Po ponad 40 latach dowiedziałem się, że nie urodziłem się w dniu, który mam w dokumentach. Urodziliśmy się dzień wcześniej - 28 października 1956 roku w Tuszynie. Ojciec, mając szereg szczególnych powodów do oblewania, tj. jego imieniny, urodzenie się bliźniąt, a już dwie rozdziawione gęby czekały, dał w szyję, zarejestrował potomstwo z datą 29 i poszedł w długą na zawsze. Pamiętam to tylko dlatego, że cerber wszystkich rodzinnych dat wdała się w bardzo rozgorączkowaną dyskusję z matką.
- Będziesz mi mówiła, kiedy go urodziłam.
- Będziesz mi mówiła, że nie pamiętam, kiedy kto się urodził i kiedy ma imieniny - to Gośka podczas jakichś świąt Bożego Narodzenia u mamy w Łodzi, gdzie byliśmy razem z Krystyną - konkubenci od paru lat. Z nudów drugiego dnia świąt, gdy było sporo zjedzone i wypite, Gośka zaczęła czytać horoskopy oparte na datach urodzenia i sprawa się rypła. Od tej chwili urodziny obchodzę w Tadeusza - 28 października. Tadeusz - sąsiad, świadek na naszym ślubie, z synem Krystyny - Tomaszem, wiedzieli o zmianie daty moich urodzin. Zadzwonił, życzenia obustronne.
- Przyjdź jutro z Józkiem.
Siedzimy w trójkę, gdzieś przy drugiej flaszce, dzwoni Krystyna.
- Przewieźli mnie do Trzebnicy, będą przetaczać krew.
Byłem po południu, nikt nic nie mówił ani jej, ani mnie. Tzn. poziom czerwonych krwinek obligował lekarzy do takich działań, ale na miejscu tego nie robią. Stało się, trudno - nie pojadę, za dużo wypiłem. W Będkowie czuła się bezpieczniej, inny klimat, brak harmideru, jaki jest na dużym oddziale.
Alkohol i gniew zrobiły swoje - zawiózł mnie syn Konrad - zostaję na noc.
- Musi pan mieć zgodę dyrektora szpitala.
- Dzwoń na policję - ja zostaję - do jakiejś pielęgniarki.
Myszka czuła się "dobrze". Cieszyła się, że jestem. Wziąłem ją za rękę, ciepło, zasnąłem. Gdzieś koło trzeciej nad ranem, gdy się przebudziła.
- Pójdę do domu, nie mam przy sobie kasy na taxi, jutro muszę wrócić. Mimo późnej pory zadzwoniła ze swojego telefonu po Konrada. Przyjechał.
Było to ostatnie w pełni świadome zachowanie mojej żony. Noc ze środy na czwartek. W sobotę o 10.20 zmarła.
Następnego dnia rano wjechałem na szpitalny parking. Znaleźć miejsce to cud lub przypadek. Wciskam się strasznie koślawo. Tył auta wystaje. Tu jeździ się wolno - pocieszam się wychodząc, by spojrzeć. "K...a - nie mam saszetki. Ja pier...ę - jeszcze mi tego brakuje".
Spakowali w dwa wory, czarne plastikowe wory, wszystko, co należało do Krystyny. Pojechała tylko na przetoczenie koncentratu czerwonych krwinek. A tu stały na korytarzu dwa czarne wory z napisem: Kołodziejczyk. Kazali zabrać, zabrałem. Nikt nic nie wie. Na jej łóżku pacjentka - mnóstwo aparatury.
- Mnie wczoraj nie było, pańska żona została przewieziona do szpitala w Trzebnicy.
Ciągnę czarne wory, saszetka pod pachą. Woda mineralna, soki, ubrania, kosmetyki. Przez podwórko, parking naprzeciw elektronicznej bramy. "K...a mać, położyłem saszetkę na dachu samochodu, wrzucając wory do bagażnika. Szpital oddalony jest o kilka kilometrów od hospicjum w Będkowie. Wszystkie dokumenty, resztka pieniędzy. Wracam. Zgłaszam w sekretariacie, rozpytuję wszystkich napotkanych.
Mam przes..ne, nikt nie powiedział, co zastanę w szpitalu. Kilkaset metrów do drogi nr 5 jadę powoli, marząc naiwnie, że znajdę.
Wracam. Do czego? Spakowali wory, nazwisko. Zacząłem się trząść, kiepsko prowadzę. Doładuję telefon, zadzwonię na policję. Ostatnia rzecz to problemy związane z identyfikacją mnie, samochodu i Bóg wie, czego jeszcze. Pocieszam się: znajdą się. Geniusz idioty - część pieniędzy wyjąłem i schowałem wśród kieliszków. Wewnętrzny jest na trzecim piętrze. Prawie wchodzę. Telefon. Jolka - radca prawny z papierami. Zgłosił się facet. Znalazł saszetkę, w niej telefon do niej. Jechał w przeciwnym kierunku, zawrócił, otworzył drzwi, capnął. Ulga. Rozgrzały się trzewie wiary. Będzie dobrze. Na policję nie dzwonię.
Wychodząc z windy słyszę ten przeraźliwy krzyk. Znałem go z hospicjum, z sali obok, męskiej sali, przedzielonej ścianą z dziurą w środku pod sufitem na klimatyzator - wspólny. Krystyna przyzwyczaiła się do tego, zarzucając nieznajomemu brak taktu. Teraz wyła zupełnie nie zważając na fakt, iż tutaj większość wyzdrowieje.
- Boże, obiecali jej brak bólu. W XXI wieku ból jest wyeliminowany z opieki paliatywnej w fazie terminalnej i agonalnej. Słowa z jakiejś ulotki. Myszka krzyczy z rozpaczy. Znów wyjdę na skur....na.
- Pańska żona nie cierpi - lekarka oderwana od komputera w swoim gabinecie, tam nie słychać.
- Słuchaj, z wykształcenia jestem psychologiem klinicznym. Widzisz w tych przebudzonych oczach paniczny lęk, paniczną bezradność w ruchach rąk, broniących się przed cierpieniem umierającego człowieka. Masz możliwość - psychotropy.
- Proszę.
Pielęgniarka podpięła się pod rozgałęzienie do portu.
Myszka była cichutka, spokojna jak ciepła, niewinna kotka.
Gdzieś po dwóch godzinach nieobecności, wyciszona, z chwilową świadomością mojej obecności, wypowiedziała po raz pierwszy i ostatni:
- Zawiodłam cię, że nie umarłam.
Jedno z tysiąca słów, tysiąca drzew w lesie, bez większego znaczenia dla osobliwości każdego z nich, wypowiedziane bez żadnego nacisku, bez konstrukcji emocjonalnej, równie szybko zapomniane, co wypowiedziane. Następne zdania miały kolor tęczy. Było to między morfinami. Wypowiedziane bez bólu, lęku, jak piękne motyle pojawiające się zewsząd.
- Będzie dobrze.
- Nie martw się - widzisz, jaka jestem dzielna.
- Daj łapkę.
W tym momencie Myszka była sama, na bezkresnym pustkowiu milczących dusz, które spotkała we śnie. To był ten rodzaj chwili, gdy lęk odchodzi zawstydzony swoją destrukcją, nadprogramowością celów. Nigdy wcześniej, oprócz słów, jak chwilowa modlitwa w bólu, nie wypowiedziała słów zwątpienia, że będzie dobrze, że wyzdrowieje. Wiem, że wtedy, w bólu, dzień musi być wiecznością.
Udało mi się przekonać Tomka, by mimo swojego grafiku w pracy odwiedził matkę. Miałem trudności w przekonaniu go co do jej stanu. Przyjechał w piątek rano, ja po dwóch godzinach. Rzucił się na mnie w korytarzu z płaczem godnym mężczyzny.
- Rozumiesz teraz, co do ciebie mówiłem.
Nie czas, nie miejsce na używanie sobie za jego dotychczasową postawę.
Krystyna już nie miała kontaktu z rzeczywistością. Tomek trzymał ją za rękę, coś tam mówił.
- Mamuś, mamuś, zobacz, Adam przyjechał. Uśmiechnij się.
Oczy były nieobecne, ale nastąpił ten cud porozumienia między światami. Krystyna słyszała i rozumiała słowa syna. Uśmiechnęła się kaprysem życia i śmierci na sekundę bądź mniej. Słyszała, co mówił do niej syn. Pompa infuzyjna z morfiną pracowała bez przerwy. Była spokojna, z lekką gorączką, z cieplutkim czołem.
Umówiliśmy się, że Tomek wraca do Wrocławia, pod wieczór jest z matką. Zmienił plany, piłem piwo, poprosiłem Tadzia. Pojechaliśmy o dziewiętnastej.
Myszka spała spokojnie, na korytarzu była cisza, babcinka obok wtuliła się w poduszki. Przygaszone światła, trzymałem ją za rękę, była strasznie cieplutka, oddychała spokojnie, była bezpieczna tam, gdzie była. Uspokajałem się jej delikatnym, równiutkim oddechem. Tadzio też przez chwilę wziął ją za ręce. Byliśmy niespełna pół godziny.
Tomek miał przyjechać rano, zmiana planów, ja go zmienię około południa.
Gładziłem jej cieplutkie czoło.
- Śpij - do jutra - pocałowałem ją w czoło. - Rano będzie Tomek.
Następnego dnia o godz. 10.20 w dniu Wszystkich Świętych 2014 roku w obecności jedynego, ukochanego syna, zmieniając nam plany czuwania - zmarła.
Koniec. Patrzyłem na podwiązaną buźkę. Harmider korytarza był bardziej rzeczywisty niż śmierć Myszki.
***
Kwiat jak bezradność
szumi milczeniem
mojego bólu
Kawałek porwanej kartki znalazłem w czarnym worku, gdy zabierałem rzeczy z hospicjum. To jej techniczne pismo.
Czy, jeśli można podzielić się bólem? Czy, jeśli można podzielić drewniany krzyż, by łatwiej się podnieść, iść tam, gdzie wpuszczają, wnikliwie obserwując bagaż, który wnosisz? Czy można krzykiem zagłuszyć krzyk? Mieć jedną zbędną dłoń, która by za nas podtrzymywała umęczone, wątłe ciało, pełne wstrętnego robactwa w orgii triumfu nad życiem - tam, we mgle ludzkiej wiedzy?
Można. Bo ból jest darem ewolucji, darem gatunku, skarbnicą wiedzy do szczęścia naszych dzieci i ich dzieci. Ta wiedza była tezą bądź antytezą na drogę do raju. Można wziąć ciężar w ciepłe, zdrowe dłonie, dać szansę na most między tam a tu. Ten most to droga w dwie strony dla naszej duszy i umysłu.
Proszę więc, byśmy wszyscy pamiętali, iż sens śmierci jest mierzony także wielkością współczucia, jaką dostanie umierający od nas wszystkich wokół, łącznie z Panem Bogiem. A trzymanie dłoni w dłoniach jest najbezpieczniejszym gestem, chroniącym go przed nieuniknionym bólem przemijania.
Najbardziej żałowałem braku tych zachowań, świadomości potrzeb, którą miałem. Brak cierpliwości powodował szczątkowość tego, czego mogła oczekiwać. Moje Ja dopominało się troski. Zbyt krótkie wizyty w hospicjum, piwo w samochodzie pod hospicjum, zamiast warować przy łóżku. "Przecież śpi - pośpi i przyjdę". A ona chciała obudzić się przy mnie - morfina przeganiała ból - i budzić się na pograniczu dwóch światów: równie realnego, tego we śnie i realnego, że siedzę w samochodzie, a nie przy łóżku z jej dłonią w rękach. Jeszcze nie wiem, co daje choroba i śmierć najbliższej osoby. Nadnaturalność aktu przemijania powinna zaskakiwać jedynie nieprzygotowanych z własnej woli i winy. Takim się czuję, ale nigdy nie napisałem dłuższego tekstu niż prośba o pieniądze na opał do GOPS-u. Naturalność przemijania tłumaczy wszystko i nic. Głęboko wierzę i starałem się to pokazać, iż nie musiałem o 10.20, 1.11.2014 roku zostać wdowcem.
Mam ten przywilej i obowiązek, bo sam sobie go nadałem, reprezentować co najmniej dwie skrzywdzone osoby.
"Proszę nas zrozumieć" - mam to głęboko w d.... Lekarz prowadzący operację był diagnostą prawie sprzed roku od zabiegu. Cała reszta uczestniczyła w tym chórze.
- Nic się nie dzieje - proszę czekać na śmierć.
Ale ja mam prawo, jak tysiące innych oczekiwać, iż jeśli ktoś, kto na ochotnika zgłosił się do Służby, chce służyć i został do tego stosownie przygotowany. Wszyscy ci ludzie ze służby zdrowia, którzy mnie skazali na bycie wdowcem, mają przecież takie same pragnienia, jakie my mieliśmy. Jak miliony innych, mamy do was zaufanie.
- Ta robota to nie bank - "ufaj i sprawdzaj". "Primum non nocere" - sobie. Hipokrates strzeliłby sobie w łeb.
Całowałem jej chłodniejące dłonie. Szczególnie palce serdeczny - z oporami, ale oddała mi nasz pierścień Atlanty - obrączkę ślubną.
Dziękuję rodzeństwu i ich rodzinom za bardzo szerokie wsparcie w tym trudnym czasie - i wszystkim wymienionym lub nie.
*** Koniec ***