„Gdzieś pomiędzy wierszami” – nowa powieść Anny Szczypczyńskiej!
Inspirująca i dodająca sił powieść Anny Szczypczyńskiej – premiera już 14 kwietnia!
O tym, że warto dawać sobie (i innym) kolejną szansę!
Stolica rozpalona letnim żarem. Kawa i wino wypijane ze znajomymi w modnych lokalach, delektowanie się kęsami wyszukanych potraw, wielkomiejski pęd, dalekie podróże, realizowanie swoich pasji i budowanie wymarzonych karier. A w samym centrum one –bohaterki, które na pierwszy rzut oka mają wszystko, a ich życia są idealne. Ale gdzieś pomiędzy wierszami chowają swoje najskrytsze pragnienia i lęki…
Lidia nie czuje dawnej bliskości z mężem od czasu poronienia. Jej serce zabije jednak mocniej, gdy po latach spotka na swojej drodze dawną miłość.
Majka przeżyła ból, którego nie życzy żadnej kobiecie. Może dlatego tak wiele czytelniczek zagląda na jej blog, bo wiedzą, że nareszcie ktoś je zrozumiał?
Iza ma szczęśliwą rodzinę, miłość, dom. Czy gdyby jednak jej życie było dla niej satysfakcjonujące, wymykałaby się co tydzień z mieszkania pod pretekstem zajęć jogi?
Powieść, która udowadnia, że często za perfekcyjnymi zdjęciami na Instagramie i stwarzaniem pozornie szczęśliwego obrazu samej siebie kryją się historie, które ciężko wypowiedzieć na głos. Historie, które łatwiej wyczytać między wierszami.
Polecamy Wam tę świetną powieść!
***
Anna Szczypczyńska – pochodzi z Warszawy, gdzie przez lata pracowała jako dziennikarka. Pisała między innymi dla Wirtualnej Polski, Onetu, „National Geographic Polska” oraz magazynów lifestyle’owych. Kilka lat temu porzuciła pracę na etacie i została freelancerem. Tworzy blog pannaannabiega.pl, w którym zaraża czytelniczki miłością do sportu, a w ostatnich latach przede wszystkim do czytania.
Autorka dwóch książek: Zakochaj się w bieganiu (2017) oraz Dzisiaj śpisz ze mną (2018). Uzależniona od czytania i kolekcjonowania książek. Nie wyobraża sobie życia bez czarnej kawy, długich rozmów i górskich wycieczek, dlatego niedawno przeprowadziła się z rodziną do Szklarskiej Poręby.
Na swoim koncie na Instagramie regularnie poleca tytuły, po które warto sięgnąć: instagram.com/pannaannapl/
***
Anna Szczypczyńska „Gdzieś pomiędzy wierszami” – fragment
„Nie ma dobrych i złych kochanków, są tylko dobrze i źle zestrojone potrzeby” — mawia moja matka, i wygląda na to, że ma rację. Do łóżka nie idzie się przecież wyłącznie z chętnym do igraszek ciałem, zabierasz tysiące przesłuchanych płyt, stosy przeczytanych książek, mnóstwo filmów, rozmowy, doświadczenia, wspomnienia. A my co ze sobą zabieramy?
„Wrr, wrr, wrr” — szczoteczka potrójnym szarpnięciem daje znać, że zęby zostały wyczyszczone, można kłaść się do łóżka. Dźwięk jest na tyle wyraźny, że słyszę go w sypialni. Staszek szoruje jeszcze chwilę, po czym płucze usta, dwa razy. Resztki pasty wypluwa z impetem, rozbryzgują się po umywalce, część trafia na lustro. Nie wyciera ich, nigdy. Wie, że zrobię to za niego rano.
Zakręca wodę i sunie do sypialni. Gumowe podeszwy klapek odrywają się od wypastowanej klepki w taki sposób, jakby ktoś rozklejał ceratowy obrus. W dzieciństwie uwielbiałam jego zapach.
— Wyłączyć światło? — pyta, gdy wchodzi do pokoju.
Kiwam głową, mała lampka przy łóżku mi wystarczy. Do końca rozdziału zostało raptem kilka stron. Staszek nastawia budzik w telefonie, wybiera tryb samolotowy i szczelnie otula się poszwą. Pewnie drażni go światło, choć staram się kierować je na papier.
— Przytulisz się do mnie, jak skończysz? — słyszę co wieczór i co wieczór się przytulam, łatwiej mi wtedy zasnąć.
Ciepła skóra, powolny, regularny oddech i lawendowy płyn do zmiękczania tkanin, którym nasiąkł jego T-shirt, działają na mnie jak melatonina. Przed snem muszę jednak chwilę poczytać, choćby parę stron. Przenieść robaczywe myśli w inny świat, stać się Sereną, Iris albo bardziej lokalnie Agnieszką lub Damianem. Mieć stare i zmęczone ciało, a kiedy indziej młode i gibkie. Raz być szczupła, a raz gruba i mimo to podjadać czekoladowe batony w kinie z ciotką, która wcale nie jest chudsza. Nie czytam długo, zwykle dwa, trzy rozdziały, do zmęczenia. Niech powieki staną się ciężkie, jakby ktoś położył na nich worki piasku, albo niech oczy zaczną szczypać, tak jakby ów piasek się wysypał. Staszek zmienia zdanie. Odwraca się, szuka kawałka mojego ciała. Nie jest to łatwe, kupiliśmy największą kołdrę, jaką udało nam się znaleźć: dwieście czterdzieści na dwieście sześćdziesiąt centymetrów, wystaje poza łóżko, ale przynajmniej nie podkradamy jej sobie. Teraz, w upały, przykrywamy się jedynie poszwą. Znalazł! Na udzie czuję jego ciepłe palce. Wystukują fragment jakiejś melodii. Przez chwilę próbuję nawet odgadnąć, co to jest, jednak bezskutecznie. Nigdy nie miałam dobrego ucha do takich zabaw. Staszek wprost przeciwnie. Podobno w liceum podrywał dziewczyny na perkusję. Z trzema kolegami założyli zespół punkrockowy Zgniły Kabaczek czy Bakłażan, dokładnie nie pamiętam, ale kierunek warzywny. Kiedy się poznaliśmy, jeszcze zdarzało mu się znikać na garażowe próby, ale pewnego dnia po prostu sprzedał instrument i do grania nie wrócił. — Odłóż książkę, dokończysz jutro — mówi Staszek. Na karku czuję chłodny miętowy oddech i choć nie znoszę przerywać w połowie rozdziału, spełniam prośbę. Wolę się kochać w swojej sypialni, w swoim łóżku, pod swoją wielką kołdrą, a nie na kartach powieści jako Serena, Iris, Agnieszka czy Damian.
Tylko czy to, co robimy, można nazwać kochaniem się? Ale jak inaczej? Kopulują króliki albo surykatki. Bzykanie też do nas nie pasuje, współżycie tym bardziej: pierwsze zbyt prymitywne, drugie podręcznikowe. Mój mąż mnie nie pieprzy ani nie posuwa. Tak trudno znaleźć słowa, by mówić, nie będąc przy tym śmiesznym albo wulgarnym. Zostanę przy kochaniu się.
Zamykam oczy, by być tu i teraz, wyjść z fabuły, w której jeszcze przed chwilą dreptałam, wydostać się z biura, gdzie zostawiłam niedokończone zadania. Czuję ciepło i lekkie mrowienie w dolnej partii brzucha, niechciane myśli powoli uciekają. „Pokaż mi, jak lubisz najbardziej” — prosił kiedyś, a ja z przyjemnością tę prośbę spełniałam. Ale teraz dotyka mnie inaczej. Pobieżnie, na szybko, zaczyna, ale nie kończy, tylko przechodzi do kolejnego punktu. Spieszy się? Robi to od niechcenia? Prędzej to pierwsze, siedem godzin snu to dla Staszka minimum, a jest już po dwudziestej trzeciej. Chęci mimo upływu lat są. Wiadomo, już nie takie jak dawniej, ale są. Widzę to w jego oczach, słyszę w poszarpanym oddechu, wciąż miętowym. Próbuje mnie unieść, posadzić na sobie, ale wzbraniam się. Chcę, żeby dziś to on był nade mną, nadawał tempo, dowodził, był kapitanem. Całuje mnie. Tak dawno tego nie robił. Zwykłe buzi-buzi na dzień dobry, do widzenia — tak, ale nic więcej. Jest taki gładki, że palce ślizgają się po jego twarzy, musiał się ogolić przed chwilą. Tego nie słyszałam. Nie czeka dłużej, wchodzi we mnie, a właściwie wdziera się. Moje ciało najpierw stawia opór, w końcu ulega, otwiera się przed nim. Staszka dłonie nurkują pod moją koszulką w poszukiwaniu piersi. Są niewielkie, za to wrażliwe. Nie lubię, gdy ich dotyka. Teraz. Kiedyś lubiłam. Wiem, że on lubi to nadal, więc zamykam oczy, biorę głęboki wdech i powoli wypuszczam powietrze. Czytałam gdzieś, że to uspokaja, pozwala się wyciszyć, zjednoczyć z własnym ciałem i inne bzdury. Nie działa. Wskakuję na górę, jak chciał od początku. Jego dłonie układam sobie na biodrach, bym nie musiała się przed nimi oganiać jak przed natrętną muchą. Już i tak czuję się niekomfortowo. Wstydzę się tego, że jestem tak kiepską kochanką. Nie w ogóle, tylko w ostatnim czasie, przecież wcześniej byłam inna: odważna, pewna siebie, pewna Staszka. Wiedziałam, że na niego zawsze mogę liczyć, że ocali mnie przed złem tego świata. Myliłam się.
„Nie ma dobrych i złych kochanków, są tylko dobrze i źle zestrojone potrzeby” — znowu słyszę w głowie słowa matki. Matka to ostatnia osoba, o której chciałabym teraz myśleć. Tym razem już się nie uda, już zabrnęłam za daleko, ale Staszek ma jeszcze szansę. Chciałby beztrosko, bezwstydnie, bez namysłu, niehigienicznie, nie między myciem zębów a snem. Chciałby jak z prostytutką albo jak z przypadkowo spotkaną w hostelu turystką, której imienia nie zdążył nawet poznać, a innym razem czule, jak z pierwszą miłością, w którą się bezgranicznie wierzy. Zamiast tego słyszy:
— Tylko nie kończ w środku, proszę!
Na jego miejscu po takim przerywniku nie skończyłabym wcale, ale Staszek zamyka oczy i kontynuuje. Wyobraża sobie pewnie, że jest w innych okolicznościach, z inną kobietą, która może i krzyczy: „Tylko nie kończ w środku!”, lecz po chwili wskazuje miejsce, gdzie najbardziej chciałaby ów ciepły, lepki koniec poczuć.
Staszek całuje mnie w czoło, a potem mocno przytula. Milczy, bo nic mówić nie musi. Obydwoje myślimy o tym samym, obydwoje każdego dnia staramy się zapomnieć. On także, nie tylko mnie ból rozszarpał na strzępy.
— Śpij dobrze — mówi, a mnie nachodzi dzika chęć, by go przeprosić. By mu obiecać, że to minie, że zapomnę, że już jest coraz lepiej. Że to tylko kwestia czasu…
— Dobranoc — odpowiadam.
Zadania na dziś:
Zaproś 5 influencerek do showroomu
Odpisz na zaległe maile
Post na IG i FB — udostępnij zdjęcie @GlamMatki
FB i IG: odpowiedz na komentarze i wiadomości Skontaktuj się z fotografem w sprawie ostatniej sesji: kiedy będą zdjęcia???
Przygotuj umowę dla @KurczakaDomowego
Zadania do końca miesiąca:
Zaproś 20 influencerek do showroomu
Wyjaśnij, co z fotami z ostatniej sesji
Przygotuj informację na temat nowych łóżeczek i pomyśl, jak sprzedać ją w mediach (brainstorming z Zuzką)
Zaktualizuj bazę danych dziennikarzy Zaktualizuj bazę danych influencerów
Pobierz packshoty
Zastanów się nad koncepcją lokalnej sesji foto
Listy mam dwie, by podwójnie wykreślać. Robię to zawsze ołówkiem, cienkim i twardym: prawo, lewo, prawo. Grafit płynnie sunie po papierze, wydając przy tym nieco chropowaty dźwięk. Pierwsza lista jest na dany dzień, druga — na cały miesiąc. Sporządzam je ręcznie w specjalnym zeszycie w czarnej skórzanej oprawie. Zadania zapisuję piórem. Od lat mam to samo, starego białego parkera. Dostałam je od Staszka na pierwszy dzień w Le Petit Lapin. Uwielbiam podglądać, jak pozłacana stalówka, w zależności od tego, jak ją poprowadzę, kreśli znaki różnej grubości. Jak atrament wsiąka w papier, jak zmieniają się temperatura i nasycenie koloru. W tej metodzie zakochałam się jeszcze w podstawówce, niestety jest to miłość nie odwzajemniona, okraszona wieloma plamami na palcach, w przegrodach torebek, na kocach, kanapach, fotelach, jednak nic nie jest w stanie mnie zniechęcić.
W upalne dni pracuję trybem wakacyjnym: od rana wykreśliłam z listy tylko dwie pozycje. Jest gorąco i duszno, trudno się skupić. Siedzimy ściśnięci w niewielkim pokoju, który wygląda dość zwyczajnie: sześć prostych bukowych blatów na mocnych stalowych nogach, wentylowane krzesła, ogromny, zapełniony tylko w połowie regał, wieszak i dwie palmy koralowe. Spodziewałabym się większego rozmachu po producencie ekskluzywnych mebli dziecięcych, a przynajmniej pastelowych odcieni, puszystych tkanin i obłych kształtów, tymczasem jedyną dekoracją są te palmy. Stoją zaraz przy oknie, by nikt ich nie trącał. Nie lubią zmian, dotyku, przeciągów i suchego powietrza — jak nas poinformował Kulka. Podlewa je co kilka dni, latem dodatkowo zrasza. Twierdzi, że to go relaksuje jak innych przerwa na papierosa, z tą różnicą, że palenie jest szkodliwe dla środowiska i dla zdrowia, dlatego dawno wyszło z mody. Teraz zrasza się rośliny, najlepiej te zielone i bez kwiatów.
Przez osiem, czasem dziewięć godzin dziennie wdychamy zapach kremu z wysokim filtrem, skórzanych sandałów, potu i mieszanki rozmaitych perfum.
Widok mam przyjemny — naprzeciwko mojego biurka siedzi wyprostowana Róża Lange, nazywana przez nas „luksusową Różą”. W klawiaturę stuka niemal bezgłośnie, nigdy nie przyłapałam jej na dłubaniu w nosie, w uszach, drapaniu się po głowie, pod pachą czy na przeżuwaniu gumki od ołówka — to ostatnie sama nieustannie robię. Jej jedyny tik to głaskanie długich włosów, które gładkimi strumieniami spływają aż na biodra. Nie wiem, jak to możliwe, że się nie plączą, nawet zimą, gdy owija się kaszmirowym szalem w kratę burberry. Na jej głowie da się dostrzec pojedyncze perłowe kosmyki, tuż przy przedziałku. Ile może mieć lat? Czterdzieści? Pięćdziesiąt? Pytanie o wiek zawsze obraca w żart, a urodzin nie obchodzi. Wiem o niej tylko tyle, że ma piętnastoletniego syna Igora i chłopaka Marka, ale znam ich jedynie z opowieści i ze zdjęć. Zdjęcie Igora stoi na biurku, zdjęcie Marka znalazł w sieci Kulka. Zżerała nas ciekawość, chcieliśmy wiedzieć, jak wygląda facet, który skradł serce naszej koleżanki. Dostojnie, Marek wygląda dostojnie. Każdy dzień zaczyna od treningu kardio na mechanicznej bieżni, którą zainstalował na strychu w swoim domu w Konstancinie, i od szklanki soku z granatu. Ale to już wiemy od Róży, ze zdjęcia na LinkedIn udało nam się wyczytać jedynie owo dostojeństwo.
— Ogłaszam przerwę na kawę — mówi Róża.
— Siedem minut! — prosi Kulka.
To typowy informatyk: nie wstanie od stołu, nim nie skończy zadania, żadna kawa ani uciskający pęcherz nie odciągną go od laptopa. Jeszcze raz zerkam na listę: jeśli nie będę się rozgadywać, zdążę zadzwonić do dwóch influencerek i dograć termin spotkania w showroomie. Mogłabym pójść na łatwiznę i rozesłać maile, ale przez telefon skraca się dystans, trudniej jest odmówić. Róża w tym czasie smaruje dłonie kremem z masłem shea i cierpliwie czeka, by się wchłonął. Robi to kilka razy dziennie. „Dłonie to wizytówka kobiety. Trzeba o nie dbać, szybko zdradzają wiek” — powtarza, a ja lubię ten ledwo wyczuwalny zapach.
Zgodnie z przewidywaniami Kulki dokładnie siedem minut i trzydzieści sześć sekund później wychodzimy z pokoju. Wszyscy, łącznie z Zuzą, którą ze względu na burzę niesfornych loków nazywamy Sprężynką, i Krystianem.
Kuchnia jest jasna, przestronna, czysta, jedna na całe piętro. Rano wyczuwa się w niej cytrusowy płyn do czyszczenia powierzchni i świeżo zmieloną kawę, po południu roztopiony ser i orientalne przyprawy. Robi się też tłoczno i głośno. Wtedy lepiej tu nie wchodzić. Nam udało się załapać na poranne pustki. Otwieram lodówkę w poszukiwaniu mleka.
— Dwuprocentowe? To i ja się skuszę. — Kulka nie lubi wyrobów mlecznopodobnych ani tych z kategorii zero kalorii, zero cukru, zero tłuszczu. „Zero smaku!” — dopowiada.
Robi nam kawę, odkąd pamiętam. Widocznie nie tylko najlepiej rozumie systemy operacyjne, ale i obsługę ekspresu. Jest w firmie od początku, luksusowa Róża też, choć ona nie dotyka ani ekspresu, ani mleka. „Od nabiału robi się cellulit na udach” — powtarza.
— Ładna ta spódnica. Teraz kupiłaś? — Róża pierwsza podstawia pod ekspres swój ręcznie malowany kubek, po czym podchodzi do mnie i chwyta w palce kawałek materiału. — Max Mara?
— Pepe Jeans. Zamówiłam na Zalando, ale nadal nie jestem pewna, czy to spódnica dla mnie — odpowiadam lekko zawstydzona tym nagłym skupieniem na sobie uwagi.
Zazwyczaj noszę spodnie, pewnie dlatego mój zakup sprzed kilku dni wywołał tyle emocji. Sama nie byłam go pewna, więc na wszelki wypadek nie oderwałam metki. Nie widać jej, tonie w fałdach granatowego materiału, czuję ją tylko, gdy siadam i gdy wychodzę na zewnątrz. Jest parno, skóra szybko robi się wilgotna, a wtedy twardy kartonik zawieszony na długiej tasiemce przykleja się do pośladków.
— No jasne, że dla ciebie! A niby dla kogo innego? Jesteś szczupła, wysoka, doskonale na tobie leży! — przekonuje mnie Róża.
— I właśnie dlatego, że jest szczupła i wysoka, nie powinna nosić takich worów, tylko coś, co podkreśla jej kształty — do rozmowy włącza się Krystian, nasz nadworny specjalista od oceniania kobiecej urody.
Jest jeszcze młody, powoli zbliża się do trzydziestki, wciąż bez zobowiązań. Dla mnie jak młodszy brat — przyszedł do biura, gdy miał dwadzieścia dwa lata i zerowe pojęcie o życiu — ale dla koleżanek z innych działów, dziennikarek czy świeżo upieczonych mam, które regularnie pytamy o potrzeby, Krystian jest bogiem. Widzę te wstydliwe uśmieszki, wypieki na zmęczonych twarzach, słyszę szepty. Kilka razy byłam świadkiem, gdy któraś z nich robiła mu zdjęcie z ukrycia, udając, że przegląda pocztę w telefonie. Wysłała je pewnie do koleżanki z dopiskiem: „I jak ja mam się skupić w pracy?”.
Odbieram od Kulki swój przydział kawy i podchodzę do okna. Lubię te moje chwile ciszy. Jako specjalistka od PR muszę non stop mówić. Jeśli nie na żywo, to przez telefon. Poznaję ludzi, staram się zapamiętać ich imiona, imiona ich dzieci, facetów, psów. Słucham i gadam. Gadam i słucham, i tak na zmianę, bez końca. Dlatego kilka razy dziennie staram się wyłączyć, przynajmniej na chwilę. Naładować akumulator. Widok z jedenastego piętra może nie jest aż tak powalający jak ten z trzydziestego szóstego, który mają nasi koledzy od srebra i miedzi, ale jest na co popatrzeć. Drzewa w maju przybierają najpiękniejszy odcień zieleni: soczysty, żywy, już nasycony, ale jeszcze nie zmęczony słońcem. Dwa dźwigi poruszają się leniwie, kilka żółtych autobusów w towarzystwie sznura przykurzonych samochodów stoi na światłach, a tłum pieszych w pośpiechu przecina rondo ONZ.
— Lidka? — ktoś zakłóca moje uliczne obserwacje.
Głos znajomy, jednak nie jestem w stanie go przypisać nikomu konkretnemu. Przenoszę wzrok ze Świętokrzyskiej na drzwi do kuchni, skąd owo „Lidka” dochodzi. Elegancki, wysoki, a przynajmniej znacznie wyższy od Krystiana mężczyzna uśmiecha się od ucha do ucha i otwiera ramiona na powitanie. Wojtek! Dobry Boże, przecież to Wojtek! Poznaję te wielkie okrągłe oczy. Kiedy to było? Dziesięć lat temu?
— Chyba z piętnaście lat cię nie widziałem! — rozwiewa moje wątpliwości.
Jest taki świeży i wyprasowany, że aż się boję, by na jego czystej koszuli nie pozostawić pamiątki w postaci pudru czy różu. Pachnie inaczej niż zapamiętałam, ciężej, jakby kawą, piżmem, pieprzem — nietypowa mieszanka w ciepłe dni.
— Co ty tutaj robisz? — dopytuję.
Róża, Zuzka, Krystian, nawet Kulka nagle zastygają w ciszy, zerkają na nas i również czekają na wyjaśnienie. Wygląda na to, że nie tylko mnie zainteresowała ta nagła wizyta.
— Masz teraz chwilę? Możemy zejść na dół na szybką kawę? — pyta Wojtek, a ja choć czasu nie mam, wychodzę. Niecodziennie wpada się w biurze na dawną miłość.
— Dowiem się, co tutaj robisz? — powtarzam pytanie, gdy wsiadamy do windy.
Jesteśmy sami, nie ma w tym nic dziwnego, bo do pory lunchu została jeszcze godzina. Jego obecność mnie stresuje. Piętnaście lat rozłąki robi swoje. Stoję zamknięta w maleńkiej skrzynce z kimś, kogo dziś mogę nazwać nieznajomym, ale wiele lat temu ów nieznajomy wyrwał mi serce. Bez mrugnięcia okiem.
— Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pod koniec roku będziemy was szkolić w zakresie social mediów — odpowiada Wojtek. Wiele się zmieniło, ale jego uśmiech pozostał ten sam. Wargi unoszą się ku górze i ukazują rząd idealnych zębów. Prostował przez długie lata, jeszcze zanim się poznaliśmy. Warto było pomęczyć się z aparatem, bo efekt końcowy robi wrażenie. Nawet dziś.
— W Le Petit Lapin?
— Tak jest. Właśnie próbowałem namówić twojego szefa, żeby oddał kanały w nasze ręce. Tak byłoby prościej: i dla was, i dla nas. A konkretnie: dla ciebie, nie musiałabyś sobie zaprzątać głowy jakimiś wpisami na Facebooku czy Instagramie. Ktoś z agencji poprowadziłby wasz profil — mówi w taki sposób, jakby to mnie próbował namówić na podpisanie umowy. — Ale nie! Twój szef przez całe spotkanie upierał się, że nikt nie zna filozofii marki i produktów tak jak Lidia Mika. Kiedy skończyliśmy, wpisałem w Google twoje nazwisko, żeby zobaczyć, kim jest ta Mika, która nie daje mi zarobić. No i proszę: to Lidka Burzyńska!
— Zmieniłam nazwisko — mówię bez sensu. Przecież już to wie.
— Lidia Mika — wymawia powoli każdą głoskę, jakby coś sprawdzał. — Podoba mi się.
— Teraz dużo łatwiej się podróżuje — paplam dalej, by ukryć zdenerwowanie
— Moja żona z tego powodu została przy panieńskim. Podobno Preiss jest łatwiejsze niż Kucharska. Nie wiem, ile w tym prawdy. Nigdy nie miałem problemów z nazwiskiem, gdy byłem za granicą. Musiała coś wymyślić, by nie było mi przykro. — Puszcza do mnie to swoje wielkie szare oko i wzrusza ramionami.
Kiedy wspomina o żonie, odczuwam coś na kształt zazdrości. No dobrze, nazwijmy sprawy po imieniu: jestem zazdrosna. Nie mam pojęcia, skąd wzięło się to uczucie. Przecież rozmowę zaczęliśmy od nazwiska mojego męża, a jednak na myśl o tym, że jakaś inna kobieta zdołała tak bardzo go zauroczyć, iż postanowił ją poślubić, jest na swój sposób przykra.
Tak naprawdę żadne z nas nie chce pić kawy: on ze względu na zdrowie, ja swoją przed chwilą wypiłam. Do połowy. Wystarczy.
— Może usiądziemy na zewnątrz? — proponuje Wojtek. Przystaję na ten jego pomysł.
Mijamy grupki palaczy i wybieramy niewielki skwer między Pańską a Śliską. Jest piekielnie gorąco, powietrze aż drga. Przed promieniami słońca chowamy się na ławce pod rozłożystym kasztanowcem. Mamy widok na pusty plac zabaw porośnięty bluszczem i krzakami bzu, w tle słychać pracujące tuż za rogiem dźwigi. Podwijam spódnicę i kiedy próbuję usiąść, zza gumki wyskakuje przeklęta metka.
— Włożyłam ją dzisiaj pierwszy raz i nie zauważyłam — tłumaczę się głupio i próbuję metkę oderwać, ale z materiałową tasiemką bez pomocy nożyczek czy noża nie mam szans. Rezygnuję i chowam kartonik do środka.
— Świetnie w niej wyglądasz! — Wojtek próbuje ratować sytuację.
Kiedy na mnie nie patrzy, zerkam w jego kierunku i staram się porównać znaną mi dawniej wersję z tą, która stoi obok. Robię to subtelnie, nie chcę, by wiedział, że mu się przyglądam. Wydaje się nieco szczuplejszy, niż go zapamiętałam.
— Dobrze ci w ciemnych włosach, jesteś teraz taka… wyraźna — mówi. Wygląda na to, że on także rozpoczął oględziny.
Znaleźliśmy się w dość nietypowej sytuacji: niby dobrze się znamy, widzieliśmy się w różnych okolicznościach, a tak naprawdę nie wiemy o sobie nic. Wojtek, którego pamiętam, ma dwadzieścia trzy lata, pachnie cytrusami, nosi białe conversy, które przed wyjściem z domu starannie czyści zużytą szczoteczką do zębów z porcją cifu, i myśli o tym, jak zarobić pierwszy milion. Ten, który stoi przede mną, założył agencję socialmediową Thursty i pierwszy milion już dawno wykreślił ze swojej listy — ja zrobiłabym to ołówkiem: prawo, lewo, prawo — pachnie kawą i pieprzem, ożenił się i ma siedmioletniego syna Julka. Gdy o nim opowiada, rzucam branżowym żartem:
— Może planujesz remont jego pokoju?
Nie mam pojęcia, dlaczego to mówię. Może to moja reakcja obronna? Może nie chcę, by jego syn bolał mnie bardziej niż żona?
— A masz coś ciekawego? — Wojtek włącza się do gry.
— Pamiętaj, że Le Petit Lapin robi rzeczy nie tylko dobre jakościowo i wytrzymałe, ale też przyjemne dla oka — recytuję aktorsko, jakbym oprowadzała go właśnie po showroomie. — Pastelowe kolory, mięciutkie tkaniny, które aż chce się przytulić do policzka, i to wszechobecne szczęście! — podnoszę głos i zaczynam gestykulować, by mu to szczęście pokazać. — Widzisz to oczyma wyobraźni?
A może te wygłupy powinnam uznać za dobry znak? Znak, że zaczynam się przy nim czuć swobodniej. Czy jest na odwrót? Od początku gram, by nawet na moment nie dać mu prawdziwej wersji siebie? Chyba sama nie znam odpowiedzi na to pytanie.
— Poczekaj! — Wojtek zamyka oczy. — Możesz kontynuować — mówi, więc robię to.
— Uśmiechnięta, wypoczęta szczupła mama, która, rzecz jasna, już dawno pozbyła się nadprogramowych kilogramów, całuje maleńkie stópki wystające spod kołdry w kolorze budyniu waniliowego. Najpierw duży paluszek, który jest tak filigranowy, że ciężko oddzielić go od reszty, a potem miękkie pięty. Patrzysz i aż chcesz mieć dzieci, i oczywiście urządzić im pokój w Le Petit Lapin.
— Ja już chcę! — wyrywa się Wojtek i wybucha śmiechem. — Ale poczekaj, poczekaj. Ty wiesz, że z rzeczywistością to ma niewiele wspólnego?
— Widzisz, ja w pracy mam pewną misję — wyjaśniam. — Tacy pisarze czy filmowcy poprzez swoje dzieła dają ludziom możliwość ucieczki od szarej codzienności, od tu i teraz, mam rację?
— Zdaje się, że popularność seriali i wszelkich platform VOD jest tego dowodem — przytakuje Wojtek.
— Ja może nie dostarczam aż takiej rozrywki jak Netflix, za to daję nadzieję na przyjemne macierzyństwo, obiecuję lepsze jutro — na moment zawieszam głos, by upewnić się, że Wojtek mnie rozumie. — Sama ciąża jest wystarczająco stresująca, tak wiele rzeczy może pójść nie tak, nie ma sensu dodatkowo straszyć przyszłych matek tym, co się wydarzy, gdy ich dziecko pojawi się na świecie.
— Ale to przekłamywanie rzeczywistości!
— Owszem, ale kto chce oglądać rzeczywistość? Zmęczone mamy chcą zobaczyć na zdjęciach czyste lśniące włosy, promienną cerę, uśmiech, porządek i pomyśleć: „Jeszcze parę tygodni i u mnie też tak będzie. Niech no tylko Helenka zacznie raczkować!”.
— Niech no tylko Helenka zda maturę! — Wojtek się śmieje. — Nie masz wrażenia, że to szkodliwe? Że media zalewają nas pięknymi zdjęciami, obiecują lepsze życie ze słodkim dzidziusiem, a gdy ten długo wyczekiwany dzidziuś wreszcie przychodzi na świat, okazuje się, że jest zupełnie inaczej? Że jest ciężko, że życie się zmienia i trzeba budować swój świat na nowo. Na innych zasadach, gdzie to mały człowiek rozdaje karty. Że już nie ma czasu na twoje pasje, seanse filmowe we dwoje, na książki. Albo czas to może nawet i jest, ale sił brak po kolejnej nieprzespanej nocy.
— Jeśli pokażemy życie takie, jakie jest, zniechęcimy młode dziewczyny, które już i tak się boją wybrudzonych czekoladą pufów i kanap.
— I słusznie, bo tych zniszczeń nie da się uniknąć — ripostuje Wojtek.
— Ja chcę, aby te młode dziewczyny uwierzyły, że dzień, w którym pojawi się na świecie ich pierwsze dziecko, nie będzie ostatnim dniem ich życia. Dalekie podróże, kawki z przyjaciółkami, regularne wizyty u fryzjera, manicure hybrydowy i zajęcia fitness nie wylądują w folderze „dawno i nieprawda”. — Wybacz, ale w tym miejscu nie mogę nie zadać tego pytania: masz dzieci?
Uśmiecha się zwycięsko. Zdaje się, że zna odpowiedź.
Czuję, że moje dłonie robią się wilgotne. Wycieram je w spódnicę, wreszcie do czegoś się przyda.
— Jeszcze nie — mówię. — Tak się jakoś złożyło. Najpierw dużo pracy, sporo nadgodzin, później przeprowadzka — dodaję, choć od ośmiu lat nie zmieniłam adresu.
Gdy wracam, w biurze panuje cisza. Kulka w zawrotnym tempie wklepuje w komputer jakieś informacje, Zuzka czyta wydrukowane strony i sumiennie coś na nich zaznacza, Krystian grzebie w iphonie, a Róża rozprowadza na ustach specyfik o bursztynowym odcieniu.
— Nowy błyszczyk? — pytam, by przełamać ciszę, która z nieznanego mi powodu wydaje się krępująca.
— Olejek nawilżający. Gdy jest gorąco, pierzchną mi usta — odpowiada Róża, po czym bezceremonialnie zmienia temat: — To twój były facet?
— Kto? Wojtek? — pytam głupio, by dać sobie czas na zebranie myśli. Czy powinnam się przyznać? Opowiedzieć im o Wojtku czy udawać, że to kolega?
— To było wieki temu, już żadne z nas tego nie pamięta — kłamię, bo choć tyle razy próbowałam o nim zapomnieć, wciąż mam w głowie tamten wieczór. Wystarczył ułamek sekundy, jedno spojrzenie, bym wiedziała, że nie ma odwrotu. Pewnie da się to wyjaśnić naukowo. Jakieś cząsteczki się przenikają i tworzą mieszankę wybuchową. Chuć — to jedyne słowo, które przychodzi mi teraz na myśl. Pragnienie tak silne, że trudno nad nim zapanować. Gdy się pojawia, nie myśli się logicznie, nie myśli się wcale. Rozum się wyłącza. Tęskniłam chwilę po tym, gdy wychodził z mieszkania. Właściwie tęskniłam, kiedy jeszcze w nim był i całował mnie w drzwiach. Bez jego zapachu i dotyku nie mogłam spać. W nocy budziłam się wiele razy, czytałam książkę, włączałam film, byle zająć myśli, zmęczyć je, by wreszcie zasnąć. Kiedy nie było go dłużej, czułam fizyczny ból. Taki prawdziwy, namacalny: ściśnięty żołądek, drgająca skroń, zawsze lewa, musiałam ją rozmasowywać, by jakoś funkcjonować.
W psychiatrii miłość jest traktowana jak choroba psychiczna. Na liście WHO ma nawet swój numer: F 36.9 — zaburzenia nawyków i popędów; nieokreślone. Czytałam kiedyś o tym artykuł. Wydziela się tak zwany hormon miłości, czyli fenyloetyloamina, która stymuluje produkcję kolejnych hormonów: dopaminy, serotoniny i noradrenaliny. Stąd irracjonalne zachowanie i całodobowa aktywność, która nie męczy. Wprost przeciwnie; wciąż masz chęć na więcej, bo to bliskość stymuluje produkcję tych hormonów.
I ja też chciałam więcej. Nie przeszkadzały mi te nieprzespane noce ani brak apetytu. Byłam na miłosnym haju, ale ten haj nie może przecież trwać wiecznie. Kiedyś musi przyjść czas na oddech, na tak zwane zejście. I to zejście było najgorsze. Kiedy Wojtek poleciał do Stanów na studia, a ja zostałam w Warszawie, w mojej głowie pojawił się nieznośny dźwięk, taki jak ten, który informuje o zakończeniu programu: długie i wysokie „piii” rozsadzające głowę. Nasz program też się skończył. Dla mnie skończyło się wtedy życie.
Tęsknię wnętrznościami i gardłem,
moje włosy tęsknią,
moja skóra
jest zrobiona z tęsknoty[1].
Tak się wtedy czułam. Gdybym pisała dziennik, zostawiłabym puste strony, pusty zeszyt, może nawet kilka zeszytów. Byliśmy razem rok, a drugi rok się z niego leczyłam. Trzysta sześćdziesiąt pięć pustych kartek. Jakby tych dni nie było. Nie leżałam bezczynnie w łóżku. Wprost przeciwnie — zabijałam ból nadmiarem aktywności. Ciągle coś robiłam, byłam zajęta, pochłonięta, nie miałam czasu na sen, na myślenie. Do domu wpadałam na kilka godzin, by się zdrzemnąć, a przynajmniej spróbować, wziąć prysznic, spakować do torby kolejną porcję czystej bielizny i skarpet. Płakałam tylko nocami, w łóżku, gdy byłam sama, ale starałam się tam wracać jak najrzadziej. W mieszkaniu oblepiały mnie jeszcze jego dłonie. Nie byłam gotowa, by go stamtąd wypuścić. W kuchni zostawiłam szklankę, z której pił wodę, gdy był u mnie po raz ostatni. W łazience trzymałam jego szczoteczkę, jakbym wierzyła, że jeszcze kiedyś wróci. Przecież szczoteczka to taki symbol. Straszak dla innych, osikany teren. Pewnego dnia ląduje w kubku zaraz obok twojej… Krok milowy w znajomości. Kiedy jej właściciel przestaje bywać, szczotka jeszcze chwilę stoi. Może wróci? Znika dopiero wtedy, gdy jest się gotowym przyjąć inną szczoteczkę. Ta, która należała do Wojtka, długo kurzyła się w moim kubku.
Próbowałam o nim zapomnieć, obcałowując tabuny dawnych kolegów lub przypadkowo spotkanych nieznajomych, ale to nie pomagało. Kiedy nad ranem wracałam do domu i patrzyłam na tę przeklętą szczoteczkę, bolało jeszcze bardziej! Zdarzało się, że dzwoniłam w nocy, gdy wypity alkohol uparcie mnie informował, że nie przeżyję bez niego ani jednego dnia więcej. On do mnie pisał, najczęściej w nocy, gdy wracał do domu po imprezie:
Co myśmy najlepszego zrobili? Lidka! Przecież ja Cię kocham! Chcę być tylko z Tobą!
Czytałam te wiadomości i wyłam. Byłam chudsza niż zwykle, smutek i zmęczenie zamalowywałam grubą warstwą podkładu.
Gdy byłam młodsza, na złamane serce matka miała jedno lekarstwo: zakupy! Stawała w progu mojego pokoju odświętnie ubrana, umalowana, pachnąca, gotowa do wyjścia:
— No już, wstawaj! Nie ma co leżeć i płakać. Tego kwiatu pół światu. Za dziesięć minut widzimy się w aucie na dole — komunikowała i nie przyjmowała odmowy.
Zabierała mnie do Galerii Mokotów, potem otworzyli Arkadię, miałyśmy bliżej. Spacerowałyśmy alejkami w poszukiwaniu… Same nie wiedziałyśmy, czego szukamy. Idealnych spodni, które tak doskonale ułożą się na pupie, że momentalnie wprawią mnie w lepszy nastrój, a może żółtej albo czerwonej kurtki, która miała dodać mi życia. Ja w tych szmatkach, kolorowych błyszczykach z połyskującymi drobinkami, słodkich zapachach szukałam ukojenia. Matka sposobu na to, by mnie pocieszyć. Nie rozumiała, że zakupy były jedynie plastrem. Na chwilę, na moment, do kolejnej kąpieli czy prysznica. Potem ów plaster się odklejał.
Po wszystkim siadałyśmy zmęczone nad porcją mrożonego jogurtu. W końcu mrożony jogurt to nie lody. Jadłyśmy go bezkarnie przy każdej wizycie w galerii. Duża porcja z owocami. Owoce — samo zdrowie: witaminy i antyoksydanty.
Ale kiedy wyjechał Wojtek, nic nie działało. Ani anty oksydanty, ani nowe dżinsy. Morze dżinu z tonikiem, skrzynki wina, kilka przypadkowych klinów — każda z tych metod była bezskuteczna.
A potem przeszło. Po prostu. Jakbym wykorzystała przydzielony mi limit bólu. Wyrzuciłam szczoteczkę, umyłam zakurzoną szklankę i postanowiłam być dla siebie dobra. I nigdy więcej nie kochać tak mocno.
[1] Anna Świrszczyńska, Tęsknię, w: Znowu pragnę ciemnej miłości, wyb. i wstęp J. Lech, Warszawa 2018, s. 170.