1

Temat: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Dla upamiętnienia Krystyny w kwietniu 2016 r. powstał tekst, który może stać się piosenką - zapraszamy do zgłaszania się osoby, które chciałyby podjąć się skomponowania muzyki do niego. Autor tekstu jest otwarty na współpracę:

"MULTIKINO"

Ktoś włączył marzenia i ciszą błysnęło,
popcorn opada i gaśnie.
Multikino - chłopak z dziewczyną,
popcorn zbliża dłonie, z kina wyjdzie ich dwoje.
Czy Bóg ukradł mu kobietę?
Był taki film - czy mu się śniło?

W ogrodzie są kwiaty i śpiew,
tam jej nie ma.
W pościeli gniewnej jak gniew,
że jej nie ma
Czy wśród Krystyn - Krystyna gdzieś jest?
Też jej nie ma...

Pustych krzeseł zbyt pełno tam było,
w każdej sali marzenia lub śmiech.
Jest taki film, którym mi życie groziło:
Bóg ukradł mi kobietę, gdy byliśmy otuleni pajęczyną.
Uśmiechnięci, niedospani, z rachunkami,
nierozłączni, oszukani, wszechobecni...

W ogrodzie są kwiaty i śpiew,
tam jej nie ma.
W pościeli gniewnej jak gniew,
że jej nie ma
Czy wśród Krystyn - Krystyna gdzieś jest?
Też jej nie ma...

Multikino to nasze życie i sen.
Multikino to obraz i dźwięk.
Multikino - choć nie chcesz, w tym filmie jest śmierć.
Multikino - jeśli tam jesteś - to siedź.

W ogrodzie są kwiaty i śpiew,
tam jej nie ma.
W pościeli gniewnej jak gniew,
że jej nie ma
Czy wśród Krystyn - Krystyna gdzieś jest?
Też jej nie ma...

Multikino to nasze życie i sen.
Multikino to obraz i dźwięk.
Multikino - choć nie chcesz, w tym filmie jest śmierć.
Multikino - jeśli tam jesteś - to siedź.

                                                                 * * *

Moja żona przegrała. Przegrała walkę z rakiem. Zdrowie jest darem, o który należy się troszczyć, ze szczególną wrażliwością – tak samo dla siebie, jak i dla innych.
Żegnamy kobietę pełną życia, dynamiczną, złaknioną kontaktu z innymi ludźmi. Każda śmierć przychodzi nie w porę, za wcześnie, dla nas szczególnie.
Miejmy nadzieję, że jej szczery uśmiech, którego brak pogrąża nas w bólu, będzie cieszył Pana.
Pragnąłbym, w tym miejscu podziękować w imieniu własnym i syna Tomasza, wszystkim zgromadzonym, Kapłanowi i tym nieobecnym, którzy wspierali nas w tych trudnych chwilach. Mając świadomość ułomności własnych słów, pragnę przywołać słowa poety, księdza J. Twardowskiego – „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Te słowa w moim imieniu odczytał kapłan w kościele św. Stanisława Kostki w Krynicznie podczas mszy pożegnalnej w dniu 05.11.2014.

Opisałem fakty, literacka fantazja pozwoliła mi czasami nadać trochę inny, interpretacyjny, osobisty punkt spojrzenia na to, co wokół, pozwoliła przemycić w wieczną przestrzeń słowa, ból, którego razem zaznaliśmy.
   
Koniec sierpnia 2012 roku.
Wysłałem żonę do lekarza. Dość często pojękiwała, postękiwała  – który chłop to lubi. Był to czas, gdy znów byłem zarejestrowany jako bezrobotny – bez prawa do zasiłku, ale do opieki medycznej dla siebie i żony. Nie był to żaden szczególny dzień, ani żaden inny. Byliśmy w aptece obok przychodni zdrowia.
- Idź – wskazałem na budynek. W tym dniu, o tej porze nie działo się nic. Ot, tak po prostu – ten świat i ona do tego świata należeli z całym bogactwem inwentarza naszego życia. Taka jest indywidualna i społeczna zgoda na ten padół. Jego piękno, cele, które wyznaczyła nam biologia, i te nasze życiowe, które sami sobie wyznaczyliśmy. ważne, małe, bieżące. Z tego świata wysłałem żonę do świata medycyny. A to jest inny, inkwizycyjny świat NFZ. Nie wystarczy podnieść rękę i wyartykułować swoje racje, by ktoś chociażby z łaski cię wysłuchał. Tam, jak w mafii, nie wiadomo kto rządzi, kto personalnie za tym stoi.
- Mów to bezrobotnemu, bez grosza przy duszy.
W tym momencie i w tym miejscu to była moja decyzja. Moja decyzja, która dotyczyła drugiej, ukochanej osoby. Słuszność tej decyzji wydaje się być oczywistą, dla wszystkich poza mną.

W wieku 58 lat kobiety, oprócz zmęczenia biologicznego materiału, mają indywidualne defekty funkcji poszczególnych organów, samopoczucia danego przez czas i całego związanego z bólem istnienia, bądź przemijania.
Od tego momentu minęły ponad dwa lata. Od miesięcy pali się świeczka obok zdjęcia Myszki.

Próbuję pisać, bo nie wiedzieć czemu muszę. Muszę powiedzieć Jej i sobie o sensie bólu, którego doświadczyła. Bólu, w całym jego odrażającym spektrum bezsensowności. Na szczęście dostępnym tylko „tamtym”. Bólu na szczęście – dla kogo? Uczestniczyłem w cierpieniu żony. Gdy była poza domem, w większości nie pozwolono, by to ból decydował. Niewyobrażalność jego istnienia w każdym z nas, jest błogosławieństwem wszystkich uśmiechniętych.

Pragnęła tych świąt bożonarodzeniowych A.D. 2014. Wszyscy pracodawcy w Niemczech wiedzieli, że wróci dopiero po nich. Przepraszała, że to odległa granica powrotu do zdrowia. Tego terminu dotrzymała.
Jeśli miała wątpliwości, to dzieliła się nimi jedynie z Gośką. Czasami, przypadkiem, w formie żartu, z personelem. Wiem od innych. Wiedziała bowiem, że ze mną taka rozmowa skończy się, zanim się zacznie. Było oczywiste, że wróci do domu na długo przed. Cieszyliśmy się wspólnie ze wzrastającej ilości drewna – proporcjonalnie do pomocy rodziny.
- Myszka – gdy wrócisz, ciepło musi być.
Moja wiara w tę myśl była sinusoidalna, jej constans. Dbałem o to drobiazgowo.
- Podjąłem decyzję. Słuszną w 1000% - wtedy.

2

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Człowiek uświadamia sobie jak bardzo chce żyć, jak wiele jeszcze ma do zrobienia- właśnie jak się dowiaduje o chorobie, jak boi się śmierci i rozstania z bliskimi... Współczuję...

3

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

58 lat to nie jest wiek żeby umierać... Nawet jeśli tak pięknie ją żegnasz...

4

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

A jaki jest? Żaden chyba. Jedno jest pewne jak dla mnie - ktoś, kto odszedł nie cierpi i cierpieć już nigdy nie będzie, to tylko Ci, którzy zostali przepełnieni są bólem i poczuciem straty.

5

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Mówią że nadzieja umiera ostatnia, ale znam osobę, która choruje na raka i wie, że raczej z tego nie wyjdzie chociaż jest jeszcze młoda (44 lata), nie potrafi się oszukiwać...

6

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Dziś krzyk pustki pyta, z tymi durnymi ślepiami w każdym kącie – warto było? Co by było gdyby?
Żółć musiałaby płynąć w moich żyłach, nie krew, gdybym chciał dać wiarę w medycynę, która w 2015 roku jest dostępna dla większości Polaków za pośrednictwem NFZ – inkwizycji dla wielu chorych. Wierzysz w nich - nic ci to nie da. Gdy już przebrniesz przez mur milczenia i usłyszysz: „proszę nas zrozumieć, także mamy procedury”. Tę mantrę słyszę w wielu urzędach, gdzie duch głupoty i absurdu unosi się nad każdą urzędniczą decyzją. Użyję tej samej formuły.
- „Proszę mnie zrozumieć” – straciłem żonę, cóż mnie obchodzą wasze procedury? Być może cień refleksji dopadnie i was.
Ja wiem – mam prawo i obowiązek mówić. Mówić szczerze o tym co było. Mówić z pozycji petenta, durnego ignoranta. Chcę mówić o Nim. O tym diable, który tkwi w szczegółach. O naszej Trójcy: Krystyna – Rak – Adam. Dlaczego wygrał? Kto mu pomagał, że wygrał...?
Wiem, byłem najsłabszym ogniwem. Jednak jego siła polegała na tym, iż miał cichych sekundantów. Chcę wierzyć – nieświadomych. Z tą wiarą jest różnie. Nie będę gołosłowny. Mam prawo mówić. Będę mówił w imię „czegoś”. Nie wiem, dlaczego krzyczę. Ale muszę krzyczeć – skoro krzyczę. Krzyczę ku..a, bo prawie do końca wierzyłem w jej dzielność, postępy w terapii. Wierzyłem, skoro jedyną osobą, która nie miała świadomości choroby, była chora. Wierzyłem tak, jak nikt nie wierzył, iż ten zapach, który się roznosi po oddziale chemioterapii, to zapach pizzy zamawianej przez Krystynę. Na pewno pierwszy, w tym królestwie zgoła innych zapachów. Poskręcane jelita cienkie i grube cieszyły się na równi z innymi pacjentami, którzy później podpinali się pod zamówienia „Pizza Station”. Nic tak nie denerwuje raka jak szczęśliwy pacjent.
    Wiedziałem i przyjmowałem taką możliwość, w początkowym okresie pooperacyjnym, iż przegrana siedzi na czystym prześcieradle i czeka. Wtedy to było jej miejsce. Wtedy – nigdy później. Patrzę na zdjęcie Myszki, które w niedzielę przed pogrzebem wybrał Jurek do skopiowania, by stało obok urny.
Zdjęcie sprzed 4-5 lat, zrobione przeze mnie w knajpie we Wrocławiu.
Ten uśmiech Mony Lisy, igrający wspólnie z płomieniem świecy, trzyma mnie przy świadomości pełnej ignorancji literackiej do pisania czegokolwiek. Nie, bo nie. Niech to będzie moim wsparciem. Mogę obiecać jedno. Nie pomylę się co do faktów, nie wykorzystam ich w sposób intencyjny, dokonując wyboru dokumentów. Dokonam ich oceny według subiektywnych odczuć, kogoś, kto jest maksymalnie skoncentrowany na informacjach werbalnych, mowie ciała lekarzy, personelu, zastawianie wiedzy wszelkiego kalibru od wszystkich wokół.

7

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

To prawda, w szpitalu czy w przychodni jesteśmy dla nich tylko numerami, przypadkami chorobowymi... Codziennie stykają się z ludzkimi tragediami, i pewnie z góry domyślają się kto przeżyje, a kto ma małe szanse, ale tego nie mówią żeby nie dobijać...

8

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Najgorsze jest to ze w tej walce z chorobą są"równi i równiejsi", ten kto zapłaci lekarzowi może liczyć na lepszą opiekę,dokładniejszą diagnozę, szybszą operację czy zabieg. Inni czekają, ale choroba już nie poczeka, obecnie tyle się mówi o pakiecie onkologicznym i szybkich badaniach a to jest jedna wielka fikcja, chorzy nadal cierpią i czekają w kolejkach do specjalistów, których brakuje...

9

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Rozstanie boli... Rozumiem i współczuję... Zabrakło mi trochę słów,żeby pisać dalej... sad

10

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Jeśli co roku się dowiaduje o raku ponad  150 tys. chorych, to podzielając tę liczbę przez ilość lekarzy czy szpitali, w każdym z nich musi zostać przyjętych pewnie  kilkaset jak nie tysiące w ciągu roku... Trudno lekarzom wystrzec się błędu.Czasem kieruje nimi rutyna, nie sprawdzą czegoś dokładniej , coś przeoczą... Ceną za to  jest niestety ludzkie życie, taka tragedia jak ta...

11

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Za miesiąc święta Bożego Narodzenia A.D. 2014.

Na rozłożonych kartkach nie robię spisu niezbędnych zakupów.
- Wiem, będą. Będą po raz pierwszy bez tego trzasku, który wstrząsa światem. Trzasku łamanych opłatków, patrzenia długo w oczy, aż do łez, bo nie potrafiliśmy gadać komunałów. Wystarczyło się poryczeć, ucałować i dużą częścią opłatka zachłannie się wymienić. Gdybym nie był aż tak biedny i głupi, te święta spędzilibyśmy razem, jak wszystkie trzynaście poprzednich. Los dał nam pechową trzynastkę. Nie odważę się napisać choćby słowa o tym, jak będą wyglądały Twoje dziewicze Święta Bożonarodzeniowe na tych niebiańskich przestrzeniach. Opowiesz mi we śnie wszystko w szczegółach i wiemy, że nie zapomnisz o prezencie, o moich imieninach w tym dniu, gdy wszyscy czekają, aż wzejdzie pierwsza gwiazdka.
A ja niestety będę pamiętał to, co było na pierwszej wizycie w poradni onkologicznej, rozpoczynającej proces chemioterapii. Pod koniec badań, decydujących o przyjęciu na oddział chemioterapii w Szpitalu Wojewódzkim we Wrocławiu  przy ul. Kamieńskiego – gdy było wszystko w porządku, zapytałem doktor L. – w moim poczuciu najbardziej doświadczoną w zespole przyjmujących:
- Pani doktor, ten typ nowotworu i stan, do którego doprowadziła moja żona, rozwijał się mniej więcej jak długo? O ile za późno się zgłosiliśmy?
- Było to na pewno co najmniej o rok za późno – odpowiedziała bez szczególnego zastanowienia, patrząc obojętnie na mnie.
- Dziękuję – wyszliśmy z gabinetu i windą na 5 piętro – chemioterapia.
Około roku temu, jak w mordę strzelił, powiedziałem do Krystyny – „Mnie już nie jęcz – wysiadaj, tam są drzwi do Ośrodka Zdrowia, tu moje dokumenty z Urzędu Pracy.
Byliśmy we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Tylko, że NFZ kazał nam czekać rok, jak w mordę strzelił, równy rok.

"Ostatnia chemioterapia. Jakiś dziwny płyn wpływa do mojej żyły, a ja wiem, że jestem już blisko końca, więc zasypiając uśmiecham się do okna, za którym żyje świat. Wyniki mam bardzo dobre, wszystko wskazuje  na to, że choroba się wycofała".
["Czasami wołam w niebo" - Tamara Zwierzyńska-Matzke, Sven Matzke, Warszawa 2002, s, 30.]
"Tak naprawdę zaczęło mnie boleć we wrześniu '99, trwało to kilka dni, poszłam do lekarki, a ona powiedziała, że ma boleć, bo tak jestem zbudowana. Wolę nie myśleć, co by było, gdybym nie wyjechała do BNX  [Brukseli - AK], gdzie Sven załatwił mi pełne ubezpieczenie. Wolę nie myśleć o tym, jak przebiega leczenie w Polsce. Tutaj nie było chwili wahania: ma pani raka, szybko operacja. Jeszcze dobrze nie zdążyłam się zorientować, co się dzieje, a już byłam po pierwszej chemioterapii. Pełna kontrola, pełna opieka". [jw., s. 88]
Poprosiłem w Gminnej Bibliotece w Wiszni Małej o książki, które napisały osoby chore na raka. Wiedziałem o Durczoku, Stuhrze i młodej dziewczynie, którą zobaczyłem w TV - Ani Borucie. Stuhr - był, jakże by nie - Wydawnictwo Literackie. Pani znalazła jednak książkę, o której nie miałem pojęcia: "Czasami wołam w niebo". To jest to. Pisane w trakcie choroby przez dwoje młodych, inteligentnych i wrażliwych ludzi. Ona w 31. roku życia przegrywa. Nie ma narracji, opisu tego, co działo się między wpisami. Listy do i od rodziny, przyjaciół, 100% faktu, podobieństwa mnóstwo. Jedno zdanie - całe sekwencje obrazów z choroby Krystyny. Potrafią pisać. Nasunęło mi to refleksję, dlaczego sam nie robiłem notatek w trakcie? A chciałem. Czułem jednak, że w każdym zdaniu, słowie, mogę przemycić zwątpienie. Ostatnią rzecz, która była mi wtedy potrzebna. Lęk, że pojawi się prowokacyjna pokusa myślenia o przegranej. Ze stu słów we mnie, jedno mogło zawsze wyciec niechcący i rozbrykać się z chorej wyobraźni do przestrzeni płaszczyzn, w których mnie nie było, bo o nich nie mówiłem. Wiedziałem, że są, jak u każdego chorego. Słowo jest zawsze interpretacją. Stuhra przeczytałem do połowy. Nie znalazłem żadnego związku z tematem. Czułem potrzebę rejestracji procesu chorobowego i triumfu nad nim.
Słowo zamieniłem na kamerę. Fascynuje mnie dokument, operatorzy kamer, szczególnie gdy dokument jest prawie w całości robiony "z ręki". Czy czuję dyskomfort swojego zachowania w tych najtrudniejszych momentach? Odkąd byliśmy razem i miałem kolejną kamerę, rejestrowałem wszystkie ważne i mniej ważne wydarzenia z naszego wspólnego życia. Jest tego dziesiątki godzin. Kamera zwolniła mnie z interpretacji zdarzeń, obrazów, a słowa "bohaterów" były najczystszą narracją. Święta kościelne, spotkania rodziny, przyjaciół, różne wygłupy - poprzez montaż można by  zmiennie interpretować to, co nakręciłem.
Z ciężką chorobą onkologiczną najbliższej osoby, gdy trzymasz kamerę w ręku, jest zupełnie inaczej. Poczucie świętokradztwa towarzyszy ci już od samej mysli o rejestracji, walczysz z poczuciem łajzy, pozbawionej ostatniej struny empatii, gdy wyciągasz kamerę.
Kręciłem sytuacje inscenizowane, kręciłem, bo takie były, a Myszka widziała kamerę. Kręciłem też ukradkiem, z głębokim osobistym dyskomfortem. Zwolniło mnie to z myślenia: "co by, gdyby" - gdybym próbował pisać. Rejestrowałem to dla nas, by ewentualnie pokazać innym, że można pokonać chorobę. Stało się inaczej - ten przekaz jest już nieaktualny, nieaktualny dla mojej żony i dla mnie. Ale część tego przekazu być może stanie się inspiracją, by zdrowie traktować inaczej - własne i najbliższych. By wierzyć lekarzom pierwszego kontaktu i mieć z tyłu głowy: 'Sprawdzam".

12

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Z tego co wiem to rak w bardzo wczesnym stadium nie daje objawów bólowych,  myślę, że wtedy to już było poważniejsze niż początek choroby, więc dziwne że lekarz nic nie zauważył.  Medycyna na wsi widocznie nie doszła jeszcze do tego poziomu, żeby skutecznie leczyć poważniejsze choroby niż przeziębienie...

13

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Ta choroba jest jak loteria, nie wiadomo komu się uda przeżyć, czasem lekarze dobrze rokują, a organizm się poddaje albo są nawroty choroby... najgorzej jest żegnać bliską osobę, kiedy jeszcze jest tyle wspólnych planów, życie nie powinno zostać tak nagle przerwane...

14

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

W moich rodzinnych stronach też tak jest, dawny ośrodek zdrowia teraz wynajmuje prywatna klinika i miejscowi ludzie albo słono płacą za leczenie, albo dalej leczą się na NFZ i czekają w kolejkach nie mając pewności co do jakości pomocy medycznej. jednak za starych czasów tam się działo lepiej...

15

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Co do obojętności lekarzy... lekarz okazujący troskę i emocje musi być człowiekiem niesamowicie silnym, aby mierzyć się z taką ilością tragedii i nie oszaleć. Być może pewien chłód i dystans niektórym z nich umożliwia zachowanie równowagi psychicznej, może to najwięcej na co ich stać. Nie oceniajmy ich pochopnie pod tym akurat względem.

16

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Tak, też mi się wydaje że ta obojętność to jest taka obrona lekarza,żeby do siebie nie dopuścić świadomości o tragedii tego człowieka, któremu on stawia taką anie inną diagnozę śmiertelnej choroby... A z drugiej strony to jego zadaniem jest leczyć a nie pocieszać.. od tego jest rodzina, bliscy

17

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Szkoda że przegrała.. Miała dla kogo żyć, chociaż na pewno Twoje wsparcie w chorobie sprawiło że trochę lepiej przez nia przechodziła. Samotność w cierpieniu jest chyba najgorsza dla chorych...

18

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Zarobki lekarzy akurat  nie są dla mnie powodem do zazdrości, tylko ich brak etyki, to że np potrafią wziąć łapówkę przed operacją kiedy wiedzą że i tak choremu nie pomoże... Moją ciotkę tak zwodzili, wujek też był chory na raka , a że byli bogaci to lekarze ciągnęli z nich kasę do samego końca obiecując cudowne wyleczenie...

19

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Smutna historia, gdyby nie niedbalstwo lekarzy pewnie dziś żona by żyła... Widocznie trzeba robić takie badania  3 razy i to u różnych lekarzy żeby mieć 100 % pewność..

20

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

W każdym wieku jest ciężko żegnać kogoś bliskiego, tym bardziej jak tak dobrze Wam się układało... Dzielna kobieta, przecież tak wiele przeszła...

21

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Może tak miało być... a może nie trzeba było czekać w kolejce i podjąć leczenie prywatne...

22

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Znam ludzi, którzy chwytają się wszystkich tych sposobów, które uważamy za zabobony, jeżdżą do uzdrowicieli, kupują jakieś specyfiki, które niby mają pomóc... Pewnie to nie pomaga, ale żyją nadzieją i dzięki temu może trochę dłużej ich organizm wytrzymuje...

23

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Nowy gminny ośrodek zdrowia pod jakąś dziwną nazwą, jest chlubą miejscowych, może i moją. Pamiętam stary. Tam się celebrowało chorobę, miałeś poczucie identyfikacji z grupą chorych. Teraz nikt nie stoi na miejscu drugiego w kolejce, nie przepuszczasz matki z dzieckiem, nie zarażasz się od kilkudziesięciu chorych czymś, czego jeszcze nie miałeś. Wtedy było dwoje głównych lekarzy – małżeństwo zamieszkujące większość budynku. Reszta to gabinety i apteka.
Nowy budynek jest kompletnie pozbawiony autorytetu, nie budzi zaufania jak poprzedni, stary. Tam od początku pacjent jest sam, bo większość pacjentów jest poumawiana na określoną godzinę. Nie znajdziesz bratniej duszy, nie wygadasz się o swojej chorobie, nie możesz ponarzekać na lekarzy, nie dowiesz się, kto dobry jest, a kto mniej. Tu stajesz sam na sam z diagnozą i uprawnionym do tego diagnostą. Wcześniej uczyło również wspólne narzekanie, wymiana tzn. ludowej mądrości, która dawała nadzieję, ale również wzbudzała czujność wobec swojej choroby. Gwarantem wysokiej jakości usługi, dającej ci pewność dogmatu, był banknot, bądź dwa i więcej. Ryzyko niedotrzymania warunków transakcji obciążało dwie strony. Ryzyko malejącego popytu to koszmar dla budżetu domowego przy tak nędznych zarobkach. Teraz lekarze mają działalność gospodarczą. Mogą zarabiać przez trzydzieści godzin na dobę, Hipokrates śpi pod grubą pierzynką banknotów. Jedynym, któremu naprawdę przysięgają, jest NFZ. Trzeba diagnozować nie narażając się jw. Zasada – „Pokaż lekarzu, co masz w garażu” – jest oznaką pracowitości albo oportunizmu. Oba budynki - byłego i obecnego ośrodka zdrowia - łączy stary poniemiecki sad i bezradność pacjentów, którym być może przyjdzie skorzystać jeszcze raz z tego starego, zamienionego na GOPS.

Dom jest przy ulicy Prostej. Bo i nasz dom był najprostszy z możliwych. Zbudowany przeze mnie w tamtych czasach, tamtego związku jako garaż na dwa samochody, kolejny awans dorobkiewicza w handlu, wtedy łożyskami tocznymi. Budynek z pustaków, zrobionych z popiołów, z elektrociepłowni. Dla garażu owszem, ale później ściany przypomną z czego je stworzono i jakie mają właściwości. W wersji pierwotnej na dole było miejsce na dwa samochody. Jeden stał tam rzadko, bo nie chciało mi się garażować. Otwierać, zamykać drzwi. Dodatkowo działka usytuowana jest na skarpie, ma dwa poziomy. On stał niżej i rzeczywiście były problemy z wyjazdem pod górkę, gdy było ślisko, woda i mróz. Później problem rozwiązał się sam. Synowie tak zagracili, że nie dało się wjechać. Auta stały, gdzie stały. Na górze zrobiłem sobie coś na wzór pokoju myśliwskiego. Kominek, miejsce na łazienkę, dużo poroży, wypchane ptaki, głowy dzika, inne. Mnóstwo zegarów wszelkiego kalibru, moje książki, dwa biurka. Miejsce wyłącznie dla mnie. Po latach zostało mi to po podziale majątku, rozwodzie i całym tym piekle kilku lat, gdy do ochrony w sądzie mówisz już po imieniu. Został mi ten budynek i znajomość z komornikami w całym kraju. Góra miała profesjonalne, osobne wejście, dół - beton i gołe ściany, osobno dwoje drzwi garażowych podnoszonych do góry.
Gdy Krystyna w sposób ciągły pracowała w Berlinie, udało nam się przerobić to coś na budynek przypominający dom mieszkalny w jego podstawowych funkcjach. Przez wyciętą dziurę w stropie połączyliśmy dół z górą. Jedne drzwi garażowe zamieniły się w bardzo duże okno, drugie - w okno i drzwi wejściowe. W momencie choroby mieliśmy już swój własny prąd i studnię abisynkę z pompą elektryczną w środku. Było też coś na wzór łazienki. gdzie wykonywaliśmy czynności higieniczne, było też odgrodzone murowaną ścianą miejsce na kibel i różne miski luzem, lustro, kosmetyki. Kibelek działał na bardzo prostej germańskiej zasadzie. Muszla koncertowa spod śmietnika we Wrocławiu, typ muszli zachodnioniemiecki, według zasady: wiemy co jemy, bo wiemy, co wydalamy. Najpierw papier położony na podeście i mamy prawo sobie ulżyć bez korzystania ze szczotki specjalnej. Dwa wiaderka wody później, z jednej z dwóch 120-litrowych beczek po kiszonych ogórkach, które co jakiś czas musiałem napełniać pompą elektryczną, zanurzoną w odmętach ręcznej pompy abisynki. Dorzucę jeszcze działającą antenę TV sat i to koniec cywilizacji. Sławojka też jest, tylko nie wiem, gdzie ją umieścić cywilizacyjnie. Obok domu na zewnątrz jest wanna. Wanna zdobyczna – pozostałość po remontach wielkiej płyty, rzecz pożyteczna i w dobrym stanie. Szkoda tylko, że nie żeliwna - trzymałaby dłużej ciepło. Pozostałości blachy nie wiadomo od czego, abisynka obok, pompa w ruch, para-buch, po około czterech godzinach palenia wszystkim, co nawinie się pod rękę. Potem kąpiel, niezależnie od pogody. Noc, kilka stopni mrozu, wtedy najpiękniej, bądź mróz około -10°C i niebo gwiaździste niebo. Kąpiel – Krystyna zawsze pierwsza, góra czterdzieści minut, dbałem o stałą temperaturę wody delikatnie podkładając szczapy drewna. Później ja, wkładałem kilka długich drągów, grubych i mokrych, by tliły się długo. Myszkę w grubym szlafroku brałem na barana i do domu, powycierała się dokładnie, przebrała w ciepłe ciuchy i… siła wyższa. Każde z nas po kąpieli zasypiało, czasami tak twardo, że budziliśmy się nad ranem w zimnym domu. Sprawdzałem wodę, Krystyna mogłaby kąpać się we wrzątku, ja - w ciepłej z umiarem. Włażę do wanny, pięknie się dymi, trzask palącego drewna i na przykład wielkie płatki śniegu bądź wichura i gałązki wpadają do wody. Jestem cwany, na dno gruby ręcznik. Krystyna zasypia przed TV w salonie samochodowym, ogrzewa go piec na drewno z szybką. Dbam by naprawdę było ciepło. Ja zasypiam w wannie, w tak romantycznej scenerii, iż niejedna polonistka, dziewica po czterdziestce, by się rozpłakała, czytając - oczywiście w zimnym łóżku. Budzę się, bo Myszka się nie budzi, nie ma powodów, które mam ja. Dwa główne – owe drągi włożone do paleniska rozjarały się na dobre. Nic nie dało obracanie się z półdupka na drugi półdupek. Ręcznik gruby nic nie pomoże, mogę wstać i zalać ogień wodą, ale to jakbym świadomie uruchomił sposób drugi. Uciekam po długiej walce - jest zbyt gorąco, poza tym bosko. Powód drugi – prostszy. Włożone drągi nie podzieliły się rozpadem materii na energię. Chciały zostać kołkami. Uciekam, bo zamarzam. Budzi mnie zimno, nie lubię tego. Termalną kąpiel szlag trafił.
Krystyna pod koniec kąpieli myła głowę. Przyglądałem się, jak dynamicznie, beztrosko czochrała odrośnięte włosy, potem wrzeszczała spod piany, bym ją spłukał garnkiem wcześniej do tego odłożonej wody z wanny. Gdy patrzyłem na bliznę losu, od pępka do łona – człowiek dużo przejdzie. Patrzenie na drogę wstecz, gdy ma się szczęśliwy etap, daje niewyobrażalne wrażenie, jak skraca się w świadomości odległość, która wydawała się nie mieć końca, a jednak kończy się. Dało się przejść przez to lekotwórcze bagno. Dało się, by teraz znów móc kąpać się na dworze - jak dawniej. Co z tego, że zimno. W szpitalu było gorąco i duszno, i smród. Jeszcze tylko chemia liczona na palcach jednej ręki.

24

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Podziwiam dystans, z jakim piszesz o tak trudnych warunkach życia... Trzeba wielkiej odporności psychicznej żeby się nie załamać po utracie wcześniejszego normalnego życia ...

25

Odp: Moja żona przegrała walkę z rakiem

Tak naprawdę to udowodniłeś, że człowiekowi niewiele potrzeba do szczęścia - jak ma obok kochającą osobę to nie musi uszczęśliwiać się dodatkowo luksusami, bo nawet te największe są mniej warte jeśli nie ma ich z kim dzielić...