Temat: Tak kończą się spotkania z nieznajomymi z sieci
W ciągu blisko rocznej obecności na pewnym serwisie randkowym spotkałam się w realu z wieloma mężczyznami. Od razu mówię, że to nie jedyna kopalnia moich nowych znajomości, w realu działam równie prężnie, aczkolwiek w tym poście chciałabym się skupić na znajomościach internetowych.
I tak: przyznam, że większości z Was już nie pamiętam. Z kilkoma utrzymuję koleżeńsko - treningowe kontakty. Zakochałam się w jednym.
Jakieś doświadczenie mam, podzielę się więc spostrzeżeniami. Pierwsze spotkania to, mam wrażenie, takie tykanie się kijami. Przy zachowaniu dystansu, ostrożności i wszelkich zasad bezpieczeństwa. Obserwacje. Sceptycyzm. Szukanie raczej wad, niż zalet. Sprawdzanie czy ktoś nam "pasuje". Jeśli nie - to pa. Oczywiście, na odchodnym: "do następnego", choć i ja już wiem, i on (lub też albo ja, albo on), że żadnego "następnego" nie będzie. Ale żeby nie urazić na wszelki wypadek mówi się to "do następnego". Albo mówi się to, bo tak wypada. Czasem się mówi, naprawdę chcąc następnego spotkania, ale potem pojawiają się ważniejsze sprawy (a my, nie zapominajmy, mamy mało czasu). Czasem mówi się "do następnego", żeby zrobić dobrą minę do złej gry - wszak potem, na odległość - smsem, bo dziwnym trafem nie mamy akurat jak odebrać telefonu - łatwiej powiedzieć: "dziś nie mam czasu, dziś zostaję dłużej w pracy".
"To może we wtorek?" - pyta ktoś, kto na poważnie wziął "do następnego".
"We wtorek mam trening."
"Środa?"
"Sorry, w środę mam angielski".
"No to kiedy?"
"Dam znać".
Czekanie na "znak" odbywa się całymi dniami. Tygodniami. Po miesiącu nie pamiętamy już jak miał na imię ten ciołek, co nam obiecał spacer czy tam piwo. Przyjmujemy, że ciołkowi coś w nas nie podpasowało. Czasem to my jesteśmy tym ciołkiem. A czasem ciołki są dwa.
Tak już jest. Ktoś nie pasuje do naszego świata. Po prostu. Może nam się nie podobać z wyglądu. Albo ujdzie, ale wyznaje jakieś nieakceptowalne dla nas wartości. Może jest bardzo przystojny, ale cóż, cham. Więc skreślamy. Zapominamy.
Tak bywa. Mamy swoje lata. Miłość romantyczna, od pierwszego wejrzenia, to już dla nas tylko pic na wodę.
Tak zazwyczaj kończą się spotkania z nieznajomymi z sieci. Drugą kategorią są te sytuacje, kiedy po spotkaniu korespondencja kwitnie (choć nie musi) i po jakimś czasie dochodzi do spotkania drugiego, a czasem trzeciego, czwartego, a nawet piątego. Na tym etapie zazwyczaj odbywa się klasyfikacja: kumpel lub potencjalny partner. Kilka spotkań, coś już tam o sobie wiemy więcej. Już nie tykanie się kijem, ale rozmowa co się zowie i wspólnie spędzone chwile zwiastują szansę na dłuższą znajomość.
Zazwyczaj jednak kończy się na klasyfikacji kumplowskiej. Czemu? Bo po bliższym poznaniu okazuje się, że czas spędza się razem całkiem miło, ale zbyt wiele nas jednak dzieli. Chwała Bogu, jeśli obie strony dojdą do takiego wniosku. Gorzej, jeśli jedna się zakocha, bo to oznacza, że ktoś tu zaraz nieźle pocierpi.
I tu dochodzimy do trzeciej sytuacji, która zdarzyła mi się raz. Etap tykania kijem i ten drugi - wchodzenia w relację - mieliśmy za sobą. Różne wspólnie przeżyte sytuacje sprawiały, że poznawaliśmy się lepiej i coś się tam już między nami zdążyło nabudować. Byłam pewna: to on, to ten, na którego czekałam od zawsze. On to wyczuwał i był zakłopotany, bo choć próbował, to jednak nie zdołał mnie pokochać. Zaczął się oddalać. Ja przeciwnie - im on dalej, tym ja w wielkich susach za nim. Pretensje. Wiecie jak to jest. Nachalność z mojej strony i jego milczenie. To nie mogło się skończyć dobrze. Nie mam mu tego za złe. Każdy ma prawo wyboru. Nie da się kochać na siłę.
Mogłabym jeszcze opisać sytuację czwartą: po kilku spotkaniach ja za nim szaleję, a on poza mną świata nie widzi. Któregoś dnia bierze mnie za rękę. Rezygnujemy z tych głupich crossfitów i sals, by spędzać jak najwięcej czasu razem. Coraz więcej. W końcu on mówi, że kocha. Mówię, że ja jego też... Piękne, ale nigdy nie miało miejsca. I nie będzie miało. Czemu?
Bo patrzymy na siebie powierzchownie. Traktujemy się przedmiotowo. Jesteśmy wszyscy egoistami. Im starsi jesteśmy tym coraz z nami gorzej. Stajemy się hermetyczni. Coraz mniej jesteśmy w stanie zaakceptować. Czyjeś wady, przyzwyczajenia. Nasze światy są pozamykane, uchylone od czasu do czasu i tylko przed niektórymi. Jedno spotkanie to tak naprawdę żadne spotkanie. Utrzymywanie relacji to trud. Budowanie jej to wielki wysiłek. Wymaga czasu. Wyczucia. Na początkowym etapie zbyt łatwo ją popsuć. Tak naprawdę, niestety, wystarczy poczekać i samo się schrzani, a ratować nikomu jakoś nie śpieszno. Trzebaby się przecież postarać, a my nie mamy czasu. Bo przecież mamy sześć razy w tygodniu treningi i cztery godziny angielskiego co weekend. Treningi i kursy są w tej sytuacji wygodne jak stare kapcie. Psu one na budę, ale idziemy w to, bo dzięki temu mamy wymówkę. Przed znajomymi, rodziną, potencjalnymi kandydatami na partnera. I jeszcze nas za to podziwiają. Bo się przecież rozwijamy, a takich ambitnych ludzi jak my to świat nie widział...
Czasem mam już dość. I naprawdę wkrótce zapisuję się na crossfit. Żeby jak najkrócej siedzieć w pustym mieszkaniu. A w weekend lub któryś wieczór znów umówię się na spacer, kawę, wspólny trening z którymś z Was, panowie. Posiedzimy, pogadamy. I prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczymy. Więc może z czystej przyzwoitości nie mówmy sobie na pożegnanie: "do następnego".