł. przez rodzinę, by mnie zostawił….
Agnieszka Z.:
Dorota:
Miałam dawno temu na studiach taką koleżankę, Paulinę, która była fajna, ale też zwyczajnie, po ludzku interesowna… Oczywiście i na nią mogłam liczyć, ale z perspektywy czasu widzę, że bilans naszych wzajemnych „świadczeń” nie do końca był sprawiedliwy:) Oczywiście nigdy jej tego nie wypominałam, bo zawsze była gdzieś w pobliżu, czasem dowiadywałam się też od niej różnych sensacji z uczelni, bo ludzie chętnie jej opowiadali jakieś dziwy… A z mojej strony była pomoc w nauce do egzaminów, rozmaitych zadaniach na zajęcia itp. Pamiętam jak raz dostaliśmy na zajęciach z dziennikarstwa zadanie domowe, żeby wymyślić kilka oryginalnych pytań do różnych znanych postaci. Każda postać przypadała na 2 osoby i my dostałyśmy W. Szaranowicza. I tu był problem, bo żeby o coś go zapytać, to trzeba było chociaż wiedzieć, jakie dyscypliny sportowe on „obsługuje”…
Siedziałyśmy nad tym zadaniem w pewien poranek u niej w akademiku, internet był daleko stąd, czyli na uczelni i tylko w godzinach otwarcia pracowni – więc nie miałyśmy pomysłu, jak się tego dowiedzieć. Ale olśniło mnie – przecież były już wtedy telefony w pokojach i poza odbieraniem połączeń ze świata można było też dzwonić między pokojami i akademikami. Więc stwierdziłam, że zadzwonimy do kogoś i zapytamy po prostu – może akurat będzie wiedział. Numery wewnętrzne były 4-cyfrowe i można było wykombinować po układzie cyfr, jakie numery są na męskie piętro w jej budynku. Oczywiście koleżanka była zbyt tchórzliwa, żeby porozmawiać z kimś obcym, więc zadanie spadło na mnie… A że byłam już zdesperowana, to nie było innego wyjścia i trzeba było działać, żeby zdążyć z tym na popołudniowe zajęcia.
Wykręciłam kilka numerów, ale nikt nie odbierał, bo większość ludzi albo spała po imprezach, albo była na zajęciach. W końcu ktoś odebrał, oczywiście nieco zaspany, ale ja byłam niecierpliwa i od razu wyskoczyłam z pytaniem o ten sport:) A gość zamilkł na chwilę, a następnie zapytał: Ale ty się chcesz ze mną umówić, tak?
Podniósł mi ciśnienie, bo tu czasu nie ma, a on nie chce współpracować…
Zaczęłam go zapewniać, że nie, bo numer wybrałam przypadkowy i nawet go nie znam, po prostu potrzebuję tego na zajęcia i chcę wiedzieć, więc może mnie oświeci? Ale on jak nagrany, o tym umawianiu się… Koleżanka już pękała ze śmiechu, wcale mi tym nie pomagając, więc zrezygnowana odłożyłam słuchawkę i spróbowałam z innym numerem. Kolejny gość to był chyba jego brat bliźniak, bo miał podobne podejrzenia, że jakiś tani podryw stosuję – ale jego udało mi się jakoś przekonać, że jestem brzydka i tylko chcę wiedzieć o tym Szaranowiczu:)
I w końcu wreszcie mi powiedział co wie, ja to przyjęłam za pewnik, podziękowałam i moja misja była zakończona:)
Widzicie, jak się dla niej poświęcałam? To samo było z praktykami dziennikarskimi – to ja musiałam w radiu je załatwiać, a później, gdy z polecenia szefa tejże redakcji pojechała na pierwszy materiał i po powrocie wstrząśnięta stwierdziła, że towarzyszący jej dziennikarz niemal ją molestował, to na jej prośbę później ja z nim jeździłam, gdy było takie polecenie – i szybko go tak ustawiłam, że nie śmiał mnie tknąć:)
Gdy wróciłam z pierwszego materiału, to tak mnie oglądała, jakby miał mnie tam pogryźć… Myślała chyba, że sobie z nim nie poradzę.
Na szczęście te szkolne wrześniowe praktyki już u siebie w rodzinnych stronach miała, więc tam nie musiałam jej niańczyć:)
To był ciekawy czas, muszę przyznać… Dziś koleżanka jest daleko stąd, gdzie wiedzie spokojne życie w towarzystwie rodziców – czasem się odzywa, gdy ma chęć przyjechać do mnie, ale ja zwykle nie mam ochoty na te imprezy, na które ona chce iść. Ale wspomnienia zostały:)
Lilka:
Pamiętam z przedszkola jedną mrożącą krew w żyłach historię…
Przedszkole mieściło się w drewnianym domku, gdzie królowały piece na węgiel, nieraz nawet wychodziły spod nich myszy i ogólnie było dość swojsko, jak to na wsi czasów przedcywilizacyjnych;) Ale to nie myszy się bałam, bo wyglądały na miłe, niegroźne futrzaki – tylko pogrzebacza…
Otóż do naszego przedszkola chodził chłopiec o rok starszy od nas i oczywiście bardziej rosły, który za świetną zabawę uważał straszenie nas właśnie tym pogrzebaczem.. I oczywiście większość z nas się go bała, a ja chyba najbardziej, bo nie widziałam w tym nic zabawnego… I niestety, przedszkole szybko przestało mi się podobać i już nie chciałam tam chodzić, a gdy mój brat dowiedział się o tym strasznym powodzie mojej niechęci, to rozprawił się z tym Łukaszem tak skutecznie, że ten jeszcze przez całą podstawówkę uważał, żeby mi się więcej nie narazić :D
Gabika:
Ostatnio mi się zamarzył wypad w góry. I przypomniała mi się eskapada ze znajomymi do Japonki, która w polskich górach prowadzi pensjonat. Kiedyś, będąc w Poznaniu na Targach Turystycznych natknęłam się na skromniutkie stoisko pensjonatu spod Nowego Targu. Po wakacjach w tym samym roku przebywałam w Krakowie. Po załatwieniu spraw zostałam zaproszona na obiad, podczas którego goszczący mnie krakowscy znajomi powiedzieli, że następnym razem to zawiozą mnie w góry na egzotyczną kolację do pewnej Japonki. Skojarzyłam od razu, o co chodzi. Jeszcze w grudniu tego roku zostałam wysłana w delegację do Zakopanego. Nie omieszkałam skorzystać z nadarzającej się okazji. Była nas trójka. Dosyć późno dojechaliśmy do Harklowej, gdzie zaparkowaliśmy samochód na plebanii. Przyjechał po nas terenową Toyotą młody Japończyk (syn właścicielki pensjonatu) i wyruszyliśmy w karkołomną drogę pod górę stromym, leśnym duktem. Po jakimś kwadransie znaleźliśmy się na polanie, gdzie stał drewniany góralski pensjonat. U drzwi czekała na nas drobna, skośnooka kobietka. Każdego przywitała głębokim ukłonem i wręczyła nam domowe obuwie. Po rozlokowaniu się w pokojach poszliśmy do sauny i skorzystaliśmy z jacuzzi. Na kolację był pstrąg z jakimiś japońskimi dodatkami i sałatkami – dokładnie nie pamiętam. A po kolacji zostaliśmy zaproszeni do sali kominkowej, gdzie gospodyni raczyła nas sake opowiadając swoją historię, a potem zachęcała do śpiewania karaoke. I tak przeżyłam swą najbardziej egotyczną wyprawę w niesamowite, klimatyczne miejsce, nie ruszając się z Polski!
amelia18..@…:
Dziś miałam okropny sen, z udziałem dawnego znajomego – stomatologa, u którego kiedyś się leczyłam… Zapamiętałam z niego tyle, że nie chciał mnie wypuścić z gabinetu, na dodatek nie byliśmy tam sami, ale zupełnie nie kojarzę, jak tam się znalazłam. A moja historia jest właśnie o nim – chodziłam do niego na wizyty od lutego do października i on usiłował mnie sobą zainteresować, ale w sposób mało mnie interesujący – ale raz (to chyba było w maju) to po prostu przesadził. Siedziałam na fotelu z otwartą paszczą, żeby coś tam wysychało, a on stanął za moją głową (pewnie żeby nie dostać w twarz, jak mi się coś nie spodoba), psiknął czymś (pewnie wodą, bo nie miało to żadnego specjalnego smaku) i szepnął:”Gorące usta…” A ze 2 metry od niego stała asystentka, która już zdążyła się połapać w jego zamiarach co do mnie i nieraz komentowała je przy nas w sposób nie budzący wątpliwości… Czym prędzej stamtąd wyszłam i gdyby nie to, że obiektywnie był najlepszym dentystą w okolicy, to już bym nie wróciła…
Ale miał na mnie sposób: na jednej wizycie kończył leczenie jednego zęba i zaczynał z drugim, a jak pozaczynał kilka to bywało, że i 3 wizyty na jeden ząb przypadały, a ciągle coś było niedokończone… i w ten sposób miał pewność, że nie zrezygnuję z dalszych wizyt…
Poradził sobie też z asystentką, bo gdy tylko wchodziłam do gabinetu, to ją ciągle gdzieś wysyłał, a gdy skończyły mu się już pomysły, to mówił wprost: Idź sobie na zakupy… Więc wychodziła ze znaczącym uśmiechem i jeśli wracała za wcześnie, to zwykle wchodziła „po coś”, np. musiała nagle coś sprawdzić w kalendarzu albo szukała kart pacjentów, które natychmiast były jej potrzebne…:) Bo ile można chodzić po małym mieście, gdzie wszystko łącznie z targowiskiem skupiało się w centrum?
Oczywiście wtedy siedziałam tam godzinę, doprowadzając do pasji innych czekających… Na wszelki wypadek zamykałam oczy, bo kiedy raz nieopatrznie je otworzyłam, to mnie zamurowało, gdy zauważyłam, z jakim uśmiechem wodził po mnie wzrokiem, więc czym prędzej je z powrotem zamknęłam… Nie miał jednak zbyt szerokiego repertuaru działań, co najwyżej czasem ustawiał mi głowę zbyt długo, masując mi przy tym kark, albo nie wiedzieć czemu głaskał po policzku – ale mimo tej „kompleksowej obsługi” byłam nieugięta i ciągle udawałam, że w ogóle nic nie zauważam… Nie zważał na to, że wodzę znudzonym wzrokiem po ścianach, kiedy mi opowiadał o czymś ze swojego życia. Potrafił też zadzwonić ok. 22.00 żeby mi opowiedzieć, że właśnie skądś wraca i niby się umawiał na kolejną wizytę… Zbywałam go wtedy, więc później wieczorami z jakiegoś nieznanego mi numeru wysyłał SMS-y o treści hmmm… wskazującej, że pisze to jakiś nastolatek:) Na nie też nie reagowałam, bo nie interesowały mnie zawarte tam sugestie typu „Żeby Ci się dobrze spało, to przydałoby się ciało…” Dalsza treść była jednoznaczna, a spodziewałabym się, że dojrzały facet (miał wtedy na pewno już ponad 40 lat) to ma już coś innego w głowie, a nie takie niedorosłe pomysły…
Po 2-3 miesiącach bywania u niego w gabinecie znałam już dokładnie stan jego majątku – widocznie uznał, że w ten sposób najszybciej mnie do siebie przekona… Ale po 9 miesiącach moich wizyt (średnio 2 razy w miesiącu) nic się z tego nie „urodziło”- i dopiero wtedy poczuł się urażony moją obojętnością. Gdyby od początku myślał głową, to dużo wcześniej to by do niego dotarło.
Ale po paru latach znowu szukał ze mną kontaktu – adres miał w mojej karcie sprzed lat, ale ja tam już nie mieszkałam, więc pewnego grudniowego dnia przyjechało do moich rodziców jakichś dwóch podejrzanie wyglądających typków (wyglądali na ojca i syna, a mieli aparycję co najmniej podejrzaną), którzy wypytywali o mnie: czy wyszłam za mąż i czy można się ze mną jakoś skontaktować, żeby porozmawiać… Ich nie znałam na pewno, a dentysta sam nie przyjechał, bo moi rodzice też go znali (też kiedyś korzystali z jego usług), więc byłby zdemaskowany, a tego nie chciał, nie wiedząc, jaka będzie moja reakcja. Ale nie zareagowałam wcale, nie było do czego wracać… Od tej pory już dał mi spokój, chyba dotarło do niego, że naprawdę nie jestem zainteresowana….
Andrzej:
Na studiach w stolicy w latach 80-tych dorabiałem w obsłudze w klubie studenckim, gdzie co tydzień w soboty odbywały się dyskoteki. Pod koniec lata, w ostatnią sobotę sierpnia klub był nieczynny z powodu awarii wentylacji. Dyskoteka była odwołana. W związku z tym pełniłem dyżur popołudniowy.
Około 18-tej pojawiła się jakaś dziewczyna. Nie wiedziała o tym, że dyskoteka jest odwołana. Jak się okazało, była to świeżo upieczona studentka dziennikarstwa. Skończyła właśnie praktyki studenckie i umówiła się ze znajomymi z tych praktyk na zabawę w tym klubie. Była niepocieszona a jednocześnie bardzo rozmowna. Czekała na znajomych zabawiając się rozmową ze mną.
Tego dnia nie byłem w formie bo dzień wcześniej popiłem. Taki nieogolony i niewyspany z obolałą głową i żołądkiem starałem się jak najszybciej ją spławić…
Ale ona nie zważając na mnie nie dawała za wygraną i długo czekała na tych znajomych. Ale nikt nie przyszedł. Po dwóch godzinach o mało się nie rozbeczała tak była nastrojona na dobrą zabawę.
Żal mi się dziewczyny zrobiło więc zaproponowałem jej, że mogę ją zaprowadzić do innego klubu. Jako działacz klubu studenckiego miałem bezpłatny wstęp z osobą towarzyszącą do innych klubów. Tylko niech nie liczy na moje towarzystwo w zabawie. Sama widziała dobrze w jakim byłem stanie. Ucieszyła się na to jak mała dziewczynka.
I tak włóczyłem się z nią po tych klubach prawie do brzasku. Bawiła się nie spuszczając ze mnie oka. Około trzeciej nad ranem odprowadziłem ją na dworzec PKP. Wtedy zapytała czy nie mógłbym jej odwieźć do samego Wołomina, bo ona się boi iść sama o takiej porze przez swoje miasto. Słynne już wtedy z rozbojów… Niechętnie, bo byłem wykończony, zgodziłem się i pojechałem z nią pociągiem.
Kiedy odprowadziłem ją do samego bloku, zaprosiła mnie do środka dodając szybko, że rodziców nie ma… Cóż było robić. Poszedłem za nią i pierwsze co zrobiłem, to wziąłem kąpiel. A potem padłem na wskazane mi łóżko. Po chwili poczułem u swojego boku jej młode, jędrne ciało. Choć przytulała się do mnie to była jakaś cała napięta jak struna… Szybko zorientowałem się, że jest dziewicą. Udałem więc jeszcze bardziej zmęczonego i zapadłem w sen. Po jakichś trzech godzinach zerwałem się i ulotniłem…
Przychodziła do mnie do klubu, ale jakoś nie rajcowała mnie, choć była atrakcyjną, czarnowłosą okularnicą. Kilka lat później zostałem „ważnym” dyrektorem w pewnej instytucji państwowej i któregoś dnia zadzwoniła do mnie jakaś dziennikarka, prosząc o spotkanie. Od razu rozpoznałem jej głos… Umówiliśmy się na rozmowę u mnie w biurze, ale do tamtych zdarzeń już nie wróciliśmy podczas spotkania, tak jakby przeszliśmy nad nimi do porządku dziennego. W końcu nic się wtedy nie zdarzyło…
Oto historie naszych Czytelniczek z I edycji konkursu:
rhosynige…@…:
Ustalone… Gwiazdy na nieboskłonie i układ wszelkich znaków ziemskich zdają się wskazywać, że przywędruje jako pierwsze oczekiwane, upragnione dziecko na ten padół ziemski… chłopiec. Rodzina jest niemalże święcie przekonana, że zesłany zostanie męski potomek. Jedynie mamie silna intuicja i instynkt macierzyński mówią, że rozwija się delikatny kwiat i nikt nie jest w stanie unicestwić jej pewności. Kim będę to tajemnica do momentu poczęcia. Mama mojej mamy „dyskretnie”, by nikt się nie dowiedział na własną rękę poszukuje „prawdy” o tym kim będę. Zaufana wróżka, najlepsza przyjaciółka babci i rodzinny „nieomylny” jasnowidz ma wyrazistą wizję: CHŁOPIEC! Gdyby na tamten czas detektyw Rutkowski byłby choć trochę popularny to on też byłby uwikłany w zagadkę kryminalną dotyczącą mojej tożsamości… I tak nadchodzi ten wielki dzień… Imieniny, urodziny mojej mamy i moje nadejście… Tata z dumą przekazuje babci, że jednak ma córkę nie syna, lecz najważniejsze, że dziecko zdrowe, ale babcia nie wierzy! Padają oskarżycielskie słowa do taty: Czy Ty głupi jesteś? Wróżka powiedziała, że to będzie chłopiec i to musi być chłopiec. Ona się nigdy nie pomyliła. Obejrzana zostałam z każdej możliwej strony… Na chłopca nie wyglądałam i do dziś nie wyglądam, krucha istota o bardzo delikatnych rysach i jeszcze ten róż, który otulił całe moje ciało… :P Babcia nie była w stanie pogratulować i podarować mamie wsparcia w tak ważnym dla niej dniu. Rodzina została podzielona. Został wybudowany mur… Moja mama wyznaje zasadę, że „Jeśli żyjesz, masz dar, dar rozwijania się” i każdy z nas bez wyjątku ma w sobie ogromny pokład siły, o której nawet nie wie by walczyć z przeciwnościami. Często przeżywamy kryzysy wiary, zapominając, że ludzie, którzy nie mają kłopotów, to ludzie martwi… Człowiek, stając do konfrontacji z rzeczywistością czasu, zdaje sobie sprawę, że musi odnaleźć pewien sens i zastanowić się jak może zagospodarować teraźniejszością i przyszłością. Właściwie czas człowieka jest pochodem ku przyszłości. Z punktu widzenia mojej mamy najważniejsza jest indywidualność i oryginalność ludzkiej egzystencji, tak też nie układała scenariusza jak powinnam żyć, co powinno być moim źródłem szczęścia. Uczyła mnie jak iść godnie przez życie, konstruując solidny moralny szkielet, stanowiący podstawę podczas mojej egzystencjalnej wędrówki. Zawsze była i jest do dziś moim aniołem stróżem. Kiedy jako mały brzdąc powiedziałam, że bardzo, ale to bardzo chcę grać na skrzypcach. A miałam bodajże 6 lat, absolutnie nie wyśmiała mojego pomysłu, lecz sprawiła mi tę niewinną, dziecięcą radość. Otrzymałam piękne skrzypce, które były dla mnie ważniejsze niż armia lalek i tłum wesołych misiów. Tata z kolei miał inne taktyki wychowawcze. Skrzypce bardzo się jemu nie podobały. Uznał to za największy absurd, gdyż sądził, że jako dziecko szybko się znudzę i obstawiał, że skrzypce znajdą się zaraz w kącie. Przez jakiś czas wędrowałam na zajęcia judo, był też boks i próby bym zakochała się w lotnictwie bądź rajdach samochodowych… Liceum wybierał tata i kierunek studiów również, lecz zaczęłam się buntować. Moja artystyczna dusza coraz głośniej przemawiała. Ćwiczyłam nieustannie grę na skrzypcach. Skrzypce klasyczne w końcu zamieniły się na skrzypce elektryczne. I chyba dopiero w tym momencie zrozumiałam, że jest we mnie ten pierwiastek sprzeczności, gdyż najbliższe okazało się dla mnie interpretowanie różnych utworów w stronę metalu wymieszanego z klasyką. Jestem wdzięczna mamie, że motywowała mnie i w tych momentach, gdy palce okropnie puchły i już chciałam porzucić skrzypce mówiła, że mam talent i nie mogę się poddawać… Dziś prowadzę lekcje nauki gry na skrzypcach, a po godzinach udzielam się w niszowej, garażowej kapelce stworzonej trochę dla żartu i przyznam, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie, gdyż jestem sobą i nie udaje nikogo kim nie jestem. Kiedy ze skrzypiec wydobywa się słodkie głębokie brzmienie wkraczam w innym świat, w pełne fantazji uniwersum. Kiedy przytulam skrzypce do twarzy i wydobywa się czysta wibracja serca, skrzypce stają się nagle żywym organizmem… zapominam o chaosie, który czasami zakrada się do mojego umysłu.Poprzez skrzypce mogę wyrazić siebie, opowiadać historie mojej duszy ;) Dziękuję Ci mamo <3
Moja historia zaczyna się zupełnie niewinnie. Oto jestem ja, świeżo upieczona studentka, z głową pełną pomysłów i planów na przyszłość. Jest i on – trochę ode mnie starszy, szarmancki, kulturalny, przypadkowo poznany na jakiejś imprezie.
Spotykamy się kilka razy, ale ja dochodzę do wniosku, że „to nie to”, że szkoda naszego czasu i kulturalnie, najdelikatniej jak się da mu to komunikuję. On wiadomo trochę jest niepocieszony, ale mówi, że rozumie, docenia moją szczerość i każde z nas idzie w swoją stronę.
Po kilku dniach rozpoczyna się jednak moje piekło. Setki głuchych telefonów o każdej porze dnia i nocy, miliony wiadomości, w tym te najstraszniejsze „Jeśli nie będziesz ze mną,to zrobię wszystko, byś już nigdy nie była z nikim innym” itp. Doszło do tego, że bałam się wyjść na ulicę. Byłam tak roztrzęsiona, że nie potrafiłam normalnie funkcjonować. Bałam się jednak gdziekolwiek to zgłosić, bo nie wiedziałam, do czego jest zdolny ten człowiek.
Czarę goryczy przelał jednak jeden fakt. Dowiedziałam się, że ów człowiek rozpuszcza na mój temat okropne plotki. Po kolejnym załamaniu udało mi się jednak znaleźć w sobie siłę. Zgłosiłam tę sprawę odpowiednim organom. Po bardzo długiej i wyczerpującej walce udało mi się doprowadzić do skazania delikwenta prawomocnym wyrokiem sądu. Od tej pory ma on całkowity zakaz zbliżania się do mnie.
Ta historia kosztowała mnie mnóstwo stresu, łez i nieprzespanych nocy, ale dzięki niej wiem, że mam w sobie niewyobrażalnie dużo siły i jestem w stanie przetrwać o wiele więcej niż by się mogło wydawać.
Gosia910723:
Moje najpiękniejsze święta Bożego Narodzenia miały miejsce właśnie w 2017 roku.
Na początku listopada, ubiegłego roku razem z mamą i babcią wpadłyśmy na pomysł aby do naszego rodzinnego domu zaprosić na Wigilię całą naszą rodzinę. Swój przyjazd natychmiast zapowiedziała zarówno bliska rodzina jak również wszyscy dawno niewidziani krewni, zamieszkujący najróżniejsze rejony Europy! Nie da się opisać radości z jaką odczytywałyśmy kolejne wiadomości potwierdzające przyjazd.
Gdy tylko nadszedł grudzień natychmiast zajęłyśmy się przygotowywaniem dekoracji.
Babcia mistrzyni robótek na drutach w ciągu kilku dni przygotowała mnóstwo przepięknych aniołków. Zdobiły one okna, do których je przymocowałyśmy oraz oplatały poręcze schodów. Specjalnością mamy są dekoracje z użyciem świerku. W ten sposób powstały cudownie pachnące wieńce adwentowe oraz girlanda ze świerku zdobiąca kominek. Ja zajęłam się wytwarzaniem gwiazdek z makaronu, bałwanków z waty i kolorowych skrawków materiałów oraz reniferów z szyszek.
W przygotowaniach chętnie wzięli udział również nasi mężczyźni. Ścięli choinkę rosnącą w ogrodzie oraz ustawili ją w salonie. Dodam tylko, że choinkę wybrałam osobiście jeszcze latem.
Następnie mój mąż, tata i brat przyozdobili dom setkami lampek, zabawy i śmiechu było przy tym co nie miara.
W dniu Wigilii do stołu (a tak naprawdę kilku stołów) zasiadły 52 osoby. Muszę przyznać, że gdy to sobie przypomnę nie mam pojęcia jak wszyscy zmieściliśmy się w tak niewielkim domku.
W salonie stała duża, żywa choinka a na niej kolorowe bombki, łańcuchy, przygotowane własnoręcznie dekoracje i migoczące lampki! Magiczny zapach świerku, mandarynek i pierników unosił się w całym domu, tworząc czarodziejski klimat.
Mogłoby się wydawać, że przy organizowaniu świąt dla tak wielu osób potrzeba godzin (a nawet dni) spędzonych w kuchni. Nic bardziej mylnego. Każdy kto przyjechał na Wigilię, przywiózł ze sobą jedną/dwie potrawy – jedzenia było tyle, że wystarczyłoby chyba dla całej armii.
Dzielenie się opłatkiem było nie lada wyzwaniem, gdyż dotarcie do każdego członka rodziny było istnym torem przeszkód. Dodatkowo zajęło to ,,trochę” czasu, dzięki czemu wszyscy z jeszcze większym apetytem zasiedli do kolacji.
Opowiadaniom i żartom nie było końca, wesoły śpiew kolęd słychać było daleko od domu. Był to cudowny czas gdy mogliśmy nadrobić zaległości powstałe przez dzielącą nas odległość i brak czasu. Przed północą całą ,,załogą” udaliśmy się na pasterkę, zajmując 1/3 małego kościółka. Były to wspaniałe święta! Brakowało jedynie choć odrobiny śniegu, by świat pokrył się delikatną i puszystą pierzynką. Może wracając do domu zrobilibyśmy ,,wojnę na śnieżki”?
Długie przygotowania oraz czas spędzony z bliskimi sprawił, że nie zapomnę tych świąt do końca życia. Wszystkie dotychczasowe święta były dla mnie wyjątkowe, jednak te miały w sobie coś czego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Świąteczna atmosfera, która towarzyszyła mi i mojej rodzinie na wiele tygodni przed Bożym Narodzeniem, sprawiła, że jeszcze bardziej zbliżyliśmy się do siebie. Przekonaliśmy się, że jeżeli działamy razem jesteśmy w stanie dokonać wszystkiego co tylko sobie wymarzymy. Teraz więcej czasu przeznaczamy na pielęgnowanie łączących nas więzi. Zrozumieliśmy, że nie ma nic ważniejszego niż rodzina :)
Pati:
Moje życie nigdy nie było usłane różami – ojciec nadużywający alkoholu, wieczne awantury i ucieczki z domu, ale mama zawsze dawała radę. Dorosłam, ojciec się zmienił, już był niepijącym alkoholikiem, ja znalazłam partnera, urodziłam syna i znów stanęłam w obliczu zła. Teraz to ja miałam partnera, który znęcał się nade mną i upokarzał na każdym kroku i to ja musiałam uciekać z synem, który miał zaledwie 2 latka. W końcu powiedziałam dość – zostałam samotną matką, zadbałam o siebie, schudłam, znalazłam pracę i świetnie sobie radziłam. Znalazłam mieszkanie, po roku poznałam faceta – miałam obawy, ale teraz nie żałuje – to on pozwolił mi uwierzyć, że może być lepiej i od 5 lat żyjemy szczęśliwie – a co najważniejsze, zaakceptował mojego syna jak swojego.
Karmen:
Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, jak moja koleżanka Marta, ale byłam i wspierałam ją jak mogłam duchowo i mentalnie, oto jest jej historia, jaką chcę tu opowiedzieć. Poznała chłopaka, który obiecywał jej wspólne życie, a wplątał ją w przemyt narkotyków. Dziewczyna trafiła za niego do wenezuelskiego więzienia. Dziewczynę poznałam w szkole handlowej. Był dla mnie to krótki okres czasu w szkole, bo moja rodzina była w rozjazdach między krajem a zagranicą. Ale jej wizerunek nigdy nie zniknął z mojej świadomości. Przez jakiś czas do siebie pisałyśmy, utrzymywałam kontakty listowne z jej rodziną. Ale nasz kontakt się urwał, bo tak los chciał. Nasze drogi się rozeszły. Marta była dzieckiem spokojnym. Jest dobrą osobą, oraz i też pracowitą, uczciwą, ale i też łatwowierną w poznawaniu nowych osób. Jej matka nie miała żadnych problemów z nią. Wykształciła Martę na handlowca, potem Marta miała pracować w hurtowni. Wcześniej wynajmowała mieszkanie, dawała sobie rade. Parę lat temu Marta się zwierzyła swojej mamie, że się zakochała. Oczy aż się jej błyszczały ze szczęścia, gdy opowiadała o swoim chłopaku. Mówiła że ma na imię Bali, że pochodzi z Nigerii. Jest przystojnym, serdecznym, uprzejmym czarnoskórym mężczyzną. Poznali się u wspólnych znajomych. Matka się cieszyła z jej szczęścia. Chociaż w ogóle ich nigdy nie odwiedzał w ich domu rodzinnym. Porą jesienną Bali zaprosił Martę na wycieczkę przedślubną do Wenezueli. Matka jej opowiadała, że córka tak się cieszyła na ten wyjazd, miała zobaczyć trochę świata. Ale potem opowiadała, że narzeczony Marty zmienił się na urlopie nie do poznania, z miłego faceta zmienił się w tyrana. Zabraniał jej wychodzić z pokoju, sam ciągle spotykał się z ciemnymi osobami w sprawach przestępczych. W dzień wylotu do kraju nagle Bali kazał Marcie zbierać rzeczy. Jej walizkę wsadził do taksówki, i powiedział, że sam musi jeszcze coś jeszcze załatwić. Marta nie zdążyła o nic zapytać, a już mknęła sama do portu lotniczego. Wysiadła z samochodu i zaraz otoczył ją tłum policjantów z psami. Moją znajomą skuli, i przeszukali. Z suszarki, którą podarował jej Bali i zakamarków walizki wyciągali woreczki z narkotykami. Marta była w szoku. Rozglądała się za Balim, ale już nigdy się nie pojawił. Marta krzyczała, by szukali człowieka, który ją wrobił. Podawała nazwę hotelu, w którym mieszkali. Bezskutecznie. Nikt jej nie rozumiał. Jej matka opowiadała, że Marta stanęła przed sądem bez tłumacza. Dziewczynie zarzucono przemyt 3 kg kokainy. Wyrok padł na 8 lat wiezienia. Marta padła ofiarą mafii narkotykowej, wysłano ją jako „przynętę”. Prawdopodobnie w tym samym czasie, na tym lotnisku, przemycano dużo większą ilość narkotyków i wykorzystano moją koleżankę do odwrócenia uwagi celników. Tak przynajmniej twierdzą policjanci, znający metody działania przemytników. Gdy matka Marty się dowiedziała o losie swojej córki, świat się zawalił. Matka szukała ratunku w polskim konsulacie w Wenezueli. Dzwoniła, prosiła o wparcie. Obiecywali pomoc, ale nic z tego nie wyszło. Marta trafiła do więzienia oddalonego o 4 godziny jazdy od Carracas. Przez długi czas spała na betonowej podłodze w 19-osobowej, ciasnej celi. Jej matka opowiadała, że więzienie przerażało zaniedbanym wyglądem i panującym w nim rygorem. Głos Marty postarzał się o 20 lat. Serce się kraje, jak jej matka dzwoni do więzienia, jest osobą zdołowaną, bez wiary w jutro. Jej mama opowiadała, że gdyby mogła, to poleciałaby do swojej córki, przytuliła, a potem błagała wszystkich o jej uwolnienie, ale koszt biletu to za drogo. Matka Marty próbowała szukać pomocy w Polsce. Ale bez dobrego prawnika nic nie zdziałała. A na takiego ją nie stać. Marta bardzo tęskni za swoimi bliskimi. Jak słyszy 5-letnią chrześnicę, głos więźnie jej w gardle. Płacze, nie jest w stanie rozmawiać, opowiada mi jej matka. Mała chrześnica rysuje dla Marty serca, pisze, jak ją kocha. Jej rodzina wysyła do Marty skromne paczki. Rodzina Marty liczy na to, że w końcu ktoś im pomoże wyciągnąć dziecko z piekła.
mika19….@…:
Jakieś trzy lata temu kiedy byłam na drugim roku studiów, postanowiliśmy jak co roku urządzić sobie w naszym akademiku Wigilię. Przygotowywałyśmy się do niej chyba z miesiąc. Sprzątałyśmy w pokoju chyba nawet dokładniej niż w domu. Ubrałyśmy niewielką choinkę, miałyśmy nawet prawdziwe szklane bombki. Kupiłyśmy ozdoby świąteczne, świecznik, różne przysmaki- wykosztowałyśmy się jak na studentów, wyniosło nas to dużo. Zaprosiłyśmy zaprzyjaźnione pokoje, różnych przyjaciół i znajomych, którzy przyprowadzili swoich znajomych (a więc byli przyjaciele i znajomi króliczka), zebrało się więc trochę ludzi… Kiedy nadszedł ten dzień mimo, że nie był to 24.12.,od rana czułyśmy się wyjątkowo, wszystko jeszcze dopracowywałyśmy, ustawiałyśmy. Wieczorem, kiedy wszyscy już przyszli podpaliłyśmy świecznik, żeby było bardziej świątecznie. Zaczęliśmy dzielić się opłatkiem. Nie doszliśmy jeszcze do połowy, kiedy nagle pojawił się dym. Wszyscy ze strachem zaczęli szukać przyczyny. Okazało się, że pali się stroik na świeczniku. Swoją drogą to niesamowite, jak z takiego małego stroiku może być tyle dymu. Szybko zgasiłyśmy „pożar”, pootwierałyśmy wszystkie okna, ale i tak włączył się alarm. W ekspresowym tempie przybyła portierka z dołu (ta najgorsza) i wszyscy myśleliśmy, że będzie krzyczeć – bo to, to ona potrafi! Ale chyba Jej też udzielił się świąteczny nastrój. Popukała się tylko w głowę, powiedziała, żebyśmy uważali i… życzyła Wesołych Świąt, a potem zaczęła z nami śpiewać kolędy! JAK ONA ŚPIEWAŁA! Ucieszyliśmy się, że to się tak skończyło, długo się śmialiśmy. Do tej pory wspominam tą Wigilię. To była jedna z najlepszych w moim życiu!!!!!!
a.126…@…:
Każdego roku stawiam sobie nowe wyzwania. Od prawie dwóch lat prowadzę aktywny styl życia. Uwielbiam treningi, zdrową żywność. Dieta opanowała moje życie. Kolejnym z tym związanym wyzwaniem było stworzenie domowej siłowni. Razem z bratem odłożyliśmy trochę oszczędność na sprzęt. I wszystko się udało, z czasem brakowało w naszym garażu miejsca na nowe akcesoria. Mogliśmy dzięki naszemu zaangażowaniu korzystać z bieżni, ławeczki, kołyski, rowerka, kiedy tylko mieliśmy na to ochotę. Przesiadujemy tam godzinami i zostawiamy negatywną energię i zbędne kalorie. Chcieliśmy postawić sobie nowe wyzwania. I zorganizowaliśmy wyprawę rowerową. Dzięki znajomościom, wypożyczyliśmy odpowiedni sprzęt, świetne nowe rowery. I tak oto zaczęło się wielkie planowanie. Sprzęt, prowiant, trasa, odpowiednia pogoda. Dzień który wybraliśmy był idealny, 12 lipca. Pobudka o godz 4. I wyruszyliśmy. Nasza trasa liczyła 120 km. Trzymaliśmy się planu, trasy, czasu odpoczynku. Dzień minął nam wspaniale. Kiedy był późny wieczór, powinniśmy już zbliżać się do domu. Niestety, okazało się że trasa ustawiona wcześniej w telefonie nas zawiodła. Drugi raz znaleźliśmy się w tym samym miejscu. Kiedy się zorientowaliśmy, wprowadziliśmy miejsce docelowe – miejsce naszego zamieszkania. Miny nam zrzedły – godzina 21 a do domu 40 km. Na szczęście towarzyszył mi brat, któremu nigdy nie brakowało odwagi i zimnej krwi. Czułam się bezpieczna i nawet zaczęliśmy się z tego śmiać. Mieliśmy odpowiednie oświetlenie. Odpoczęliśmy chwilę i wyruszyliśmy do domu. Wróciliśmy po północy. Najważniejsze że nam się udało a było przy tym mnóstwo radości, zabawy i kolejnej satysfakcji z własnych założeń. Udaje nam się razem spełniać marzenia.
Gosia:
Spotykaliśmy się od 4 lat. On był w Krakowie, ja pod Kielcami. Ale zawsze to ja musiałam pojechać, aby się z nim zobaczyć. Ponieważ go kochałam to jeździłam. Zależało mi, naprawdę mi zależało. Ale chyba jemu nie. Nigdy nie miał czasu i nawet gdy chciałam przyjechać, to często słyszałam: Nie w ten weekend. Zajęty jestem. Po czterech latach mnie zostawił. Tak po prostu bez wyjaśnień. Stwierdził, że nie jest gotowy na stały związek, po czterech latach bycia razem. Ciężko było, ale sobie poradziłam.
Na mojej drodze pojawił się Kamil. Chłopak o rok ode mnie młodszy. Zaczęliśmy się spotykać, ale tym razem nie dałam się robić na boku. Byłam dojrzalsza i wiedziałam już czego w życiu chcę. Po pól roku Kamil mi się oświadczył i oczywiście powiedziałam tak. Świetnie się dogadywaliśmy i wreszcie czułam się szczęśliwa. Zorganizowaliśmy niewielkie przyjęcie weselne. Było około 60 osób, ale dla mnie był to wymarzony ślub.
Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami i urodził nam się śliczny zdrowy syn! Z Piotrusiem nie mieliśmy żadnych problemów. Chował się zdrowo i rozwijał prawidłowo. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Gdy Piotruś miał pół roczku dowiedzieliśmy się o kolejnej ciąży. Zawsze rozmawialiśmy o dużej rodzinie.Dlatego była to nas cudowna wiadomość.
Urodził się Patryk z którym również nie było problemów. Nadszedł szczęśliwy dzień, kiedy go ochrzciliśmy. A kolejnego dnia Kamil wracając z pracy po 22 wpadł w poślizg. Zginął na miejscu. Zostaję sama z dwójką dzieci i ogromną pustką po stracie męża. Muszę się pozbierać, bo mam dla kogo, ale nigdy już nic nie będzie takie samo…
Kinga:
A ja opowiem o mojej największej, choć niespełnionej miłości… Nie sądziłam wcześniej, że kiedyś ktoś tak mną zawładnie, nie miałam już przecież 20 lat, a on na dodatek był o kilka lat młodszy… Przecież wcześniej nie mieściło się to w moich wyobrażeniach o tym, jaki miałby być ten idealny. Bo na pewno nie młodszy ode mnie:) Do dziś nie mogę wyjść ze zdziwienia, że drugi człowiek tak może 'wejść w krew”, że tak go brakuje nawet po paru latach. Nawet u mnie, zwykle opanowanej, rozsądek prawie wtedy zniknął – pewnie dlatego, że przy nim czułam się jak prawdziwa kobieta, czyli taka, która kieruje się głównie uczuciami…. I przyznam Wam się nawet (ale nie mówcie nikomu!:), że bardzo mi się podobało, że ma te swoje męskie, lekko dominujące zachowania, bo były dawkowane z wyczuciem i nigdy nie tłamsiły mojego poczucia odrębności – którego chętnie bym się dla niego zrzekła całkowicie:) I zupełnie nie stosował tych głupich, wydumanych trików, które zalecają poradniki od uwodzenia (bo ich nie musiał wcale czytać) – po prostu był właśnie taki, jakiego chciałam i intuicyjnie wiedział co zrobić, powiedzieć, itd, żeby mnie oczarować. A mnie nawet świadomość tego, czym by się to wszystko skończyło, wcale nie uchroniła przed zauroczeniem. I jakoś pozwoliłam mu na to wszystko – choć wiedziałam, że nigdy nie będziemy razem, bo on już ma rodzinę i nie wyobrażał sobie, żeby skrzywdzić swoją córkę rozstaniem z jej matką (zresztą z żoną układało mu się dobrze, choć przy tym nie ukrywał, że też mu się podobam).
Miałam z nim raz taką dziwną sytuację – choć między nami to emocjonalne iskrzenie było ciągle, więc właściwie nic dziwnego… Podając mu klucze i dotykając przelotnie jego ręki nagle poczułam, jak przeszywa mnie prąd, który leci sobie od dłoni przez całą długość ręki i spływa w dół brzucha.. To zdarzyło się tylko raz i było tak wyraźne, że nie mogłam tego pomylić z niczym innym. Nie wiem, czy on też to poczuł, a nie miałam odwagi zapytać, bo pewnie odpowiedziałby zgodnie z prawdą i nie mogłabym tego zostawić bez dalszego ciągu… Zaskoczyło mnie jednak, że jestem taka „elektryczna” ;)
W bliskim kontakcie z innymi ludźmi niczego takiego nigdy nie odczułam, pewnie dlatego, że większych emocji we mnie nie wyzwalali…
Chciał naszych ukradkowych spotkań, przyjechał nawet raz w niedzielne popołudnie, żeby spędzić ze mną trochę czasu – pewnie nieźle nakłamał żonie z tej okazji… Ale ja nie chciałam dzielić się nim, więc wolałam tego nie rozwijać – i przestał się kontaktować, a dziś zostały po nim tylko wspomnienia…
Anita:
Dziś wróciłam myślą do czasów liceum, jakoś dotąd przeze mnie mało wspominanych…
Była tam dyrekcja z konserwatywnymi poglądami, która potrafiła zrobić dwugodzinną pogadankę dla całej szkoły z powodu butelki po piwie znalezionej w koszu… A gdy przed lekcją rosyjskiego ktoś napisał na tablicy: „Józek, nie daruję ci tej nocy” i zobaczyła to nauczycielka, to też była niezła afera – choć przecież wcale nie narobił tam błędów) i oczywiście dochodzenie, kto jest autorem (jakoś Beaty Kozidrak nikt w związku z tym nie brał pod uwagę:)Wielką próbą dla dyrekcji była sprawa uczennicy III klasy, która była w ciąży i wszyscy spodziewali się, że ją wyrzucą ze szkoły, ale tu sam dyrektor – choć bezdzietny kawaler po 50-tce, i do tego wcześniej pracował w kuratorium – stwierdził, że życie nienarodzone jest najważniejsze i przyszłej mamy nie będzie stresował:) I chodziła z tym ogromnym brzuchem na lekcje, a jak zauważyłam, więcej ostracyzmu ją spotkało ze strony koleżanek niż nauczycieli…
Przez całą pierwszą klasę raczej obserwowaliśmy się, zwłaszcza dotyczyło to osób spoza miasta. Ja w tej szkole znałam tylko kilka osób i żadna nie była w mojej klasie… Pamiętam jak w drugiej klasie jeden kolega, który dostał od rodziców komputer za to, że udało mu się zdać do kolejnej klasy, chciał mnie do siebie zaprosić w rewanżu za to, że w czerwcu pomagałam mu przed poprawką z rosyjskiego. A wiedział, że po lekcjach czasem nawet 2 godziny miałam wolne, czekając na autobus powrotny. Nie wiem, jaką wtedy zrobiłam
minę, ale chyba dość spanikowaną, bo szybko dodał: Ale moja mama będzie w domu… Nie skusiłam się jednak na oglądanie tego komputera, choć przecież raczej nic mi nie groziło…
Basia:
Było to ponad dwa lata temu, przechodziłam przez park w centrum miasta i przejeżdżał rowerem jakiś facet, na oko ok. 30-tki, który minął mnie, po czym zawrócił i zapytał wprost, czy można się ze mną jakoś umówić? Powiedział to jednak w takim pośpiechu i takim tonem mało romantycznym, jakbym mu raczej była winna ze dwie dychy:) Pomilczałam chwilę, mierząc go wzrokiem, bo nieco mnie zaskoczył – byłam przecież zatopiona w swoich myślach, a on mi przeszkodził… Ale po dłuższej chwili nadal stał i nie uciekał, pewnie myśląc, że mam chwilę zawahania i zastanawiam się, co mi grozi z jego strony. Z braku innego pomysłu wypaliłam więc, że to zależy jak ma na imię… Ale tak naprawdę to było mi wszystko jedno – no chyba, że byłby to Ambroży, to jednak nie umówiłabym się…;)
Ale miał na imię Radek, tzn. tak twierdził, a ja go przecież nie wylegitymowałam, bo nie mam uprawnień:) Żeby mnie jeszcze bardziej do siebie przekonać, zdjął okulary przeciwsłoneczne, chcąc zapewne mnie uwieść głębią swoich oczu (chyba zielonych, a może mi się zdawało), ale ja w nich dostrzegłam głównie skłonność do rozpusty:D I miałam rację, jak się później okazało…
Dostał więc ten numer, bo była już prawie jesień (początek września) i niewiele się działo:) Czułam jednak od początku, że to jakiś podrywacz, bo zbyt odważny i pewnie do 10 innych też podszedł tego dnia, taką miał wprawę – ale moja ciekawość socjologiczna zwyciężyła i postanowiłam przynajmniej 'zdobyć’ kolejny typ ludzki do kolekcji. Ale nie zadzwonił tego dnia ani przez następne tygodnie, więc stwierdziłam, że pewnie mu wyglądałam na zbyt trudną do zgryzienia;)
Za jakiś miesiąc znów byłam w tej okolicy i przechodziłam przez ten park – i minął mnie znowu ktoś na rowerze, ale nie sądziłam, że to akurat on – ludzie na rowerach są do siebie dość podobni, zresztą już prawie zapomniałam o tamtym zdarzeniu. I znów zawrócił, tym razem żeby się przypomnieć, że już się poznaliśmy… Ja na to, że możliwe – ale powiedziałam to z taką sceptyczną miną, że na jej widok to sama bym uciekła..:D Ale on nie zamierzał, tylko zaczął się tłumaczyć, że wtedy nie mógł zadzwonić, bo wypadł mu telefon podczas jazdy rowerem, rozbił się dotykowy ekran i w ten sposób stracił wszystkie kontakty. Nie wiem, czy to była prawda, ale od razu zaprezentował ten zniszczony, choć działający telefon, więc powiedzmy, że mogłam w to jakoś uwierzyć. Ale nadal nie podawałam mu numeru, choć wyraźnie dawał do zrozumienia, że to jego cel – stwierdziłam tylko, że współczuję…:) Nie wytrzymał jednak długo tego mojego zdawkowego zachowania, które wskazywało, ze zaraz sobie pójdę, bo nie jestem zachwycona, że znów zawraca mi głowę, więc w końcu wprost poprosił znów o ten numer. Podałam od niechcenia, zakładając, że pewnie znów nie zadzwoni, bo ma taką rozrywkę, albo znów z kimś się założył, że zbierze ileś tam numerów w ciągu dnia:)
Ale tym razem napisał po kilku godzinach, od razu sugerując swoje oczekiwania co do formy spotkania, ciągle pisał o dotyku i przytulaniu, więc po paru SMS-ach przestałam odpisywać. I tak po raz kolejny okazało się, że los jest ode mnie mądrzejszy, bo on naprawdę on powinien zgubić mój numer i nigdy do mnie nie napisać.
Na spotkania bez przytulania nie miał ochoty. Tyle są warte uliczno-parkowe znajomości.
Następnym razem po prostu ucieknę przed podobnym typem:)
Beata:
Witajcie!
Moja najbardziej wzruszająca historia, dotyczy oczywiście, miłości.
Ale to szczególna miłość taka, jaką przeżyłam w swoim życiu po raz trzeci.
Dwie pierwsze zdarzyły się 23 i 19 lat temu.
Jak się na pewno każdy domyśla, dotyczą narodzin dzieci.
A trzeci raz…
Moja starsza córka, Alicja, rodziła w tym roku 6 sierpnia swoją córkę, Judytkę.
Nie mówcie, że w takim razie jestem babcią. Jestem Mamą Mamy. Tak jest ładniej.
Cud miłości i wzruszenie był jednakże inny niż przy narodzinach córek.
Moja córka rodziła, a ja – byłam z nią.
Trzymałam ją za rękę, dawałam wodę do picia, pomagałam przeć, trzymając jej stopy.
Podtrzymywałam Ją na duchu, ocierałam pot z czoła, pocieszałam i oglądałam cud narodzin.
Aby tego było mało, moja Alicja rodziła dokładnie w tym samym miejscu tej samej porodówki, na tym samym łóżku, na którym przyszła na świat.
A poród przyjął lekarz położnik, który 23 lata wcześniej przyjmował Ją na świecie!
Czy to nie piękna historia?
Kiedy Judytka pojawiła się po 4 godzinach, zobaczyłam najpierw jej malutkie ciałko, a potem zagniewaną buzię, która była kopią twarzy mojego zięcia:)
Zdarta skóra.
Teraz Judi ma 4 miesiące, jest silna, uwielbia jedzonko i pierwszy świadomy uśmiech podarowała mnie – Mamie Mamy.
Emilia:
Moje życie jest raczej poukładane i przewidywalne, ale… Mam takie jedno wspomnienie ze studiów, sprzed 15 lat – dość niewyjaśnione i pełne podtekstów…
Mieliśmy pewne zajęcia z osobą płci żeńskiej (nazwijmy ją panią D.), która była postacią dość osobliwą i chyba celowo się postarzającą, bo – jak to określała moja najbliższa wówczas koleżanka – nosiła „przypałowy przyodziewek” w postaci zapinanych pod samą szyję bluzek z żabotem i spódnic plisowanych o długości za kolano, rodem chyba z lat 80. Uczesanie też miała takie bardziej konserwatywne – jakby z epoki „Ani z Zielonego Wzgórza”… Ale może cały ten podskórny konserwatyzm był spowodowany tym, że rodzice dali jej – na szczęście na drugie imię – Genowefa?!?
Do rzeczy jednak, bo niepotrzebnie rozwijam kontekst, który nie stanowi tu sedna opowieści. Dopowiem jeszcze tylko, że ta moja koleżanka przez całe studia kurczowo trzymała się mnie, bo sama – pochodząc z Płocka – miała poczucie, że musi na kimś oprzeć się w tym zbyt wielkim mieście, żeby nie zginąć:) I jakoś tak od początku padło na mnie, jako że sprawiałam mylne, ale silne wrażenie osoby, która w każdej sytuacji sobie poradzi i znajdzie z niej jakieś wyjście:)
Tak więc przez całe studia trzymałyśmy się razem i na większości zajęć byłyśmy w jednej grupie, siedząc obok siebie. I właśnie na tych zajęciach koleżanka szybko zorientowała się, że pani D. wyraźnie jej nie lubi – a mnie wyróżnia… Na tej podstawie odkryła, że na pewno jest przez nią odbierana jako konkurencja w jakiejś wyimaginowanej walce o moje „względy”… I tak zrodził się w jej głowie pomysł, że pani D. jest mną zafascynowana…:)
Faktem jest też, że to nadmierne zainteresowanie i ja odczułam… Na zajęciach zawsze podobało jej się wszystko, co mówiłam i dawała temu wyraz chyba zbyt entuzjastycznie. Nigdy też nie przeszła obok mnie bez słowa na korytarzu, zawsze uśmiechnęła się i zagadała, interesowało ją, co czytam, jakie filmy oglądam itp. – i miałam wrażenie, że strasznie dużo chce o mnie wiedzieć. Raz spotkała mnie przed uczelnią, bo akurat czekałam na moją siostrę, która jak zwykle się spóźniała i byłam w szoku, kiedy zaoferowała mi skorzystanie ze swojego telefonu (bo nie wszyscy je wtedy mieli…), żebym do niej zadzwoniła i dowiedziała się, gdzie jest. Dręczyła mnie tak sobą chyba z 10 minut… A ja marzyłam wtedy tylko o tym, żeby wreszcie sobie poszła i na wszelkie taktowne sposoby starałam się ją spławić. O tym incydencie nawet koleżance nie powiedziałam, bo dopiero by ją wtedy fantazja poniosła;)
Do innych studentów pani D. zupełnie nie miała takiego podejścia, a tę moją koleżankę co najmniej ignorowała, a czasem odnosiła się do niej nawet z lekką niechęcią. A to, jak przebiegał egzamin po całym roku naszych zajęć, całkowicie utwierdziło moją koleżankę w jej domysłach. Otóż, mimo że była przygotowana i ponoć odpowiedziała na wszystkie jej pytania, dostała tylko trójkę – jako jedyna z całej grupy… A nie sądzę, żeby na nią zasługiwała. Drugą sprawą była ponoć niemiła atmosfera, jaką pani D. stworzyła podczas egzaminu (a przy mnie szczebiotała jak wróbelek). I moja koleżanka poczuła się tym wszystkim bardzo poszkodowana, więc poszła ze swoją sprawą do dziekana. Oczywiście wątku obyczajowego, czyli domniemanej zazdrości o mnie, nie podnosiła w swoich zarzutach, domagając się tylko ponownego egzaminu u innego pracownika tej katedry. Dziekan potraktował ją poważnie i przychylił się do tego postulatu, przyjmując stosowne podanie, a kolejny egzamin – tym razem u przełożonej pani D., która nie prowadziła u nas nigdy żadnych zajęć – koleżanka zdała na bardziej obiektywną czwórkę:)
Do dziś z mieszanymi uczuciami o tym myślę – bo nigdy nie wpadłabym na to, że stanę się kiedyś obiektem zainteresowania innej kobiety… A w tym przypadku chyba właśnie tak było:)
Monika:
Sama doktor odsyłała do mnie pacjentów, bym powiedziała im o leku i procedurach. Kuriozum. “Pacjencie lecz się sam” – to o mnie:)
Mam zupę odchudzająco-oczyszczającą własnego pomysłu, na której tak schudłam. Działa! Komu nie polecę, ten zadowolony i podaje dalej:)
Teść już nie żyje, a teściowa jest tak zapamiętała w swej nienawiści, że mąż spotyka się z nią tylko w sądzie. Ona jest weteranką,bo całe życie z kimś się sądzi, a dla nas to nowość. Wie, jaką mamy ciężką sytuację, ale chyba postawiła sobie za punkt honoru i wykrzyczała mężowi: „ja cię zmuszę do alimentacji”.
Sama nauczyłam go języka angielskiego i podstaw rosyjskiego. Nauczyłam go grać na cymbałkach, keybordzie i flecie, ale też i na liściu,trawie :)
Edyta:
Moja historia przypominać może sceny rodem z komedii romantycznej i choć romantyczką nie jestem, to zaręczam, że miała ona miejsce w rzeczywistości. Z wielkim sentymentem cofam się do zdarzenia z przeszłości, które totalnie wywróciło moje życie do góry nogami, dlatego na zawsze gościć już będzie w moich wspomnieniach. A zaczęło się tak… Niczego nieświadoma mknęłam sobie jak zwykle rowerem po ulicach, pogrążona toczącym się akurat pojedynkiem rozmaitych myśli w mojej głowie. Było babie lato, opadłe liście cicho szeleściły pod kołami, promienie wrześniowego słońca igrały na mojej twarzy, a ja urzeczona pozwoliłam sobie rozkoszować się przez chwilę jego blaskiem. Trwało to zdecydowanie więcej niż chwilę, bo nie udało mi się wyhamować w porę. Spotkanie mojego przeznaczenia było z serii tych bolesnych, przypłaciłam je stłuczonym kolanem. Miało ono melancholię zatopioną w niesamowicie zielonych oczach, czerwoną koszulę w kratę oraz nieśmiały, aczkolwiek uroczy uśmiech ala Hugh Grant. Moje serce dostało od razu palpitacji, zanim jeszcze do mojej głowy dotarła powaga sytuacji. To było coś jak magnetyzm, nie mogłam powstrzymać się, aby na niego nie patrzeć, choć wewnętrznie rozrywał mnie ogromny wstyd i zażenowanie. Spodziewałam się już odpowiednich epitetów na mój temat, bądź krytykę mojej jazdy i byłoby to całkiem zrozumiałe w tej sytuacji, lecz nic takiego nie nastąpiło. Jego nowo kupiony garnitur leżał rozrzucony na chodniku, a on zamiast go otrzepywać, pochylał się nade mną z zatroskaną miną. Takiego go właśnie zapamiętałam, jako opiekuńczego, kulturalnego chłopaka, który postawił sobie za obowiązek, nieść pomoc innym. W ramach przeprosin za ubrudzony garnitur zaproponowałam wspólną kawę i zwrot kosztów pralni. Nie chciał nawet o tym słyszeć, opatrzył mi kolano, posadził na ławce w parku i przyniósł kawę na wynos. Z godziny zrobiło się cztery, a my czuliśmy oboje jakbyśmy znali się całe życie. Teraz jesteśmy razem, wspólnie wspominamy nasze pierwsze spotkanie, przypominające kadry z filmu. Co najważniejsze, nasza znajomość rozwija się w dobrym kierunku, planujemy wspólny sylwester, później mam nadzieję kolejny, aż w końcu dojdzie do zakończenia… i żyli długo i szczęśliwie :)
Żaneta:
Chodziłam do liceum w małym powiatowym mieście, dojeżdżałam tam codziennie oczywiście, a na dworzec szło się przez mało urokliwy wtedy park – siedlisko meneli. Teraz wygląda on o wiele bardziej cywilizowanie, nawet rzeczka jest czysta, a wtedy przypominała ściek dla okolicznych domków na obrzeżach miasta… I kiedyś w maju idziemy sobie z koleżanką na ten dworzec, było dość ciepło, więc byłyśmy już dość lekko ubrane, a tu na ławeczce o dziwo, nie menele siedzą, a dwóch sympatycznie wyglądających staruszków (w wieku, który wg moich nastoletnich obliczeń plasował się ok. 100 lat, a dziś to tak na 70- 75 lat bym ich oceniła;)… Więc przechodzimy obok nich i nagle słyszymy szept: „Ale piersi…” – nie precyzowali jednak dokładnie, o które im chodziło, a my oczywiście nie dopytywałyśmy… Nie wiem, jak koleżanka, ale ja byłam zaskoczona najbardziej tym, że oni w ogóle jeszcze coś widzą! I że w tym wieku jeszcze mają takie zainteresowania;)
Zobacz również:
Kącik porad – czytelnicy pytają, eksperci odpowiadają
Konkursy z nagrodami
Najciekawsze Pomysły na Prezent – perfumy do wygrania!