Najlepszy tusz ever – Max Factor False Lash Effect!
Gdyby ktoś spytał mnie jaki kosmetyk (do makijażu) zabrałabym ze sobą na bezludną wyspę lub jaki kosmetyk najbardziej lubię albo nawet jakiego kosmetyku miałam najwięcej, najczęściej kupuję – na wszystkie pytania jest jedna odpowiedź: tusz do rzęs. Nawet jeśli nie maluję twarzy podkładem (bo jest lato, albo idę do sklepu po drugiej stronie ulicy) to o tuszu nie zapominam nigdy.
Co więcej – niewiele osób widziało mnie bez tuszu na rzęsach, a jak zdarzyło im się zobaczyć zawsze przyglądali się z niedowierzaniem – czy to na pewno Agnieszka:> kilka razy padło nawet pytanie czy nie jestem chora. Nie kochani, nie jestem po chemioterapii, po prostu się nie pomalowałam :)
Natura, albo Mama obdarzyła mnie rudymi włosami, a co za tym idzie – rudymi rzęsami. Tak więc w wersji saute wyglądam jakbym ich w ogóle nie miała. Tuszuję je więc mocno, bardzo czarnymi tuszami i kilkoma warstwami. Przetestowałam już naprawdę sporo tuszy. Ale… odkąd na rynku pojawił się MF False Lash Effect już chyba w międzyczasie kupiłam tylko 2 lub 3 inne tusze i każdy z nim przegrywał.
Ma idealny kolor, idealną szczoteczkę (gumową!) grubą i gęstą. Świetnie pogrubia rzęsy, wydłuża i przede wszystkim rozdziela i nie skleja nawet przy kilku wartwach.
Co ciekawe, MF wydawał ten sam tusz już w kilku kolorach opakowań – tak, to wszystko jest ten sam tusz, miałam już w każdej wersji kolorystycznej i każdy był świetny! :)
Teraz akurat mam złoty i jest tak samo świetny :)