Jedno z poczytnych pism kobiecych głosi, że najmodniejsze tej jesieni są kolory: fiolet, błękit, brąz, szarość, czerń, zieleń i brąz. Dla jednych piękna paleta, dla innych koszmar z ulicy Wiązów. Aż kusi mnie, aby dodać coś o masakrze piłą mechaniczną, ale mogłabym tym samym popaść w niełaskę wielbicieli gatunku. Bawiąc się, więc dziecinnie, w wyliczankę „Entliczek-Pentliczek” – wybieram czerwony i bęc. Zupełnie poza klasyfikacją.
Czerwień chyba od zawsze była moim ulubionym kolorem. Seria pytań „dlaczego?”, którą mam już na szczęście za sobą, doprowadziłaby uważnego słuchacza do wniosku, że tak naprawdę to nie wiadomo, ale tak jest i już. Dziecka nie da się jednak zadowolić odpowiedziami wieloznacznymi i mały człowiek daje nam dopiero wówczas spokój, gdy wyjaśnienie mieści się w kategoriach pojęć mu znanych. Jeszcze lepiej, gdy można tego dotknąć, zobaczyć, a najlepiej spróbować. Wyjaśniając dziecku musiałabym, więc powiedzieć, że lubię kolor czerwony, bowiem pasuje on do moich czarnych niesfornych loczków i oczu, które bezbłędnie potrafią imitować czarne węgielki. Byłaby to jednak odpowiedź kłopotliwa, rodząca kilka następnych pytań, poczynając od tego, co to znaczy „pasuje”. Wypadałoby, więc powiedzieć, że lubię kolor czerwony, bo jestem dorosłym Czerwonym Kapturkiem. Ale wówczas zostałabym zapytana, jak to jest być zjedzonym przez złego wilka. Mogłabym w końcu powiedzieć, że lubię kolor czerwony, bowiem smakuje mi wszystko, co jest czerwone. Niestety byłoby to niezgodne z prawdą, bo w odpowiedzi na kolejne pytanie: „Czy muchomor też?”, musiałabym zaprzeczyć. Po głębokim namyśle, zmąconym już frustracją, stwierdziłabym więc, że lubię kolor czerwony, dlatego, że uwielbiam truskawki, bo przecież wszystkie dzieci, za nimi przepadają. Oczywiście mój syn i tutaj wykazałby się inteligencją, oddziedziczoną zapewnie po rodzicach i stwierdził, że on nie lubi, bo przecież ma na nie alergię. Tym stwierdzeniem wyprowadziłby mnie oczywiście natychmiast z równowagi psychicznej, która w normalnych warunkach pozwala mi ujarzmiać moje choleryczne usposobienie i resztką zdrowego rozsądku wysyczałabym zjadliwie, że czerwony jest moim ulubionym kolorem, bo go lubię, bo takie jest moje lubienie… i już… i kropka. W odpowiedzi nareszcie może usłyszałabym westchnienie ulgi, brzmiące jak: „Acha!”
Powracając jednak do tematu, który zaplątał się gdzieś w dygresjach, muszę z przykrością stwierdzić, że dziura w mojej szafie obejmuje niemal wszystkie kolory uznane za modne w tym sezonie. Nie krzyczcie jednak, że to nie dziura, a przepaść (śmiesznie stopniuje się wyraz dziura od dziureczki do… dziurzyska?). Mieszczę się, bowiem w standardach. Wielcy projektanci mody także przeskakują paletę barw i twierdzą, że czerwień także nosić można, a nawet należy i to w najróżniejszych kombinacjach. Dla pięknego przykładu wspomnę chociażby kolekcje: S. Hill, D. Lama, F. Morello, Thakoon, M. Williamsona, D. Karan, Andrew GN, Iceberga, Z. Posena, Costume National, D. Hannanta, Loewe, V. Westwood, S. Gonzaleza, Dries van Noten, C. Charles, DkNY, G. Yurkievitcha, S. Ferragamo, Issa, G. Valli, JP Gaultiera, Baby Phat, Moschino, Tessuti, J. Saundersa, D. Jonesa, E. Chanan czy N. Ricci. W kolekcjach dumnie prezentują się czerwone płaszcze, kurtki, spodnie, garsonki i sukienki wszystkich możliwych wzorów i fasonów. Rozpalają zmysły piękne buty, torebki i wszelkie inne dodatki utrzymane w trendzie czerwonej mody. Cieszą oko wszystkie subtelne koralowe odcienie, niosą ciepło i radość, napawają pozytywną energią i ekspresją. Uwodzą i budzą moje namiętne pożądanie. Nie istnieje dla mnie kolor bardziej piękny, bardziej zmysłowy czy bardziej uwielbiany. Odzwierciedla moje wewnętrzne „ego”, moją naturę, moją żywiołową i nieco choleryczno- impulsywną osobowość.
Jeśli jednak czerwień nadal inspiruje kreatorów mody mogę spać spokojnie wiedząc, że wszelkiego rodzaju karminy, karmazyny, korale, pąsy, amaranty, szkarłaty, purpury, cynobry i rubiny wdzięcznym rumieńcem zdobią moją szafę. I mogę dumnie paradować po ulicy niczym gil w czerwonym kubraczku lub czeczotka w koralowej czapeczce, które każdej zimy wyróżniają się wśród swoich szaro-popielatych, nudnych towarzyszy.
A dla zupełnego spokoju duszy i estetyki wystarczy, że ową wspomnianą gazetę wrzucę do pieca, który zjada wszystko, uśmiechając się bajecznie ciepło czerwonawym płomieniem.
Dodała: Marta (z cyklu: Moja dziurawa szafa)