126

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

[quote=Adam K.]Wiedza wtedy: do Krystyny podeszła lekarka - zakonnica z wynikami.
- Bóg zabronił mi kłamać. Pani jest śmiertelnie chora, to jest kwestia tygodni. Jedynym miejscem dla pani jest hospicjum w Będkowie. Nie będzie pani cierpieć, innym będzie łatwiej.
Wiedza dziś: to Krystyna poprosiła lekarza - zakonnicę o wiedzę na temat swojego stanu zdrowia. Rozmawiały życzliwie, długo - jw. Krystyna zadzwoniła jedynie do Gośki. Gośka do mnie.[/quote]

To na pewno nie było przyjemne dla tej zakonnicy, mówić o nieuchronnej śmierci swojej pacjentce... Wolała ujawnić bolesną prawdę niż kłamać... Ja bym jej nie oskarżała o znieczulicę i okrucieństwo, po prostu w tych warunkach lekarz musi się zdobyć na szczerość bo kłamstwo nie uratuje czyjegoś życia...

127

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Lekarz powinien raczej dawać nadzieję, podtrzymywać pacjenta na duchu...Ale jak ona zapytała wprost, to bez sensu już było kłamać bo pewnie obie już wiedziały jak będzie...

128

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Ośrodek Medycyny Paliatywnej i Hospicyjnej - Będkowo

Hasło na ulotce informacyjnej: "Utrzymać życie i działać na korzyść życia - oto, co dobre"

Blisko osiem kilometrów od domu. Znałem ten obiekt i jego przeznaczenie sprzed kilkunastu lat. Poprzedni teść dożył tam ostatnich dni. Ten sam szef - lekarz, z pochodzenia obcokrajowiec. Były oddział zakaźny szpitala w Trzebnicy. Rozbudowany na bazie poniemieckich budynków, dwu-trzykondygnacyjny, schludny, wkomponowany we Wzgórza Trzebnickie i las bukowy. Kilkaset metrów od trasy Wrocław - Poznań. Cisza wokół, porządek, czasami ktoś z personelu przemierzy niewielki plac. Znudzone koty bez perspektyw, bez skierowania do placówki, grzeją w jesiennych promieniach słońca swoje zapasione cielska, uważnie obserwując miski, by na czas zjeść obiad, gdy jest już po obiedzie. Jeden z nich jest w 100% czarny - jak Dina.
Trzynasty października - data, której się bałem. Minęło dziesięć dni domowej opieki hospicyjnej. Teraz mój mózg musi powoli dokonać przewartościowania znaczeń słów, musimy zmienić wspólną semantykę. Gdy "złe" powoli dawało znać o sobie, któraś z koleżanek wspomniała o istniejącej we Wrocławiu Klinice Bólu. Miała dowiedzieć się czegoś bliżej, załatwić coś. Dotychczas nie wiem o jej istnieniu bądź nie. Spodobał mi się jednak ten zwrot. Zamieniłem więc Hospicjum na Klinikę Bólu. Uprzedzałem wszystkich do samego końca, by używali go jak najczęściej i zamiennie dla słowa "hospicjum". Krystyna sama go bardzo często używała. Uwielbiałem słuchać, jak mówiła przez telefon do kogoś, iż miejsce, w którym się znajduje, dla niej osobiście powinno tak się nazywać. To było piękne. Dyplom, stetoskop, habit - poszedł się dymać. 
Nie wiem skąd, ale miałem gdzieś pod ręką tygodnik "Polityka", nr 27(2914) z dnia 03.09.2013, a w nim artykuł reklamowany na stronie tytułowej: "Skazani na ból - polska służba zdrowia ma opinię okrutnej" - Edyta Gietka. Te kilka dni bólu, który zafundowałem swojej żonie, są dla mnie próbką okropności, które przeżyły, przeżywają i będą przeżywać wszyscy ci nieszczęśnicy, niemający tego "szczęścia". Miejsca w dobrze zarządzanym hospicjum, blisko domu, gdzie dla bólu nie ma miejsca. Piszę i dziękuję, tym bardziej w sposób szczególny, że już nigdy nie usłyszałem tych słów:
- Boże, zabierz mnie, Boże, co ja ludziom zrobiłam, że tak muszę cierpieć? Adaś, weź mnie zabij. Boże, nie wytrzymam, za jakie grzechy ja tak cierpię?
Nie ma twardzieli na takie cierpienie, na takie słowa - a jeśli są, to niech mają ten przywilej, że los im i ich najbliższym sprzyjać będzie do końca świata...
W tym zakresie byłem spokojny, pies i kot - wszyscy odetchnęli. Nie ma piękniejszej perspektywy. Jest tak ciasno od wiary i nadziei, że ponad czterdzieści przymiotników na określenie bólu nie znajdzie dla siebie kącika. Won na zawsze.

"Klinika Bólu" - blok C,Sala czteroosobowa, wewnątrz sali łazienka dostosowana do osób niepełnosprawnych. Miejsce "najlepsze" - z trzech stron ściany, własny kąt. Czuła się bardzo słaba, do łóżka musiała dojechać wózkiem. Papiery, przyjęcie trochę trwa, ale chcę zostać jak najdłużej. Kręcę się wokół, siedzę w słońcu na ławce obok kotów.
Blond lekarka w balzakowskim wieku siada obok i mówi:
- Pan wie, że my tu nie leczymy pacjentów, którzy do nas przyjeżdżają?
- Wiem.
- Zrobimy wszystko, żeby polepszyć zdrowie pańskiej żony, by nie bolało.
Cisza.
- A jeśli chce mnie pan zapytać o coś jeszcze, to z tym pytaniem tam...
Wskazała spojrzeniem na błękitne, jesienne niebo. Koniec instruktażu o umieraniu. Nie miałem pretensji. Krótko i na temat. Tak rzeczywiście czułem, no chyba żeby... nie wiem, co czuła, nie wiedziałem wtedy i do końca nie wiem i teraz, ale można przyjąć, że czuła to, co mówiła, bo mówiła to samo różnym osobom w różnych sytuacjach. Krótki pobyt w Klinice Bólu, powrót na górkę, psy, koty, zdrowie. Berlin czeka.
Przyjeżdżałem  dziesiąta - jedenasta, średnio do piętnastej z przerwą na piwo w samochodzie. Pilnowałem, żeby zjadła obiad. Szło to kiepsko, chociaż była to górna półka z tego, co oferowano jako catering w innych przybytkach opłacanych przez NFZ. Myszka w domu kurzyła coraz więcej, jakieś cienkie, mentolowe fajki, ale fajki. Nie palę od wielu lat. By puścić dymka, w grę wchodził wózek, którego nie było i wyjazd na świeże powietrze razem ze mną. Problem rozwiązał się sam, gdy zapytałem jedną z miłych pań - Kryśkę, co zrobić ma Krystyna - na co jej imienniczka poradziła:
- Chcesz palić, to właź do łazienki i pal.
- Nie wolno.
- Tu nie wolno być zdrowym, reszta ludzkich przypadłości ze śmiercią włącznie - wolno.
Wtedy dowiedziałem się o bardzo dużej liberalizacji w podejściu do regulaminu NFZ. Chcesz psa albo kota - niech ci przywiozą. Chcesz gorzały - powiedz lekarzowi - dostarczy, co trzeba. Jaka radość: na ścianie nie ma, a w życiu jest - regulamin ludzi umierających. Napisało go życie, bo żaden trzydziestoletni spec w centrali by na to nie wpadł.
Jednak krzywa własnych możliwości pójścia na dymek malała. Cztery kroki do łóżka. Chodziła sama, chodziła z balkonikiem, jeździła sama na wózku, gdy jej pomagałem usiąść i położyć się. W ostatniej fazie w Trzebnicy poprosiła, bym jej kupił papierosy, bo nie wzięła do torebki. Kupiłem. Nietkniętą paczkę później komuś dałem.
Pytanie o stan i rokowania stawały się coraz bardziej bezprzedmiotowe. Ja wiedziałem, personel wiedział - wiedział o tyle pewniej, iż mógłby obstawiać bez obawy o przegraną. Powoli nadchodził czas, że tłumaczyłem wszystkim wokół, jaki to czas, jakby oni nie mieli zegarków od pierwszej komunii.
Wieczorne "msze święte" przez telefon z Gośką odbywały się z absolutnej konieczności. Ich treść czasami poznawałem za pośrednictwem jednej bądź drugiej. Jadła naprawdę niewiele, zachowywała jeszcze w sobie tę dziecięcą pokorę, by zasłużyć na słowo pochwały od kogokolwiek:
- Dzisiaj ślicznie pani zjadła.
Chociaż część potrawki z surówką zjadłem na miejscu, kulturalnie część zostawiając, by nie wzbudzić podejrzeń. To było najgorsze, bo po piwie, nawet wypitym w samochodzie, mam apetyt, ale trzeba zostawić. Gdy była wątróbka, cichaczem zawinęła w serwetkę:
- Dla kota - kochanej Dinki.
Raz się połaszczyłem, rozglądając się na boki parkingu ugryzłem kawał świńskiej wątroby. Zatkałem się nie na żarty.
_ Paluszki rybne dla kota, a te kostki dla psa.
- Coś Ci ugotuję.
- Nie trzeba.
Wiedziałem.
- Dużo jem na śniadanie.
Nie wiedziałem.
-Dobrze, ugotuj rosół.
To naprawdę lubiła - dużo makaronu, żółte oczka biednej kury.

***

"Dziewczyny z Berlina" przyjeżdżały regularnie co weekend, w różnej konfiguracji, przywiezione przez Lidkę bądź Alę. Tamten świat przyjeżdżał do niej, do hospicjum i był równie realny, jak przez te kilkanaście lat wstecz. Cieszyła się, uczestniczyła w wydarzeniach, wydając o nich swoją opinię. Wiedziała, co się zmieni gdy wróci.
Obiad jej nie odpowiadał.
- Przecież mam rosół w lodówce - zjem.
W kuchni naprzeciwko sali podgrzałem go w mikrofali - potem zje..a - napisane: Obcym... A gdyby tak każdy...

Blok C hospicjum w Będkowie - u góry mieści się administracja, na poziomie parteru sala chorych, zaplecze logistyczne, ładnie przeszklona świetlica z TV i skórzanymi kanapami. Dotychczasowe leki przeciwbólowe nie pomagały, dostawała co cztery godziny morfinę do portu, a później, gdy nie można było przezwyciężyć bólu - dawkę dodatkową. Praktycznie spała przez cały czas. Gdy przyjeżdżałem, po kilku chwilach robiła się zborna co do miejsca i czasu. Gdy ją wyrywał z półsnu telefon - bywało różnie.
- To nie jest morfina, która uzależnia - lekarka niepytana rozwiewała moje obawy, gdy ją poprosiłem na rozmowę do świetlicy.
- My naprawdę niewiele więcej wiemy niż pan widzi.
- Jeśli państwo macie jakieś nieuregulowane sprawy prawne, to jest ten czas, by to zrobić.
Nie mieliśmy, Myszka była zborna, już niestety w pampersach. Nie robiła z tego szczególnej sprawy. Łatwiej żyć - mówiła z perskim okiem.
Tak, z pewnością łatwiej. Cieszyłem się, że dzięki morfinie nie szuka związku między pampersem a przyszłością.

129

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Myślę że każdy lek jakoś uzależnia, ale jeśli daje lepsze samopoczucie, to ja bym nie dyskutowała z lekarzami, którzy przecież nie mają zamiaru otruć pacjenta... Zwłaszcza w tym stanie, kiedy  już się nie leczy tylko unika bólu...

130

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Nawet trudno mi sobie wyobrazić, jak to jest żyć z takim wyrokiem śmierci, wiedząc że niedługo się to skończy... Co człowiek wtedy myśli? Najgorsze, że nie może nic zrobić, jest przykuty do łóżka i zdany na łaskę innych...

131

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Lekarze mają bardzo niewdzięczną rolę mówienia o śmierci, są przekaźnikami złych wiadomości, ja osobiście chyba długo bym nie wytrzymała w takiej pracy...

132

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Dla chorego człowieka chyba najgorszy jest brak nadziei że będzie lepiej... Taka wiadomość psychicznie zabija.

133

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Po ponad 40 latach dowiedziałem się, że nie urodziłem się w dniu, który mam w dokumentach. Urodziliśmy się dzień wcześniej - 28 października 1956 roku w Tuszynie. Ojciec, mając szereg szczególnych powodów do oblewania, tj. jego imieniny, urodzenie się bliźniąt, a już dwie rozdziawione gęby czekały, dał w szyję, zarejestrował potomstwo z datą 29 i poszedł w długą na zawsze. Pamiętam to tylko dlatego, że cerber wszystkich rodzinnych dat wdała się w bardzo rozgorączkowaną dyskusję z matką.
- Będziesz mi mówiła, kiedy go urodziłam.
- Będziesz mi mówiła, że nie pamiętam, kiedy kto się urodził i kiedy ma imieniny - to Gośka podczas jakichś świąt Bożego Narodzenia u mamy w Łodzi, gdzie byliśmy razem z Krystyną - konkubenci od paru lat. Z nudów drugiego dnia świąt, gdy było sporo zjedzone i wypite, Gośka zaczęła czytać horoskopy oparte na datach urodzenia i sprawa się rypła. Od tej chwili urodziny obchodzę w Tadeusza - 28 października. Tadeusz - sąsiad, świadek na naszym ślubie, z synem Krystyny - Tomaszem, wiedzieli o zmianie daty moich urodzin. Zadzwonił, życzenia obustronne. 
- Przyjdź jutro z Józkiem.
Siedzimy w trójkę, gdzieś przy drugiej flaszce, dzwoni Krystyna.
- Przewieźli mnie do Trzebnicy, będą przetaczać krew.
Byłem po południu, nikt nic nie mówił ani jej, ani mnie. Tzn. poziom czerwonych krwinek obligował lekarzy do takich działań, ale na miejscu tego nie robią. Stało się, trudno - nie pojadę, za dużo wypiłem. W Będkowie czuła się bezpieczniej, inny klimat, brak harmideru, jaki jest na dużym oddziale.
Alkohol i gniew zrobiły swoje - zawiózł mnie syn Konrad - zostaję na noc.
- Musi pan mieć zgodę dyrektora szpitala.
- Dzwoń na policję - ja zostaję - do jakiejś pielęgniarki.
Myszka czuła się "dobrze". Cieszyła się, że jestem. Wziąłem ją za rękę, ciepło, zasnąłem. Gdzieś koło trzeciej nad ranem, gdy się przebudziła.
- Pójdę do domu, nie mam przy sobie kasy na taxi, jutro muszę wrócić. Mimo późnej pory zadzwoniła ze swojego telefonu po Konrada. Przyjechał.
Było to ostatnie w pełni świadome zachowanie mojej żony. Noc ze środy na czwartek. W sobotę o 10.20 zmarła.

Następnego dnia rano wjechałem na szpitalny parking. Znaleźć miejsce to cud lub przypadek. Wciskam się strasznie koślawo. Tył auta wystaje. Tu jeździ się wolno - pocieszam się wychodząc, by spojrzeć. "K...a - nie mam saszetki. Ja pier...ę - jeszcze mi tego brakuje".
Spakowali w dwa wory, czarne plastikowe wory, wszystko, co należało do Krystyny. Pojechała tylko na przetoczenie koncentratu czerwonych krwinek. A tu stały na korytarzu dwa czarne wory z napisem: Kołodziejczyk. Kazali zabrać, zabrałem. Nikt nic nie wie. Na jej łóżku pacjentka - mnóstwo aparatury.
- Mnie wczoraj nie było, pańska żona została przewieziona do szpitala w Trzebnicy.
Ciągnę czarne wory, saszetka pod pachą. Woda mineralna, soki, ubrania, kosmetyki. Przez podwórko, parking naprzeciw elektronicznej bramy. "K...a mać, położyłem saszetkę na dachu samochodu, wrzucając wory do bagażnika. Szpital oddalony jest o kilka kilometrów od hospicjum w Będkowie. Wszystkie dokumenty, resztka pieniędzy. Wracam. Zgłaszam w sekretariacie, rozpytuję wszystkich napotkanych.
Mam przes..ne, nikt nie powiedział, co zastanę w szpitalu. Kilkaset metrów do drogi nr 5 jadę powoli, marząc naiwnie, że znajdę.
Wracam. Do czego? Spakowali wory, nazwisko. Zacząłem się trząść, kiepsko prowadzę. Doładuję telefon, zadzwonię na policję. Ostatnia rzecz to problemy związane z identyfikacją mnie, samochodu i Bóg wie, czego jeszcze. Pocieszam się: znajdą się. Geniusz idioty - część pieniędzy wyjąłem i schowałem wśród kieliszków. Wewnętrzny jest na trzecim piętrze. Prawie wchodzę. Telefon. Jolka - radca prawny z papierami. Zgłosił się facet. Znalazł saszetkę, w niej telefon do niej. Jechał w przeciwnym kierunku, zawrócił, otworzył drzwi, capnął. Ulga. Rozgrzały się trzewie wiary. Będzie dobrze. Na policję nie dzwonię.
Wychodząc z windy słyszę ten przeraźliwy krzyk. Znałem go z hospicjum, z sali obok, męskiej sali, przedzielonej ścianą z dziurą w środku pod sufitem na klimatyzator - wspólny. Krystyna przyzwyczaiła się do tego, zarzucając nieznajomemu brak taktu. Teraz wyła zupełnie nie zważając na fakt, iż tutaj większość wyzdrowieje.
- Boże, obiecali jej brak bólu. W XXI wieku ból jest wyeliminowany z opieki paliatywnej w fazie terminalnej i agonalnej. Słowa z jakiejś ulotki. Myszka krzyczy z rozpaczy. Znów wyjdę na skur....na.
- Pańska żona nie cierpi - lekarka oderwana od komputera w swoim gabinecie, tam nie słychać.
- Słuchaj, z wykształcenia jestem psychologiem klinicznym. Widzisz w tych przebudzonych oczach paniczny lęk, paniczną bezradność w ruchach rąk, broniących się przed cierpieniem umierającego człowieka. Masz możliwość - psychotropy.
- Proszę.
Pielęgniarka podpięła się pod rozgałęzienie do portu.
Myszka była cichutka, spokojna jak ciepła, niewinna kotka.
Gdzieś po dwóch godzinach nieobecności, wyciszona, z chwilową świadomością mojej obecności, wypowiedziała po raz pierwszy i ostatni:
- Zawiodłam cię, że nie umarłam.
Jedno z tysiąca słów, tysiąca drzew w lesie, bez większego znaczenia dla osobliwości każdego z nich, wypowiedziane bez żadnego nacisku, bez konstrukcji emocjonalnej, równie szybko zapomniane, co wypowiedziane. Następne zdania miały kolor tęczy. Było to między morfinami. Wypowiedziane bez bólu, lęku, jak piękne motyle pojawiające się zewsząd.   
- Będzie dobrze.
- Nie martw się - widzisz, jaka jestem dzielna.
- Daj łapkę.
W tym momencie Myszka była sama, na bezkresnym pustkowiu milczących dusz, które spotkała we śnie. To był ten rodzaj chwili, gdy lęk odchodzi zawstydzony swoją destrukcją, nadprogramowością celów. Nigdy wcześniej, oprócz słów, jak chwilowa modlitwa w bólu, nie wypowiedziała słów zwątpienia, że będzie dobrze, że wyzdrowieje. Wiem, że wtedy, w bólu, dzień musi być wiecznością. 

Udało mi się przekonać Tomka, by mimo swojego grafiku w pracy odwiedził matkę. Miałem trudności w przekonaniu go co do jej stanu. Przyjechał w piątek rano, ja po dwóch godzinach. Rzucił się na mnie w korytarzu z płaczem godnym mężczyzny.
- Rozumiesz teraz, co do ciebie mówiłem.
Nie czas, nie miejsce na używanie sobie za jego dotychczasową postawę.
Krystyna już nie miała kontaktu z rzeczywistością. Tomek trzymał ją za rękę, coś tam mówił. 
- Mamuś, mamuś, zobacz, Adam przyjechał. Uśmiechnij się.
Oczy były nieobecne, ale nastąpił ten cud porozumienia między światami. Krystyna słyszała i rozumiała słowa syna. Uśmiechnęła się kaprysem życia i śmierci na sekundę bądź mniej. Słyszała, co mówił do niej syn. Pompa infuzyjna z morfiną pracowała bez przerwy. Była spokojna, z lekką gorączką, z cieplutkim czołem.
Umówiliśmy się, że Tomek wraca do Wrocławia, pod wieczór jest z matką. Zmienił plany, piłem piwo, poprosiłem Tadzia. Pojechaliśmy o dziewiętnastej.
Myszka spała spokojnie, na korytarzu była cisza, babcinka obok wtuliła się w poduszki. Przygaszone światła, trzymałem ją za rękę, była strasznie cieplutka, oddychała spokojnie, była bezpieczna tam, gdzie była. Uspokajałem się jej delikatnym, równiutkim oddechem. Tadzio też przez chwilę wziął ją za ręce. Byliśmy niespełna pół godziny.
Tomek miał przyjechać rano, zmiana planów, ja go zmienię około południa.
Gładziłem jej cieplutkie czoło.
- Śpij - do jutra - pocałowałem ją w czoło. - Rano będzie Tomek.

Następnego dnia o godz. 10.20 w dniu Wszystkich Świętych 2014 roku w obecności jedynego, ukochanego syna, zmieniając nam plany czuwania - zmarła.

Koniec. Patrzyłem na podwiązaną buźkę. Harmider korytarza był bardziej rzeczywisty niż śmierć Myszki.

***

Kwiat jak bezradność
szumi milczeniem
mojego bólu

Kawałek porwanej kartki znalazłem w czarnym worku, gdy zabierałem rzeczy z hospicjum. To jej techniczne pismo.

Czy, jeśli można podzielić się bólem? Czy, jeśli można podzielić drewniany krzyż, by łatwiej się podnieść, iść tam, gdzie wpuszczają, wnikliwie obserwując bagaż, który wnosisz? Czy można krzykiem zagłuszyć krzyk? Mieć jedną zbędną dłoń, która by za nas podtrzymywała umęczone, wątłe ciało, pełne wstrętnego robactwa w orgii triumfu nad życiem - tam, we mgle ludzkiej wiedzy?
Można. Bo ból jest darem ewolucji, darem gatunku, skarbnicą wiedzy do szczęścia naszych dzieci i ich dzieci. Ta wiedza była tezą bądź antytezą na drogę do raju. Można wziąć ciężar w ciepłe, zdrowe dłonie, dać szansę na most między tam a tu. Ten most to droga w dwie strony dla naszej duszy i umysłu.   
Proszę więc, byśmy wszyscy pamiętali, iż sens śmierci jest mierzony także wielkością współczucia, jaką dostanie umierający od nas wszystkich wokół, łącznie z Panem Bogiem. A trzymanie dłoni w dłoniach jest najbezpieczniejszym gestem, chroniącym go przed nieuniknionym bólem przemijania.

Najbardziej żałowałem braku tych zachowań, świadomości potrzeb, którą miałem. Brak cierpliwości powodował szczątkowość tego, czego mogła oczekiwać. Moje Ja dopominało się troski. Zbyt krótkie wizyty w hospicjum, piwo w samochodzie pod hospicjum, zamiast warować przy łóżku. "Przecież śpi - pośpi i przyjdę". A ona chciała obudzić się przy mnie - morfina przeganiała ból - i budzić się na pograniczu dwóch światów: równie realnego, tego we śnie i realnego, że siedzę w samochodzie, a nie przy łóżku z jej dłonią w rękach. Jeszcze nie wiem, co daje choroba i śmierć najbliższej osoby. Nadnaturalność aktu przemijania powinna zaskakiwać jedynie nieprzygotowanych z własnej woli i winy. Takim się czuję, ale nigdy nie napisałem dłuższego tekstu niż prośba o pieniądze na opał do GOPS-u. Naturalność przemijania tłumaczy wszystko i nic. Głęboko wierzę i starałem się to pokazać, iż nie musiałem o 10.20, 1.11.2014 roku zostać wdowcem.
Mam ten przywilej i obowiązek, bo sam sobie go nadałem, reprezentować co najmniej dwie skrzywdzone osoby.
"Proszę nas zrozumieć" - mam to głęboko w d.... Lekarz prowadzący operację był diagnostą prawie sprzed roku od zabiegu. Cała reszta uczestniczyła w tym chórze.
- Nic się nie dzieje - proszę czekać na śmierć. 

Ale ja mam prawo, jak tysiące innych oczekiwać, iż jeśli ktoś, kto na ochotnika zgłosił się do Służby, chce służyć i został do tego stosownie przygotowany. Wszyscy ci ludzie ze służby zdrowia, którzy mnie skazali na bycie wdowcem, mają przecież takie same pragnienia, jakie my mieliśmy. Jak miliony innych, mamy do was zaufanie.
- Ta robota to nie bank - "ufaj i sprawdzaj". "Primum non nocere" - sobie. Hipokrates strzeliłby sobie w łeb.
Całowałem jej chłodniejące dłonie. Szczególnie palce serdeczny - z oporami, ale oddała mi nasz pierścień Atlanty - obrączkę ślubną.

Dziękuję rodzeństwu i ich rodzinom za bardzo szerokie wsparcie w tym trudnym czasie - i wszystkim wymienionym lub nie.


                                                *** Koniec ***

134

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Smutna historia, a najgorsze że nic jej nie wróci życia, nawet jeśli lekarze byli by ukarani za zaniedbanie w wykryciu choroby...

135

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Dyplom lekarza niczego nam nie gwarantuje, tysiące błędów lekarskich stały się przyczyną śmierci i cierpień rodzin, a ukaranie sprawców niestety jest zwykle niemożliwe, rzadko lekarz naprawdę jest osądzony za swoje niedbalstwo...

136

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Gdyby dokładnie sprawdzić historie chorych na raka to być może nawet połowa z nich  za późno zbyła leczona z powodu zaniedbania lekarza albo błędnej diagnozy... Sama znam osobę, którą leczono przez rok na wszystko z wyjątkiem nowotworu, bo objawy zmyliły lekarzy

137

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Nie dziwne, że w Polsce jest największa umieralność na raka...  Skoro do lekarza się długo czeka to nie może to dobrze wpływać na zdrowie społeczeństwa.....

138

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Smutne, że te badania na NFZ są robione tak na odczepnego i niedokładnie... To jaki jest sens zapraszać na nie kobiety, wysyłając te listy na koszt podatników...?

139

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Trudno posądzać lekarzy o złą wolę, po prostu kobieta miała pecha, że na nią trafiło, a potem nawet operacja nie pomogła. W raku zawsze jest 50% szans na życie, nikt nie wie, komu ona zostanie dana, a komu odebrana. Sama znam osobę ok. 70-tki, która trafiła do lekarza dopiero z poważniejszymi objawami raka, a jednak po operacji do dziś żyje i jak na razie choroba nie wraca.

140

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Na to nie ma rady, wczoraj zmarła 43-letnia aktorka Agnieszka Kotlarska, też na raka... Młody organizm też nie zawsze sobie poradzi z taką chorobą...

141

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

A słyszeliście o takiej metodzie leczenia?
Hipertermia, zwana też termoterapią, jest metodą leczenia raka, w której działaniu wysokich temperatur poddawane są tkanki nowotworowe, które wykazują się większą wrażliwością na wysoką temperaturę niż komórki zdrowe.

142

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

To zależy jaka temperatura działa na te chore komórki, bo jeśli powyżej 50 stopni to chyba trudno to wytrzymać?

143

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Czytałam o witaminie B17, która też ma działanie antynowotworowe, ale ma skutek uboczny, można otruć się cyjanowodorem który zawiera...

144

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Tyle to dziadostwo ludzi zjadło, a ilu jeszcze walczy o życie. nie ma leku skutecznego. Idziesz na badanie krwi i wyniki są dobre a prywatnie to zawsze coś wyłapią, dlatego lepiej zapłacić parę groszy i mieć pewność. Moja koleżanka ma 35 l w Listopadzie poddała się zabiegowi szyjki macicy ponieważ miała zmiany nowotworowe, wynik przyszedł dobry. W Grudniu zaziębiła sie zaczęła kaszleć, po świętach poszła do lekarza bo się dusiła i miała chrypkę, dał jej antybiotyk ale nic nie pomógł poszła po kolejny i kolejny w końcu w Lutym dał jej skierowanie do laryngologa, poszła i lekarz powiedział że jest źle. Ma guzka i polipy duży obrzęk w krtani dostała leki i za miesiąc idzie na kontrolę. Teraz mamy wyrzuty sumienia że wysłałyśmy ją na ten zabieg, ona nie chciała iść, aż dla świętego spokoju poszła, a teraz nie wiadomo co będzie((((

145

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Coś okropnego, to chyba przez tą chemię wszędzie, w jedzeniu, w ubraniach, w wyposażeniu domu... Kiedyś przecież ludzie tak nie chorowali na raka...

146

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

W latach 70-tych moja babcia zmarła właśnie na raka, ale to faktycznie była rzadkość, ludzie się nawet bali, że rakiem się można zarazić od chorego.

147

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Nawet przy nowotworze nigdy nie wiadomo, kto będzie żył dłużej, nawet jeśli jedno z małżonków już choruje. Dobry przykład to znajomi moich teściów. Kobieta zachorowała  na raka. Dawali jej 3 miesiące życia. Przeżyła 4 lata....w ciągu których pochowała z pozoru zdrowego męża..

148

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Podobno kuracja dr.Breuss może zdziałać cuda (sama znam przypadek już nieoperowalnego dla lekarzy raka, który został dzięki niej wyleczony)

149

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Ale tam kluczowy jest post z herbatkami i nie wiem, czy to nie osłabi i tak wymęczonego chorobą organizmu?...

150

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Jest mi łatwiej żyć, wiedząc, iż pamięć o mojej matce została utrwalona w ten współczesny sposób.
Zwracam się z prośbą w imieniu Adama i moim, synem Krystyny, o pomoc w wydaniu tej książki,
by móc zebrać fundusze na nagrobek mogący trwale upamiętnić miejsce wiecznego spoczynku
Mojej matki a jego żony.


Telefon Adama - za jego zgodą - nie ma komputera ani internetu: 698-201-467