Opowiedz nam swoją historię – wyniki V edycji! | Wszystko dla zdrowia i urody, porady kulinarne Uroda i Zdrowie - serwis nie tylko dla kobiet!

Opowiedz nam swoją historię – wyniki V edycji!

30 kwietnia 2018, dodał: Redakcja
Artykuł zewnętrzny

Share and Enjoy !

Shares

m11

Zapraszamy Was do wyników kolejnej edycji naszego konkursu – tym razem z książkami od Wydawnictwa FILIA! Dziękujemy za Wasze ciekawe, mrożące krew w żyłach lub wzruszające historie z życia wzięte.

Oto nagrodzone opowieści:
tina.t…@…

Mieszkając na wsi przez kilkanaście lat w latach 80. i 90., przeżyłam wiele, ale na osobną opowieść zasługuje zwłaszcza moja sąsiadka. Jej sława jako swatki sięgała chyba lat 70. i za czasów mojego dzieciństwa dawno przekroczyła już nawet granice województwa, bo jej klientami byli głównie bogaci rolnicy spod dużych miast, którym z jakiegoś powodu trudno było samodzielnie znaleźć żonę. Kiedy zjawiał się u niej taki potrzebujący pomocy kawaler, to porzucała nawet najpilniejszą robotę w samym środku żniw i jeździła z nim po bliższej i dalszej okolicy w poszukiwaniu jego „przeznaczenia”… Jak słyszałam, jeszcze po roku 2000 sporadycznie działała na tym swoistym „rynku matrymonialnym” (bo jej mąż, również wcześniej działający w tej „branży”, już zmarł). Znała wszystkie panny do wzięcia w okolicy i do tego była znakomitym psychologiem, bo doskonale wiedziała, do której uderzyć ze zdesperowanym kawalerem, żeby skutecznie go ożenić. Na okoliczność tych przyszłych wesel miała nawet na strychu zakupione dawno temu (i obgryzione już przez myszy oraz tzw. ząb czasu) święte obrazy – i kiedy zeswatana przez nią para zapraszała ją na wesele, to właśnie taki obraz otrzymywała w prezencie i potem miała problem, gdzie go schować…:)
Sąsiadka traktowała to swatanie chyba raczej jako hobby niż formę zarobkowania i pewnie dlatego była bardzo skuteczna. Do tego stopnia, że gdy już będąc wdową, przez pół roku „wojaży” nie znalazła żony dla sąsiada w swoim wieku (ok. 70-tki), to sama za niego wyszła i potem przez kilka lat, aż do jego śmierci, odwiedzała go ze 2 razy dziennie – za każdym razem przechodząc koło nas, więc widziałam czasem, jak szła do niego rano i później z gotowym obiadem – a mieszkała nadal u siebie:) Ale zachowała się jak solidna firma, to trzeba przyznać – bo przecież i tak żonę znalazł…:)

Grażyna:

Historia, którą chcę Wam opowiedzieć, dotyczy mnie i mojej przyrodniej siostry, która jest starsza ode mnie o 4 lata, ale ja już w dzieciństwie nie za bardzo chciałam jej się podporządkować i z tego były największe problemy… Ale z bardziej drastycznych scen to pamiętam taką, gdy jeszcze przed moim pójściem do „zerówki” uczyła mnie pisać i czytać – i mimo moich 4 lat nie byłam zbyt pokorną uczennicą, bo w ramach motywowania do nauki wbiła mi długopis w policzek. Nauka skończyła się więc dość krwawo i boleśnie… Śladu dziś już nie mam, ale gdy się uśmiecham, to robi się taki dołeczek w dość dziwnym miejscu, ze 3 cm pod lewym okiem.
Ale do zerówki poszłam już umiejąc całkiem nieźle czytać i pisać, mimo że z racji grudniowych urodzin byłam pewnie najmłodsza w swojej grupie – więc nie ma tego złego:)

Od zawsze byłyśmy różne pod względem charakterów. Ona wcześniej była jedynaczką, a to jednak wpływa na postawę… Podobno, gdy zostałam przywieziona do domu ze szpitala, to przez miesiąc w ogóle się mną nie interesowała i była obrażona, że pojawił się ktoś, kto odciąga od niej uwagę… Ale potem to nawet woziła mnie w wózku niczym lalkę, dlatego nieraz lądowałam w jakichś krzakach czy nawet pokrzywach…
A potem cóż – z racji różnicy wieku miała swoje sprawy, a ja swoje… Zasadniczo nie wchodziłyśmy sobie w drogę, ale czasem, gdy miała jakąś okazję, to potrafiła mi zajść za skórę… Ale te pierworodne dzieci chyba w ogóle tak mają… Jej syn miał już 7 lat, kiedy musiał pogodzić się z tym, że ma siostrę i wtedy stwierdził, że niech już będzie, ale przecież może mieszkać w komórce, żeby mu nie przeszkadzać… Nieraz potrafi ją doprowadzić do płaczu, bo jest dość nieokrzesanym nastolatkiem. Tak więc siostra ma dwoje dzieci, od których najchętniej by zwiała gdzieś daleko (bo niespodziewanie dla niej okazało się, że trzeba się nimi czasem zająć, a to przecież żadna dla niej rozrywka:) A tematów wspólnych ze mną to już nie ma żadnych… Kiedy jeszcze u niej częściej bywałam, to chciała głównie plotkować o swojej teściowej, którą uważa za samo zło, albo o innych ludziach, których życie jest tak samo nudne jak jej – bo poza tym, co widzialne, to niewiele jest dla nich dostrzegalne i dlatego żyją sobie dość bezrefleksyjnie.. A takie prymitywnie przyziemne tematy to moje uszy uznają za koszmar nie do wytrzymania i wyraźny przejaw defektu mózgu…
Nie interesuje się niczym obiektywnie ciekawym i rozwijającym, a jej ulubione lektury to gazetki z ekscytującymi promocjami. Uwielbia też ploteczki i sensacje (bo nie ma to, jak poczuć się lepiej dlatego, że inni mają gorzej, albo odkryć i wyśmiać czyjeś tajemnice) – więc ostrożnie jej dawkuję informacje o swoim obecnym życiu, bo wiem też, że gdy ktoś mało wie, to chętnie dzieli się tym, co wie, z otoczeniem. A nie mam potrzeby, żeby stado postronnych osób było informowane o tym, co u mnie…
Dlatego teraz bywam u niej rzadko, a nawet jak czasem przyjadę do siostrzeńców, to zwykle i tak jej nie ma w domu, bowiem najlepiej czuje się w galeriach handlowych, gdzie może kupować, kupować i kupować… Jak tak dalej pójdzie, to ich 60-metrowe M-4 stanie się głównie magazynem dla zakupów, z których w 80% nikt nie korzysta, bo zostały kupione dlatego, że były w promocji, ewentualnie „na wszelki wypadek”. Niedawno siostrzeniec mi pokazywał jej nowy nabytek, który ściął mnie z nóg – czyli zaproszenia na ślub i chrzciny, ale to chyba już zapasy robione dla dzieci i wnuków, bo jej mąż mówi, że nic nie wie o żadnych planach prokreacyjnych czy weselnych;) A sama zainteresowana nie widzi w tym swoim procederze żadnego problemu…
Przykre jest jednak to, że jej dzieci mogą przejąć taki dziwaczny styl życia.
Przykro mi też, że w ten sposób ją widzę i o niej piszę, ale taka, niestety, jest prawda o niej – tak nieciekawa….

Anna:

Moje wspomnienie dotyczy mojego psa Tarzana i świnki morskiej, która zginęła śmiercią tragiczną w jego zębach. Miałam wtedy ok. 7 lat i bardzo to przeżyłam. Oczywiście trudno go było winić za instynkt łowiecki, bo nie widział jej wcześniej i po prostu nie wiedział, że jest nasza. Zimą była w domu, a on, jako pies podwórzowy, raczej tam nie bywał. Gdy wczesną wiosną została po raz pierwszy wypuszczona na zieloną trawkę, to ją szybko namierzył, zidentyfikował jako dzikiego gryzonia podobnego do szczura (była ruda), wydostał spod starej drucianej suszarki na naczynia, która wtedy zmieniła rolę na „klatkę dla świnki”, udusił i przyniósł przed dom. Był przy tym bardzo dumny z tego, co zrobił…
Ale poza tym jednym wybrykiem, był bardzo mądrym psem. Nie cierpiał pijanych ludzi i strasznie ich traktował, opierając łapy na ich ramionach i zbliżając wyszczerzone zęby do ich twarzy – więc szybko trzeźwieli nabierali ogłady w zachowaniu:) Niestroniący od tanich win sąsiad tylko raz go postraszył, kiedy go spotkał u siebie w stodole (była ciągle otwarta, więc niejeden pies korzystał z niej jak z hotelu – zwłaszcza zimą) i ten mu to tak zapamiętał, że parę dni później postanowił się odegrać i „powitał” go rano przed jego drzwiami widokiem swoich zębów, zbliżonych do jego twarzy… Scena musiała być jak z horroru, bo zimą 5.00 rano to jeszcze noc. Tak potrafił nauczyć ludzi szacunku do siebie:) Aż nam to sąsiad opowiedział, bo nie mógł wyjść z podziwu, że pies może być taki pamiętliwy… Ale od tej pory omijał go szerokim łukiem i już nie protestował, gdy ten wylegiwał się w jego słomie:)
Tarzan pochodził spod Warszawy, skąd mój ojciec przywiózł go od kolegi, który miał kilka małych owczarków niemieckich i po prostu je rozdawał, żeby go nie zjadły żywcem, gdy już urosną:) Przyjechał jako niewielka, czarna kulka w pudełku po butach i był u nas do końca swojego życia, ok. 16 lat. Żył w zgodzie z innymi domowymi zwierzętami. Pomagał łapać małe kurczaki czy kaczki, kiedy rozbiegały się po podwórku zamiast grzecznie wchodzić do klatki, w której spędzały noc. Stawał nad upatrzonym stworzeniem z rozdziawionym pyskiem i żółty delikwent już bał się ruszyć, czekając na nasze wybawienie:) W ten sposób tylko „zbieraliśmy” te maleństwa spod jego zębów, bo dogonić je bywało czasem trudno, a pies to doskonale rozumiał i poświęcał się dla nas, mając przy tym dobrą zabawę… Uwielbiał też grać z nami w piłkę, już na sam jej widok piszczał i skakał, żeby nas zachęcić do zabawy – i oczywiście chodził z nami do pobliskiego lasu na spacery. Nieraz rozkopywał lisie jamy w takim tempie, że musieliśmy go z nich wyciągać, żeby te lisy w ogóle miały gdzie mieszkać… Ale poza tym był grzeczny. Nawet wobec obcych nie wykazywał nieuzasadnionej agresji i mimo że nie był szkolony, świetnie reagował na komendy. Tylko pijaków tak nie znosił, że trzeba było go z nich ściągać i wówczas nie do końca bywał posłuszny…
Wielu sąsiadów i znajomych, którzy u nas bywali, koniecznie chciało go odkupić, bo rasowy pies na wsi to w tamtych czasach była jeszcze rzadkość – ale nie chcieliśmy go oddać, bo był dla nas kimś więcej niż tylko psem podwórzowym.
Serdecznie gratulujemy!

Regulamin naszych konkursów znajdziecie TUTAJ

Autorzy 3 najciekawszych opowieści otrzymują te książki:

Malwina Ferenz: Pora na miłość

Jest taki stan ducha, który nie ma ani wieku ani odpowiednich miejsc czy pór roku. Pojawia się i sprawia, że nagle jesteś gotowa na wszystko. To właśnie miłość. 
Zdawałoby się, że nic nie jest w stanie połączyć karierowiczki z banku ze starą panną z kotami, świeżo upieczoną maturzystką i gospodynią domową. Jednak życie pisze swoje przewrotne scenariusze.
Wśród urokliwych ulic Wrocławia coś burzy spokój czterech niezwykłych kobiet.
Magda traci pracę, kończy czterdziestkę i kolejny słoik nutelli. Julia pnie się po szczeblach kariery podczas, gdy jej teściowa wznosi modły o wnuka. Kaśka podgląda wrocławian z parkowych drzew i uwiecznia ich na zdjęciach, a Aniela rozsiewa optymizm na prawo i lewo doprowadzając tym do szału wszystkie sąsiadki.
Nieoczekiwany punkt zwrotny w życiu każdej z nich sprawia, że muszą zweryfikować swoje dotychczasowe życie. Bo gdy los mówi “sprawdzam”, przychodzi czas na decyzje, które będą mieć swoje konsekwencje.
Czy wybiorą słusznie? Czy wybrną z tego zwycięsko? Czy zdadzą egzamin?

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

Magdalena Witkiewicz, Alek Rogoziński: Biuro M

On – życiowy pechowiec. Czego się nie tknie, zamienia w katastrofę. Na szczęście, zawsze może liczyć na pocieszenie w kobiecych ramionach.
Ona – kiedyś całkiem ładna dziewczyna, dziś ukryta pod kilkoma warstwami szaroburych swetrów i strasząca wiecznie naburmuszonym wyrazem twarzy. Nie wierzy w miłość i związki. Jedynym mężczyzną w jej życiu jest pozbawiony męskości kot.
Oboje zaczynają pracę w biurze matrymonialnym, prowadzonym przez szefową z piekła rodem. I choć wydaje im się, że ich zajęcie będzie miłe, proste, a nawet nieco nudne, to szybko przekonują się, że kojarzenie par to wyjątkowo trudne zadanie. I że można przy nim nie tylko przeżyć przygody jak z filmu grozy, to jeszcze nabrać wątpliwości, czy w dzisiejszych czasach romantyzm to coś więcej niż tylko hasło w słowniku…

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

 

Laura Marshall: Dawna znajoma

W szkole średniej Maria i Louise były na najlepszej drodze do zostania przyjaciółkami. Presja otoczenia była jednak zbyt silna i Maria została odtrącona. 
Teraz, po ponad 25 latach, Louise otrzymuje wstrząsający email: Maria Weston prosi o dodanie do grona Twoich znajomych na Facebooku. Głęboko pogrzebane wspomnienia budzą się do życia: przyjaźń, okrutne decyzje i noc, która na zawsze zmieniła ich życie.
Louise zawsze wiedziała, że jeśli prawda kiedykolwiek wyjdzie na jaw, może stracić wszystko: pracę, syna, wolność. Nagłe pojawienie się wiadomości od Marii zagraża jej obecnemu życiu i zmusza Louise do odnowienia znajomości ze wszystkimi ludźmi, z którymi zerwała kontakty by odciąć się od przeszłości. Kiedy stara się ponownie odtworzyć zdarzenia tamtej nocy, odkrywa, że w całej historii kryje się dużo więcej, niż kiedykolwiek podejrzewała. Aby zachować swój sekret, Louise musi najpierw dotrzeć do prawdy.

Może po prostu to niemożliwe, aby poznać w pełni drugą osobę. Kiedy przychodzi co do czego, wszyscy jesteśmy samotni. Czasem nie znamy nawet samych siebie.

Profil na Facebooku jest idealną wersją życia. Każdy pokazuje światu to, co chce, żeby zobaczył.

Książkę poleca Wydawnictwo Filia

 

Oto nadesłane historie w tej edycji:

sylka…@….:

Gdy po studiach przeprowadziłam się do stolicy, chciałam znaleźć sobie jakichś znajomych, z którymi spędzałabym czas po pracy… W pracy trudno było mi się z kimś zaprzyjaźnić, bo siedzieliśmy w przeszklonych „boksach” i tylko mogliśmy na siebie patrzeć, bo każdy miał swoją”działkę” do zrobienia, bez zbędnego kontaktu z drugim człowiekiem… Zaczęłam więc szukać na różnych portalach, forach dla osób interesujących się muzyką i kinem tak jak ja. I odpowiedziałam m.in. na ogłoszenie kogoś, kto twierdził, że zakłada klub ludzi interesujących się filmem, żeby spotykać się, oglądać i dyskutować o filmach. Mam spory zbiór filmów, więc zaoferowałam się, że będzie to materiał do spotkań i z niecierpliwością czekałam na wieści, gdy zbierze się grupa, żeby zorganizować jakieś spotkanie. I po ok. miesiącu otrzymałam mail z informacją, że taka grupa powstała, jest w niej 7 osób, a spotykamy się na seansie organizowanym przez jedną z instytucji, wstęp jest darmowy – była też podana data i ogólnie miejsce, więc ucieszyłam się i pomyślałam, że świetnie, wreszcie kogoś w tym mieście poznam:) Zapytałam więc o szczegóły, dokładniejszą lokalizację zbiórki, bo nie znałam tamtej okolicy. Na to dostałam po kilkunastu godzinach odpowiedź, która dała mi do myślenia – że właściwie to spotkania jako takiego nie będzie, każdy może przyjść indywidualnie (!) i obejrzeć sobie ten film.

No to po co zakładać klub? – zapytałam sama siebie – chyba że będzie to klub odludków, za nic nie chcących spotykać się z nikim innym z tego klubu! Odpisałam od razu, że z takiego „klubu” to ja się raczej wypisuję:) – ale do dziś zastanawiam się, co musi mieć w głowie taka istota…? A może to znak naszych czasów? Ludzie odwróceni od siebie, ze wzrokiem wlepionym w ekrany, albo zapatrzeni w siebie…?

Edyta:
Jeden przełomowy dzień życia

Długo zastanawiałam się, jaki dzień wybrać. Było dużo takich dni, w moim życiu. Jednak jak mam zdecydować się na jeden będzie to jeden dzień marca 1999 roku.
W owym czasie studiowałam zaocznie historię. Byłam na drugim roku i bardzo potrzebowałam pracy, choćby, dlatego, że za te studia musiałam płacić. Od dłuższego czasu bezskutecznie szukałam tej pracy. Myślę, że nie robiłam tego profesjonalnie – nie przeszłam przeszkolenia, w zakresie poszukiwania pracy, byłam nieśmiała, nie miałam odwagi i nie za bardzo wierzyłam we własne możliwości.
W domu miałam telefon i książkę telefoniczną. Po prostu dzwoniłam do różnych instytucji i pytałam, czy nie potrzebują kogoś do pracy. Zadzwoniłam nawet do dzisiejszej Agencji Bezpieczeństwa Publicznego – wtedy UOP-u z tym pytaniem. Męski głos zapytał mnie, czy wiem, gdzie się dodzwoniłam. W tym momencie dotarło do mnie, że przesadziłam i powiedziałam, że do Urzędu Wojewódzkiego – faktycznie obie instytucje sąsiadowały ze sobą w książce telefonicznej. Wtedy usłyszałam odpowiedź, że to nie Urząd Wojewódzki i z ulgą odłożyłam słuchawkę.
Zboczyłam trochę z tematu, ale ten wstęp był konieczny, aby pokazać, że to naprawdę był przełomowy dzień, w moim życiu.
Tego dnia jak zwykle zostałam sama w domu. Trochę posprzątałam i coś ugotowałam. I zgodnie z tym, co pisałam wyżej sięgnęłam po telefon i książkę telefoniczną. Zobaczyłam w książce napis: ”Okręgowa Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku”. Wiedziałam, że ta instytucja jest w likwidacji i ma powstać Instytut Pamięci Narodowej – słyszałam w radio o Ustawie o IPN i wiedziałam, że to się ciągnie – tyle wiedziałam. Nie miałam dokładnie pojęcia, czym zajmuje się ta instytucja tylko pomyślałam, że ma związek z historią, co mnie cieszyło.
Odważyłam się i zadzwoniłam. Słuchawkę podniósł starszy pan. Gdy mu powiedziałam, o co mi chodzi. Zapytał skąd wiem, że kogoś potrzebują. Był podejrzliwy. Ja mu powiedziałam, że nie wiedziałam. Usłyszałam, że potrzebują kogoś do kserowania. Chciałam się wycofać, bo nie umiałam obsługiwać kserokopiarki. On mnie jednak zaprosił.
Ten jeden telefon miał duży wpływ na dalsze moje życie, a dzień, którego to miało miejsce był naprawdę przełomowy.
W każdym bądź razie nauczyłam się kserować i nie tylko. Moja praca w IPN-ie trwała wiele lat. Były lepsze i gorsze momenty. Nie było łatwo. Czasami szło po grudzie. Mam z nią wiele wspomnień. Ten starszy pan, który odebrał telefon okazał się długoletnim prokuratorem Okręgowej Komisji – Waldemarem Monkiewiczem. Okazał mi wiele zrozumienia. Jego profesja powodowała, że był nieufny i podejrzliwy, w stosunku do ludzi. Ja się nad tym nie zastanawiałam, ale dziś z perspektywy lat uważam, że obdarzył mnie niewiarygodnym zaufaniem i wierzył we mnie. Dziś już nie żyje. Byłam na jego pogrzebie i odwiedziłam jego grób także później. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Jak już napisałam od wielu lat już nie pracuję w Instytucie Pamięci Narodowej – jednak te lata były ważne, w moim życiu. Wiele się nauczyłam i to procentuje obecnie. Pracując tamże skończyłam studia i się obroniłam. Przy pisaniu pracy magisterskiej bazowałam na materiałach stamtąd. A wszystko zaczęło się od jednego telefonu do prokuratora Waldemara Monkiewicza – dlatego ten dzień był przełomowy.

kriss…@…:

Ciekawych historii jest kilka w moim życiu, ale naprawdę dziwna jest tylko jedna. Jestem 10 lat po rozwodzie, więc zdarza mi się poznawać różne kobiety, w tym te szukające dla siebie partnera. I kilka lat temu poznałem kobietę 41-letnią, która była dziewicą. To nie był zasuszony moherowy beret, lecz całkiem ponętna, elegancka pani, która zdecydowanie mogła się podobać płci męskiej. Kiedy zdumiony zapytałem, jak to się stało, że się uchowała nietknięta, odpowiedziała całkiem normalnie: nie interesowali mnie chłopcy tylko książki. Zawsze przebywałam wśród chłopców – studiowałam przecież na politechnice gdzie dominacja mężczyzn jest zdecydowana – ale nie miałam potrzeb seksualnych. Dopiero teraz się pojawiła chęć zmiany tego stanu… Spotykaliśmy się nawet przez parę tygodni, ale jednak w końcu uznała, że nie jestem tym 'jedynym” i wymarzonym, obecnie nie wiem, co u niej, po zerwaniu straciliśmy zupełnie kontakt. Ale sprawiła, że dowiedziałem się wiele nowych rzeczy o kobietach….

tina.t…@…

Mieszkając na wsi przez kilkanaście lat w latach 80. i 90., przeżyłam wiele, ale na osobną opowieść zasługuje zwłaszcza moja sąsiadka. Jej sława jako swatki sięgała chyba lat 70. i za czasów mojego dzieciństwa dawno przekroczyła już nawet granice województwa, bo jej klientami byli głównie bogaci rolnicy spod dużych miast, którym z jakiegoś powodu trudno było samodzielnie znaleźć żonę. Kiedy zjawiał się u niej taki potrzebujący pomocy kawaler, to porzucała nawet najpilniejszą robotę w samym środku żniw i jeździła z nim po bliższej i dalszej okolicy w poszukiwaniu jego „przeznaczenia”… Jak słyszałam, jeszcze po roku 2000 sporadycznie działała na tym swoistym „rynku matrymonialnym” (bo jej mąż, również wcześniej działający w tej „branży”, już zmarł). Znała wszystkie panny do wzięcia w okolicy i do tego była znakomitym psychologiem, bo doskonale wiedziała, do której uderzyć ze zdesperowanym kawalerem, żeby skutecznie go ożenić. Na okoliczność tych przyszłych wesel miała nawet na strychu zakupione dawno temu (i obgryzione już przez myszy oraz tzw. ząb czasu) święte obrazy – i kiedy zeswatana przez nią para zapraszała ją na wesele, to właśnie taki obraz otrzymywała w prezencie i potem miała problem, gdzie go schować…:)
Sąsiadka traktowała to swatanie chyba raczej jako hobby niż formę zarobkowania i pewnie dlatego była bardzo skuteczna. Do tego stopnia, że gdy już będąc wdową, przez pół roku „wojaży” nie znalazła żony dla sąsiada w swoim wieku (ok. 70-tki), to sama za niego wyszła i potem przez kilka lat, aż do jego śmierci, odwiedzała go ze 2 razy dziennie – za każdym razem przechodząc koło nas, więc widziałam czasem, jak szła do niego rano i później z gotowym obiadem – a mieszkała nadal u siebie:) Ale zachowała się jak solidna firma, to trzeba przyznać – bo przecież i tak żonę znalazł…:)

Anna:

Moje wspomnienie dotyczy mojego psa Tarzana i świnki morskiej, która zginęła śmiercią tragiczną w jego zębach. Miałam wtedy ok. 7 lat i bardzo to przeżyłam. Oczywiście trudno go było winić za instynkt łowiecki, bo nie widział jej wcześniej i po prostu nie wiedział, że jest nasza. Zimą była w domu, a on, jako pies podwórzowy, raczej tam nie bywał. Gdy wczesną wiosną została po raz pierwszy wypuszczona na zieloną trawkę, to ją szybko namierzył, zidentyfikował jako dzikiego gryzonia podobnego do szczura (była ruda), wydostał spod starej drucianej suszarki na naczynia, która wtedy zmieniła rolę na „klatkę dla świnki”, udusił i przyniósł przed dom. Był przy tym bardzo dumny z tego, co zrobił…
Ale poza tym jednym wybrykiem, był bardzo mądrym psem. Nie cierpiał pijanych ludzi i strasznie ich traktował, opierając łapy na ich ramionach i zbliżając wyszczerzone zęby do ich twarzy – więc szybko trzeźwieli nabierali ogłady w zachowaniu:) Niestroniący od tanich win sąsiad tylko raz go postraszył, kiedy go spotkał u siebie w stodole (była ciągle otwarta, więc niejeden pies korzystał z niej jak z hotelu – zwłaszcza zimą) i ten mu to tak zapamiętał, że parę dni później postanowił się odegrać i „powitał” go rano przed jego drzwiami widokiem swoich zębów, zbliżonych do jego twarzy… Scena musiała być jak z horroru, bo zimą 5.00 rano to jeszcze noc. Tak potrafił nauczyć ludzi szacunku do siebie:) Aż nam to sąsiad opowiedział, bo nie mógł wyjść z podziwu, że pies może być taki pamiętliwy… Ale od tej pory omijał go szerokim łukiem i już nie protestował, gdy ten wylegiwał się w jego słomie:)
Tarzan pochodził spod Warszawy, skąd mój ojciec przywiózł go od kolegi, który miał kilka małych owczarków niemieckich i po prostu je rozdawał, żeby go nie zjadły żywcem, gdy już urosną:) Przyjechał jako niewielka, czarna kulka w pudełku po butach i był u nas do końca swojego życia, ok. 16 lat. Żył w zgodzie z innymi domowymi zwierzętami. Pomagał łapać małe kurczaki czy kaczki, kiedy rozbiegały się po podwórku zamiast grzecznie wchodzić do klatki, w której spędzały noc. Stawał nad upatrzonym stworzeniem z rozdziawionym pyskiem i żółty delikwent już bał się ruszyć, czekając na nasze wybawienie:) W ten sposób tylko „zbieraliśmy” te maleństwa spod jego zębów, bo dogonić je bywało czasem trudno, a pies to doskonale rozumiał i poświęcał się dla nas, mając przy tym dobrą zabawę… Uwielbiał też grać z nami w piłkę, już na sam jej widok piszczał i skakał, żeby nas zachęcić do zabawy – i oczywiście chodził z nami do pobliskiego lasu na spacery. Nieraz rozkopywał lisie jamy w takim tempie, że musieliśmy go z nich wyciągać, żeby te lisy w ogóle miały gdzie mieszkać… Ale poza tym był grzeczny. Nawet wobec obcych nie wykazywał nieuzasadnionej agresji i mimo że nie był szkolony, świetnie reagował na komendy. Tylko pijaków tak nie znosił, że trzeba było go z nich ściągać i wówczas nie do końca bywał posłuszny…
Wielu sąsiadów i znajomych, którzy u nas bywali, koniecznie chciało go odkupić, bo rasowy pies na wsi to w tamtych czasach była jeszcze rzadkość – ale nie chcieliśmy go oddać, bo był dla nas kimś więcej niż tylko psem podwórzowym.

Nastka:

Moja historia to moje najwcześniejsze wspomnienie muzyczne, jakie mam, to takie weselne:) Miałam może z 5 lat i byłam na wiejskim weselu u rodziny ze strony mojego ojca, które w stodole się odbywało i piosenek grano tam pewnie wiele – ale pamiętam tylko jedną: „Daj mi tę noc”. Pewnie zwróciłam na nią uwagę dlatego, że wydawała mi się taka nielogiczna…. A samo wesele było świetne, mimo warunków polowych, wszyscy dobrze się bawili i nie chciało mi się wcale spać:) To było latem i wracaliśmy z niego nad ranem przez pola i łąki, pamiętam piękny świt, poranną rosę i pierwsze promienie słońca. A dzisiejsze wesela nie mają już dla mnie takiego uroku…

Grażyna:

Historia, którą chcę Wam opowiedzieć, dotyczy mnie i mojej przyrodniej siostry, która jest starsza ode mnie o 4 lata, ale ja już w dzieciństwie nie za bardzo chciałam jej się podporządkować i z tego były największe problemy… Ale z bardziej drastycznych scen to pamiętam taką, gdy jeszcze przed moim pójściem do „zerówki” uczyła mnie pisać i czytać – i mimo moich 4 lat nie byłam zbyt pokorną uczennicą, bo w ramach motywowania do nauki wbiła mi długopis w policzek. Nauka skończyła się więc dość krwawo i boleśnie… Śladu dziś już nie mam, ale gdy się uśmiecham, to robi się taki dołeczek w dość dziwnym miejscu, ze 3 cm pod lewym okiem.
Ale do zerówki poszłam już umiejąc całkiem nieźle czytać i pisać, mimo że z racji grudniowych urodzin byłam pewnie najmłodsza w swojej grupie – więc nie ma tego złego:)

Od zawsze byłyśmy różne pod względem charakterów. Ona wcześniej była jedynaczką, a to jednak wpływa na postawę… Podobno, gdy zostałam przywieziona do domu ze szpitala, to przez miesiąc w ogóle się mną nie interesowała i była obrażona, że pojawił się ktoś, kto odciąga od niej uwagę… Ale potem to nawet woziła mnie w wózku niczym lalkę, dlatego nieraz lądowałam w jakichś krzakach czy nawet pokrzywach…
A potem cóż – z racji różnicy wieku miała swoje sprawy, a ja swoje… Zasadniczo nie wchodziłyśmy sobie w drogę, ale czasem, gdy miała jakąś okazję, to potrafiła mi zajść za skórę… Ale te pierworodne dzieci chyba w ogóle tak mają… Jej syn miał już 7 lat, kiedy musiał pogodzić się z tym, że ma siostrę i wtedy stwierdził, że niech już będzie, ale przecież może mieszkać w komórce, żeby mu nie przeszkadzać… Nieraz potrafi ją doprowadzić do płaczu, bo jest dość nieokrzesanym nastolatkiem. Tak więc siostra ma dwoje dzieci, od których najchętniej by zwiała gdzieś daleko (bo niespodziewanie dla niej okazało się, że trzeba się nimi czasem zająć, a to przecież żadna dla niej rozrywka:) A tematów wspólnych ze mną to już nie ma żadnych… Kiedy jeszcze u niej częściej bywałam, to chciała głównie plotkować o swojej teściowej, którą uważa za samo zło, albo o innych ludziach, których życie jest tak samo nudne jak jej – bo poza tym, co widzialne, to niewiele jest dla nich dostrzegalne i dlatego żyją sobie dość bezrefleksyjnie.. A takie prymitywnie przyziemne tematy to moje uszy uznają za koszmar nie do wytrzymania i wyraźny przejaw defektu mózgu…
Nie interesuje się niczym obiektywnie ciekawym i rozwijającym, a jej ulubione lektury to gazetki z ekscytującymi promocjami. Uwielbia też ploteczki i sensacje (bo nie ma to, jak poczuć się lepiej dlatego, że inni mają gorzej, albo odkryć i wyśmiać czyjeś tajemnice) – więc ostrożnie jej dawkuję informacje o swoim obecnym życiu, bo wiem też, że gdy ktoś mało wie, to chętnie dzieli się tym, co wie, z otoczeniem. A nie mam potrzeby, żeby stado postronnych osób było informowane o tym, co u mnie…
Dlatego teraz bywam u niej rzadko, a nawet jak czasem przyjadę do siostrzeńców, to zwykle i tak jej nie ma w domu, bowiem najlepiej czuje się w galeriach handlowych, gdzie może kupować, kupować i kupować… Jak tak dalej pójdzie, to ich 60-metrowe M-4 stanie się głównie magazynem dla zakupów, z których w 80% nikt nie korzysta, bo zostały kupione dlatego, że były w promocji, ewentualnie „na wszelki wypadek”. Niedawno siostrzeniec mi pokazywał jej nowy nabytek, który ściął mnie z nóg – czyli zaproszenia na ślub i chrzciny, ale to chyba już zapasy robione dla dzieci i wnuków, bo jej mąż mówi, że nic nie wie o żadnych planach prokreacyjnych czy weselnych;) A sama zainteresowana nie widzi w tym swoim procederze żadnego problemu…
Przykre jest jednak to, że jej dzieci mogą przejąć taki dziwaczny styl życia.
Przykro mi też, że w ten sposób ją widzę i o niej piszę, ale taka, niestety, jest prawda o niej – tak nieciekawa….

 

Oto historie przesłane do poprzednich edycji:

Maria:

Ta historia wydarzyła się w czasach PRL w latach siedemdziesiątych. Po pierwszym roku studiów na Politechnice Wrocławskiej postanowiłam, że w wakacje nie wrócę do rodzinnego domu, oddalonego o ponad 100 km, tylko będę pracować we Wrocławiu. Pieniądze jakiekolwiek – dla studentki ważna sprawa. Pracę znalazłam we Wrocławskim Zakładzie Inwentaryzacji. Gdy przychodziłam rano do firmy, wtedy dopiero dowiadywałam się – gdzie zostanę, z kolegą lub koleżanką, skierowana na inwentaryzację. Mógł to być sklep, magazyn, klub itp. Czas pracy różny w zależności od wielkości obiektu. I tak pewnego razu – ja i kolega znaleźliśmy się we wrocławskim więzieniu. Inwentaryzacji podlegał magazyn i kantyna dla więźniów. Najpierw długie korytarze, bez przerwy otwieranie i zamykanie kolejnych przejść, brzęk kluczy, a po drodze mijanie cel. I wreszcie dotarliśmy na miejsce. Przy spisywaniu towarów pomagali nam więźniowie. Nigdy nie zapomnę spojrzeń więźniów – na mnie młodą dziewczynę w letniej sukience i z trudem ukrywającą rozdygotane z nerwów ciało. Tych oczu nie da się zapomnieć! W pewnym momencie przy podawaniu towaru, poczułam rękę więźnia na moim pośladku, za moment próbował mnie dotknąć następny. Kolega z pracy, który ze mną pracował był starszym panem, wolno pracującym, wolno piszącym (towar był spisywany na arkuszach z kalką) i kompletnie nie orientował się w sytuacji. Wpadłam na pomysł i poprosiłam go o zmianę ról (na szczęście zgodził się), teraz ja pisałam, a on odbierał artykuły od więźniów. Gdy mój kolega wychodził do toalety, natychmiast zrywałam się z krzesła i też wychodziłam z kantyny, a potem z magazynu – ten miły starszy pan nie domyślał się zupełnie co ja przeżywam. A w mojej głowie – tylko jedna myśl – jak najszybciej skończyć i opuścić to miejsce. Inwentaryzację zakończyliśmy po godzinie 21.00. A na zewnątrz w tym czasie mój chłopak – student (obecny mąż) po swojej skończonej studenckiej pracy, szukał mnie po całej Polsce. Po południu zaczął się denerwować, bo zawsze z jakiegoś miejsca telefonowałam do akademika ( oczywiście z telefonu stacjonarnego) – gdzie jestem i kiedy wrócę. Stamtąd nie pozwolono mi nigdzie zatelefonować. Telefonował do moich rodziców, myśląc, że coś się stało i pojechałam do rodzinnego domu (rozmowa zamiejscowa zamawiana na poczcie z oczekiwaniem), do moich przyjaciół i do wrocławskiej rodziny – do ciotek i wujków a ja „jak kamień w wodę” – przepadłam. Moi rodzice zdenerwowani, przyjaciele zaniepokojeni – a ja w więzieniu!.
Minęło tyle lat, a to wydarzenie w moim życiu pamiętam jakby to było wczoraj! Obecnie gdy rozmawiam z moimi dorosłymi dziećmi i wspominam czasy „słusznie minione” – opowiadam im nie tylko o kartach na żywność, nocnych kolejkach po zakup mebli ze sprawdzaniem obecności, ale też żartuję i mówię: a wasza mama w PRL „siedziała” w więzieniu.

Elka:

Moja opowieść będzie o zemście, której dokonałam kiedyś, jako nastolatka, na gruncie prywatnym – a zemsta ta była spowodowana moją urażoną wrażliwością i dotknęła mojej starszej siostry Agaty…
Otóż Agatka jakimś cudem znalazła mój pamiętnik, przeczytała i oczywiście opowiedziała rodzicom o swoich „odkryciach” – co mną wstrząsnęło do głębi… Była już wtedy na studiach i średnio co 2-3 tygodnie przyjeżdżała do domu na weekend, choć wieś już przestawała jej się podobać. Miała już w mieście jakiegoś chłopaka, ale oczywiście szukała dalej, bo we własnym mniemaniu ciągle była „do wzięcia” – a ja postanowiłam to perfidnie wykorzystać i ośmieszyć ją jeszcze bardziej niż ona mnie…

W tym celu, gdy przyjechała następnym razem w piątek, postawiłam w widocznym miejscu jakieś dość fajnie wyglądające wino, które było w domowych zapasach, uprzedziłam domowników, że mają potwierdzać moją wersję i powiedziałam jej zaaferowanym tonem, że właśnie w niedzielę tydzień temu przyszedł do nas z tym winem Jacek (dalszy sąsiad, kawaler na 10-hektarowym gospodarstwie hodujący świnki, dobiegający czterdziestki i dość nieapetyczny, jak na mój gust – ale to było akurat bardzo dobre, bo chciałam ją jak najbardziej zgnębić) i był bardzo zawiedziony, że jej nie ma. Zostawił wino i powiedział, że przyjdzie za tydzień w niedzielę, jak tylko ogarnie chlewik, bo mu powiedzieliśmy, że ona akurat wtedy przyjedzie:) Moja siostra, o dziwo, połknęła haczyk (widocznie od zawsze była mało wybredna), więc wystroiła się w niedzielę i cała w emocjach wyglądała przez cały dzień na tego swojego kawalera, który w ogóle nie wiedział, że ma przyjść:D Nigdzie oczywiście nie wychodziła, więc nie było ryzyka, że go spotka i sprawa za wcześnie się wyda.
Ubawiłam się tym jej oczekiwaniem przez cały dzień, a zwłaszcza, gdy po południu już jej mocno zrzedła mina, bo zaczęła myśleć, że ją wystawił! I dopiero wieczorem, na przystanku, kiedy wyjeżdżała już do akademika, powiedziałam jej, że to był blef… Była wściekła, ale na szczęście nie mogła mnie zabić, bo niedaleko byli świadkowie (w domu to chyba bym nie przeżyła tej jej złości:)
Ale boleśnie przekonała się, że ze mną lepiej nie zadzierać, a satysfakcję z tego mojego pomysłu na zemstę i jego efektów mam do dziś:)

Małgosia:

Był moim przyjacielem, zawsze mogłam na niego liczyć. Nigdy nie odmówił pomocy, ale też świetnie dogadywaliśmy się w swoim towarzystwie i zawsze dobrze razem bawiliśmy się na imprezach. Pewnego razu po takiej imprezie u mnie został na noc… Wylądowaliśmy razem w łóżku…
Na drugi dzień jak gdyby nigdy nic się nie stało… Ale oboje czuliśmy się niezręcznie. Nasz kontakt radykalnie się urwał… Bardzo tego żałowałam i brakowało mi go.
Po roku przypadkowo spotkaliśmy się w barze i od słowa do słowa postanowiliśmy pogadać… Tak właśnie się zaczęło. Najpierw rozmowa jedna, druga. Zaczęły się stopniowo ponownie nasze spotkania. Coraz częściej i częściej. Okazało się, że obojgu nam brakowało siebie wzajemnie. Z czasem zaczęliśmy się spotykać jako para i nigdy tego nie żałowałam. Do dziś jesteśmy razem, niebawem bierzemy ślub po pięciu latach związku i jesteśmy najszczęśliwszą parą na świecie.

Agnieszka Z.:

Kiedyś razem z mamą i dwiema kuzynkami wybraliśmy się na wycieczkę do zoo. Ja i jedna z kuzynek chodziłyśmy wówczas do podstawówki, a druga kuzynka do przedszkola. Pamiętam, że po zoo jeździła wtedy długa, kolorowa ciuchcia, która oprowadzała gości po najważniejszych miejscach. Mama zgodziła się, że tym razem w taki sposób zwiedzimy zoo. Nie pamiętam jaki był koszt takiej atrakcji, ale w tamtych czasach było to dla nas jak prezent pod choinkę. Tak więc usiadłyśmy podekscytowane na samym środku. Ciuchcia ruszyła, a przez głośniki zaczęły lecieć ogólne informacje o zwierzętach. Otaczała nas masa ludzi, więc ogólnie panował straszny ścisk, ale i tak uważałyśmy to za wydarzenie roku. Pani z dwójką dzieci wyjęła z torby brzoskwinie, ktore podała swoim pociechom. Sama również wgryzla się w soczysty owoc. Młodsza z kuzynek powiedziała wówczas na caly głos- hemoroidy rozmnażają się w brzoskwiniach. Jedząca pani prawie się zakrzyusiła, pasażerowie zerkali na nas dziwnie, a mama zrobiła się całkiem czerwona ze wstydu. Ja i starsza kuzynka uznałyśmy to chyba za śmieszne bo pamiętam, że śmiałyśmy się z tego, ale moja mama wysiadła na następnym przysatanku, by uniknąć krzywych spojrzeń. Tak właśnie zakończyła się nasza wymarzona podróż, którą dokładnie zapamiętałam. Resztę zoo przeszłyśmy na pieszo i bardzo dobrze się bawiłyśmy. Na zakończenie mama kupiła nam lody, więc uznałyśmy, że to był najfajniejszy dzień lata. A dziś myślimy o tym wydarzeniu z przymrużeniem oka.

Agnieszka:

Wiosna, cieplejszy wieje wiatr… Kiedy miałam 6 lat, w połowie marca zamieszkała z nami babcia. Wraz z pojawieniem się w domu babci, moja mama nagle zniknęła. Już po jednym dniu jej nieobecności, zaczęłam pytać babcię, gdzie jest mama i kiedy wróci. Babcia mnie wtedy czule przytulała i mówiła, że mama wróci jak przyjdzie wiosna. Więc zapytałam babcię co to jest ta „wiosna” i kiedy ona zamierza przyjść, bo ja bardzo tęsknię za mamą. Babcia mi tłumaczyła, żebym była cierpliwa, bo wiosna to piękna pora roku i już za kilka dni zobaczę jak wszystko budzi się do życia. I wtedy mama wróci. I tak czekałam i czekałam. Bardzo często siedziałam na parapecie z nosem przyklejonym do szyby i wypatrywałam mamy razem z „wiosną”. Pewnego dnia, podczas oglądania bajki, usłyszałam jak drzwi do domu się otwierają i babcia z kimś rozmawia. Pobiegłam szybko zobaczyć z kim. W drzwiach stała moja mama. Trzymała na rękach małe dziecko. Mama przykucnęła, przytuliła mnie i ucałowała. A później powiedziała: zobacz, to Twoja mała siostrzyczka. Wtedy zapytałam się jej: mamo, to jest ta wiosna, z którą miałaś przyjść? A mama się uśmiechnęła i powiedziała: Tak córeczko, to jest nasza mała Wiosna.
Moja siostra dostała imię Wiola, a ja zyskałam najlepszą przyjaciółkę i najlepszą siostrę w jednym.

Kama:

Taka historia z moich babskich spotkań z przyjaciółkami – jedna z koleżanek, już żona i matka 2 dzieci, której mąż pracował w Niemczech i do domu przyjeżdżał 3-4 razy w roku, zaczęła z nami dyskutować na temat zdrady w takich związkach na odległość – i tylko ona twierdziła, że owszem, to się zdarza, ale nie jej mąż, on to by nigdy, tak sobie ufają… Oczywiście wszystkie zaczęłyśmy jej mówić, żeby nie wierzyła w to, co on jej opowiada, bo przecież powyżej 1000 km przysięga wierności nie obowiązuje. Kiedy rozstawałyśmy się – odwoziłam ją do domu autem, miała nietęgą minę i zapytała, co ja o tym myślę, czy nie jest zbyt naiwna w tym zaufaniu do męża? szczerze powiedziałam, że ja to za bardzo w ludzi nie wierzę i jeśli mogę coś doradzić, to albo niech ona z dziećmi do niego dołączy, albo niech go tu sprowadzi na stałe i nie zadaje mu żadnych pytań o to, co tam się działo, kiedy żył tam bez niej…
I co się okazało? Za jakiś rok od tamtego spotkania ogarnęła ją wielka rozpacz, bo jakiś jego romans wyszedł, ale wtedy on szybko wrócił z Niemiec i już tutaj przez jakieś pół roku starał się, żeby mu wybaczyła zdradę.
Takie historie uczą ostrożności, a ja wolę się uczyć na cudzych błędach, bo to mniej bolesne.

tagora…@…:
Mam 2 historie związane z moim młodszym bratem:
Przybłąkała się do nas kiedyś bardzo kudłata psina i oczywiście została:) Jej sierść była doskonała na zimniejsze pory roku, ale latem przez nią męczyła się strasznie i w większe upały ciągle leżała na zimnym betonie z wywieszonym językiem. Mój brat zlitował się więc nad nią, wziął nożyce do strzyżenia owiec, które zostały po dawnej dziadkowej hodowli i powycinał jej te piękne loki tak niewprawnie, że przez resztę lata wyglądała jak zużyty mop… Ale natychmiast odżyła, bo wreszcie nie musiała męczyć się w zbyt ciepłym futrze…

Kilka lat później brałam udział w stłuczce – na szczęście miałam zapięte pasy, a kierowca – właśnie mój brat – niestety nie miał, bo tak mu się podobało i jego nos boleśnie to odczuł… Po roku miał następny wypadek (na szczęście nie byłam już pasażerką) – sam nie ucierpiał, ale siedzący obok niego kolega prawie stracił zęby, bo gdy ten – pewnie z niemałą prędkością – „zaparkował” na wiejskiej bramie przy zakręcie, zaledwie metr od siedzących na ławce kobiet, to tamtemu siła odśrodkowa wyrwała z ust butelkę, z której raczył się właśnie jakimś napojem…

Natalia:

Praca lekarza to coś, co nadaje sens mojemu życiu. Od dziecka wiedziałam, że chcę pomagać ludziom, nie tylko leczyć ich fizyczne dolegliwości, ale też te płynące z serca, z duszy, z wnętrza człowieka. Lubię rozmawiać i wspierać osoby, które zdecydowanie tego potrzebują. Taka moja natura, po prostu.
Gdy przywieźli Go na oddział, początkowo nie zwróciłam uwagi. Nie, nie chodzi o to, że bagatelizuję swe obowiązki, czy coś w tym stylu. Ja po prostu miałam innych pacjentów, którymi musiałam się zająć. On został przyjęty przez mojego kolegę, gdyż oboje mieliśmy dyżur tego dnia.
Niesamowite, ile człowiek potrafi zapamiętać szczegółów, z takiego – z pozoru – zwyczajnego dnia, pięknego oczywiście, choć w naszym mniemaniu nie różniącego się od żadnych innych. W głowie mam tę intensywność, z jaką świeciło słońce, przez co wszystkim w szpitalu udzielił się dobry humor, a uśmiech nie schodził nikomu z twarzy, nawet dziewczynce, która dotarła do nas ze złamaną nogą.
Pamiętam tę dziwną chwilę, gdy zmierzałam długim korytarzem pełnym ludzi, myśląc na okrągło o tym, by wysłać pielęgniarkę do jednej z naszych sal, w których miała coś sprawdzić. Pędziłam, trochę zbyt szybko i wpadłam na tego właśnie kolegę, z którym miałam dyżur. Na moje nieszczęście niósł kawę, którą oblał mi połowę fartucha, chcąc nie chcąc – z mojej winy – gdyż to ja na niego wpadłam.
– Oj! Właśnie, gdy już tak fachowo spotkaliśmy się w połowie korytarza. Mogłabyś przejąć ode mnie tego pacjenta, którego przywieziono niecałą godzinę temu? Jest w trakcie badań, ale pilny wypadek nie zaczeka, naprawdę muszę lecieć! Dzięki! – wykrzyknął jednym tchem, w biegu posyłając mi wdzięcznego buziaka.
– No nic – pomyślałam i pognałam dalej, dowiedzieć się, o któregoż to pacjenta chodzi.
Szybko uzyskałam stosowne informacje i popędziłam na spotkanie z tym ciekawym przypadkiem. Czemu ciekawym? Otóż mężczyzna spadł z drzewa, lecz tak niefortunnie, że oprócz złamania prawej ręki i wielkiego siniaka na czole, nabawił się też czegoś groźniejszego, mianowicie wbicia gałęzi w brzuch. Brzmiało to naprawdę źle, wyglądało też niezbyt atrakcyjnie, ale po przeglądnięciu wszystkich wykonanych na zlecenie mego kolegi badań, wyglądało na to, że ten miłośnik wspinaczki po drzewach będzie żył.
– Pan Hubert? – zapytałam, choć retorycznie. Pierwsza pomoc została udzielona już dawno, mężczyzna był teraz w trakcie zakładania opatrunków. Po jego twarzy widać było, że cierpi, w końcu bolało go niemal całe ciało, ale oczy, no właśnie. Te oczy to coś, co sprawiło, że pierwszy raz tego dnia zatrzymałam się zupełnie i odetchnęłam ze spokojem. Nie wiem co było w tym spojrzeniu, ale jest nadal. I wciąż działa na mnie jak magia.
– Pan Gałązka, jak już zdążyli mnie tutaj ochrzcić, tak – odparł z uśmiechem, a banalne stwierdzenie, że uśmiech ten zwalił mnie z nóg pewnie byłoby tutaj nie na miejscu, ale mniej więcej tak się poczułam. Może nie zemdlałam, a bardzo z tego powodu się cieszę, bo byłabym pośmiewiskiem całego personelu, ale za to jęknęłam. Tak, pani doktor, która myślała, że jest twarda jak skała i nie działają na nią żadne drastyczne widoki, jęknęła na widok uśmiechu człowieka ze złamaną ręką, bandażem na głowie i w trakcie opatrywania rany brzucha. Coś nieprawdopodobnego.
Gdy już w końcu wyrwałam się z tego dziwnego letargu, poinformowałam pacjenta o wynikach jego badań i dalszym leczeniu, jak to zazwyczaj mamy w zwyczaju. Rana nie zagrażała jego życiu, ale musiał pozostać u nas przez około tydzień, może niecałe dwa, zależy jak będzie się goiło. Przyjął to z niesamowitym spokojem, z powagą kiwając głową. Szczerze mówiąc, niesamowicie mnie bawił, z tymi całymi opatrunkami, wyglądający trochę jak mumia i tym wyrazem twarzy, jakby conajmniej słuchał przemówienia prezydenta dotyczącego dalszych losów państwa. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam w zwyczaju wyśmiewania się ze swych pacjentów czy chorych – on po prostu starał się wywołać u mnie uśmiech. Zgrywał się trochę i przyjmował postawę taką, że nie sposób było się nie zaśmiać. Taki rodzaj człowieka, roztaczający wokół siebie aurę szczęścia i uwielbienia do otaczającego świata.
Następnego dnia miałam nocną zmianę. Gdy zrobiło się spokojniej, pomyślałam, że może odwiedziłabym Pana Gałązkę. Nie musiałam tego robić, był już w ciągu dnia u niego inny lekarz, jednak podświadomie czekałam na chwilę spokoju, gdy będę mogła bezkarnie zajrzeć do jego sali. Sama przed sobą – wtedy – nigdy bym się do tego nie przyznała, oszukiwałam siebie, powtarzając bez ustanku, że przecież każda godzina jest dobra, by porozmawiać z chorym, jakkolwiek dziwnie mogłoby to wyglądać w tych okolicznościach. Tak się złożyło, że Hubert leżał sam na sali. Weszłam cicho, skradając się niczym mysz, pierw jedna noga, później druga. Nie chciałam go obudzić na wypadek gdyby spał, głupio się przyznać, ale trochę czułam się niepewnie, może odrobinę się krępowałam, choć przez tyle lat było to nie do pomyślenia. Zapukałam lekko, a wtedy on odwrócił głowę.
– Można? – zapytałam. Podchodząc do jego łóżka, zauważyłam, że czyta. Ku mojemu zdziwieniu był to “Lot nad kukułczym gniazdem” – moje ulubione dzieło. Chyba zauważył moje zdziwienie, bo od razu zapytał:
– Czytała Pani? Lubi? A może preferuje filmową wersję? – ta lawina pytań niesamowicie mnie zaskoczyła. Roześmiałam się. Później wszystko potoczyło się tak gładko, a było tak sympatycznie, że nim się zorientowałam, minęło wystarczająco dużo czasu, bym musiała wracać do siebie!
Okazało się, że Hubert jest nauczycielem historii, a w wolnych chwilach wielkim wielbicielem literatury. Mieliśmy bardzo wiele wspólnego, tak, że tematy do rozmów nigdy się nie kończyły.
Pewnego dnia, kilka dni po tym, gdy w swoich rozmowach o życiu przeszliśmy na “ty”, wpadłam do niego jak zwykle z kawą, przed wyjściem do domu. Rozmawialiśmy chwilę, nim zorientowałam się, że tak naprawdę nie wiem, po co on właściwie chodził po tym drzewie.
– Opowiesz mi, jak to się stało, że znalazłeś się na drzewie tak wysoko, że dość bardzo się poobijałeś?
– Wiesz, mam córkę. Hania, 6 lat. Cudowne dziecko, całkiem niepodobne do mnie! – roześmiał się. Mi również drgnęły usta na tę uwagę, był tak bardzo wspaniałą osobą.
– Z jej matką rozstałem się już dawno, gdy Hanka była jeszcze bardzo mała. Spędzała akurat u mnie czas, bawiliśmy się na dworze, gdy piłka wpadła na drzewo i zaklinowała się. Dlatego po nią poszedłem. Wiesz, Hanka to mój największy skarb, zrobiłbym dla niej wszystko. A drzewo? To marna przeszkoda, w porównaniu z uśmiechem dziecka, który potrafi rozjaśnić każdy mrok. Hania pojechała ze swoją mamą nad morze, dlatego nigdy jej tu nie widziałaś. Długo czekała na ten wyjazd. Chciałbym, byś kiedyś ją poznała – miłość, z jaką opowiadał o małej wręcz wydzierała się z jego ciała. Było to niesamowicie wzruszające i hipnotyzujące, nie mogłam oderwać od niego oczu.
Mijały dni, a ja żyłam ze świadomością tego, że Huberta zaraz wypiszą ze szpitala. Wszyscy dziwnie na mnie patrzyli, a kilka przyjaciół mówiło, że zastanowić mam się nad tym co robię i w co brnę. Miłość do swego pacjenta? Czy to aby niemoralne? To przecież złamanie pewnych zasad. Coś dziwnego, niesprzyjającego dobrej opinii. Biłam się z wyrzutami sumienia ilekroć pomyślałam o nim w ciągu dnia, a zdarzało się to tak często, że nie sposób wyliczyć. Byłam rozdarta i nie wiedziałam jak postąpić. Z jednej strony, związek z pacjentem był czymś, o co nigdy bym siebie nie podejrzewała, szanowałam przecież swoją pracę i zasady, które w niej obowiązywały. Z drugiej strony, gdy tylko znalazłam się blisko niego, cały szum świata, wszystkie złe uczucia i myśli, wszystko to mijało, jak ręką odjął.
Nadszedł w końcu dzień, w którym Pan Gałązka wychodził do domu. Gdy zabierał ostatnie rzeczy z szafki, weszłam do jego sali.
– Hej – uśmiechnęłam się słabo. Było mi niedobrze na samą myśl, że jutro nie zobaczę go już w tym łóżku. Porozmawialiśmy chwilę o książkach, które właśnie zaczęliśmy czytać, o tym, jak pięknie dzisiaj na zewnątrz, o zobowiązaniach w pracy, z których Hubert musi się w najbliższych dniach wywiązać.
– Wiesz, chciałbym umówić się z Tobą na kawę. Nie oglądaliśmy jeszcze razem świata, poza tymi murami. Myślę, że mogłoby to być intrygujące doświadczenie – znów spojrzał na mnie z tym poważnym wyrazem twarzy, a ja chcąc, nie chcąc, wybuchnęłam śmiechem, choć w oczach łzy tak bardzo domagały się wypłynięcia.
I poszedł. Wyszedł przez drzwi, przez które ja codziennie wychodziłam. Zniknął w blasku dnia, a ja stałam tak jak jakaś ofiara katastrofy, nie wiedząc wcale co ze sobą począć. Gniotłam w dłoni kartkę z numerem jego telefonu i pragnęłam wcisnąć się w najbliższy kąt, by móc tam siedzieć, skulona w kokon do końca dni.
Dzień dobiegł końca, a ja nadal nie pamiętam jak dotarłam do domu. Miałam tyle myśli w głowie. Całą noc siedziałam na łóżku i wpatrywałam się w ten ciąg cyfr, nie wiedząc co zrobić. W końcu coś mnie tknęło. Przecież jestem dobrym człowiekiem. Uwielbiam ludzi, niesienie im pomocy to coś, co trzyma mnie przy życiu. Dlaczego miałabym nie nagiąć trochę zasady, by stać się najszczęśliwszą na świecie? Czemu wciąż żyję w strachu, że coś pójdzie nie tak i stracę wszystko? Przecież właśnie gdy nie zgodzę się na tę kawę to stracę wszystko.
I poszłam. Spotkałam się z Hubertem. Spotkań było więcej i więcej, aż staliśmy się jednością. To najlepsze słowo opisujące nasz związek – jedność. Myślimy tak samo, kochamy to samo, a co najważniejsze – nie potrafimy już bez siebie funkcjonować. Większości nie podobał się fakt, że spotykam się ze swym byłym pacjentem. Było to coś, można powiedzieć, karygodnego. Jestem jednak dobra w tym co robię, zawsze staram się pomóc, więc i tym razem dobro powróciło do mnie. Wciąż pracuję w szpitalu, a chorzy darzą mnie równie dużym zaufaniem, co personel. Kocham swoje życie i siebie – za wybory, których dokonałam, które sprawiły, że jestem w tym miejscu, gdzie teraz, że mam przy sobie kogoś takiego jak Hubert. Uważam, że czasem warto złamać zasadę w imię wyższego dobra – bo cóż jest ważniejszego na tym świecie niż miłość?

krokiets…@…:

Byłam opiekunką małego Piotrusia. Pewnego dnia zepsuła się Małpka – ukochany pluszaczek Piotrusia. Płacz i żal był wielki. Buzia Małpki się rozdarła więc szybko oddałam Małpkę krawcowej do zszycia. Niestety nie udało się zaszyć bez śladu – została na buzi Małpki szrama. Piotruś bardzo przeżył tą ,,tragedię”. Gdy Małpka wróciła od krawcowej z szytą buzią to tulił ją do siebie, jakby wróciła po chorobie i pokazywał wszystkim ślad po zszyciu, że tu Małpkę ,,bolało”. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mama Piotrusia znalazła identyczną Małpkę na aukcji internetowej i szybko, bez chwili namysłu ją kupiła. Od tej pory w domu Piotrusia były dwie Małpki – które dostały imiona: Stara Małpka i Młoda Małpka. Oczywiście Piotruś bawił się Młodą Małpką a ja dostałam Starą. Od tej chwili wprowadziliśmy nowy sposób komunikacji. Jak chciałam coś od dziecka to mówiłam do niego jak do Małpki np.: ,,Młoda Małpka jest głodna, chętnie zje kanapkę. Chodź szybciutko napełnimy głody brzuszek Młodej” – i Piotruś szybciutko zjadał kanapkę, by Młoda nie była głodna. W ten sposób poradziłam sobie z niejadkiem. Podobnie z atakami agresji, mówiłam, że Starej Małpce jest bardzo przykro, że Piotruś się tak zachował (tak krzyczał, tupał czy gryzł). Zauważyłam, że to przeniesienie odpowiedzialności za zachowanie na Małpki miało pozytywny skutek – Piotruś zaczął jeść, mniej się złościł, bardziej uważał na to co robi, a nawet brał pod uwagę uczucia innych. Spacery z Piotrusiem i Małpkami zawsze obfitowały w wiele przygód i atrakcji. Nie sposób ich wszystkich w pamiętniku spisać. Skakaliśmy jak kangury i kicaliśmy jak małe zajączki – czyli zabawom na powietrzu nie było końca. Były też nietypowe sytuacje, które jasne były tylko dla ,,wtajemniczonych” np.: Piotruś miał zwyczaj mówić do mnie jak do Małpki, której rolę odgrywałam, czyli ,,Stara Małpko”, z czasem mówił po prostu ,,Stara” (wiadomo, że chodzi o Małpkę) – i tak kiedyś podczas spaceru Piotruś pobiegł alejką do przodu i ze zniecierpliwieniem zawołał do mnie: ,,Stara, chodź!” – co oczywiście wywołało oburzenie wszystkich spacerujących po parku starszych pań.

Innym razem nauczyłam się, że warto się czasami zastanowić kiedy i gdzie opowiadamy dziecku bajki. Niewiele brakowało, a doszłoby do nieszczęścia. Zdarzyło się tak, że wracając z zakupów w sklepie wstąpiliśmy na pobliski plac zabaw. Piotruś od razu pobiegł na huśtawkę. Huśtając go opowiadałam o małpce Fiki – Miki, która w lesie szukała swojej mamy. W pewnym momencie z przerażeniem zauważyłam, że Piotruś zeskakuje z rozhuśtanej huśtawki. Rzuciłam zakupy, jedną ręką złapałam rozpędzoną huśtawkę, a drugą Piotrusia. Nie wiem jak mi się to udało, chyba przerażenie dodało mi sił i szybkości. Przestraszona sprawdziłam czy nic się chłopcu nie stało. Nie mogłam uwierzyć, że Piotruś zeskoczył z rozpędzonej huśtawki – nie spadł, nie ześliznął się, tylko właśnie zeskoczył. Gdy ochłonęłam z przerażenia zapytałam Piotrusia dlaczego to zrobił? Dlaczego zeskoczył z huśtawki?. Odpowiedział mi, że on tylko chciał skakać jak Małpka Fiki – Miki po drzewach. Oczywiście wytłumaczyłam mu, że bardzo się przestraszyłam, że takie zachowanie było bardzo niebezpieczne i mogło się zakończyć upadkiem i płaczem.

Piotruś potrafi rozbawić do łez. Stosuje zaskakujące połączenia wyrazów, które dorosłych mogą śmieszyć np.: zapytał mnie kiedy nałożę ,,ten okropny sweterek”. ,,Jaki okropny sweterek?” – zapytałam zdumiona. ,,Ten w zegarki” – odpowiedział. ,,To taki okropny sweterek mam nałożyć?” – dociekałam dalej, na co on mi odpowiedział zupełnie spokojnie: ,,Tak, bo to jest okropnie fajny sweterek”.

Piotruś zaskakuje swoją inteligencją i wyobraźnią np.: malowaliśmy martwą naturę – kosz z jabłkami. Chłopiec namalował wielkie brązowo – czarne koło na całą kartkę. Pytam się go zatem: ,,co to jest?”. Odpowiedział, że kosz. ,,A, gdzie są jabłka?” – dociekam dalej nie widząc nic na obrazku poza brązową plamą. ,,W koszu” – odpowiedział spokojnie Piotruś.

Roksana:

Kilka lat temu wychodząc wieczorem z mieszkania, spotkałam na półpiętrze małego kundelka. Piesek trząsł się ze strachu i zimna. Był bardzo wystraszony. Postanowiłam zrezygnować ze swoich planów ,wziąć go do domu i nakarmić, by później zastanowić się co zrobić dalej z tym maleństwem. Piesek był nieufny , ale bardzo głodny. Zachęciłam go kawałkiem kiełbasy by zbliżył się do mnie. I wtedy pogłaskałam go, wzięłam na ręce i zaprowadziłam do domu.  Piesek okazał się suczką, która szybko u mnie się zadomowiła. Było jeden minus tej historii, nie mogłam jej zatrzymać, ponieważ miałam już psa, również suczkę, która była o nią strasznie zazdrosna. Po za tym byłam w ciąży i za kilka miesięcy w domu miało pojawić się dziecko. Obawiałam się, że nie dam sobie ze wszystkim rady. Psinka skradła moje serce i przepłakałam całą noc nad jej losem i modląc się o to by tylko nie trafiła do schroniska. Nazajutrz wraz z narzeczonym pojechaliśmy  do pobliskich gabinetów weterynaryjnych by zapytać się czy może kojarzą naszą zgubę. Niestety okazało się, że jej nie znają, ale jeden lekarz od razu ją przebadał i stwierdził jej wiek na cztery miesiące. Wystawiliśmy ogłoszenie, które niestety pozostało bez echa. Przywiozłam ją jednego dnia do pracy i moja przyjaciółka od razu się w niej zakochała. Tego samego dnia wieczorem zadzwoniła do mnie, że ją weźmie do siebie i że jeszcze dziś wieczorem zamierza ją odebrać.  Psinka dostała piękne imię „Fruzia” i jest sensem życia dla Gosi, mojej przyjaciółki. Od tego zdarzenia minęły prawie 3 lata, a one stały się dla siebie rodziną. Nie zliczę ile razy Gosia dziękowała mi za nią. Powiedziała, że gdyby nie Fruzia to pochłonęłaby ją depresja, która przypałętała się do jej samotnego życia. Mnie również bardzo uszczęśliwił taki bieg wydarzeń. Cieszę się niezmiernie, że mogłam uszczęśliwić dwie istoty naraz, a w sumie to trzy, bo ja też jestem bardzo szczęśliwa, że ostatecznie Fruzia nie trafiła do schroniska, a do życia przyjaciółki wpadło dużo więcej światła. Mimo, że mało w tym mojej roli, bo to przecież los to wszystko tak poukładał… Chyba nie mogło być inaczej :)

Magdalena:

Małżeństwo moich rodziców od początku nie było udane, ciąża zadecydowała o ślubie. Mam starszą siostrę o 4 lata i starszego brata o 3 lata. Kiedy miałam 10 lat rodzice się rozwiedli. W latach 90 nie było to tak powszechne zjawisko, niewiele było panien z dzieckiem, rozwodników. Bardzo to przeżyłam, najpierw dokuczanie rówieśników, później nietakt nauczycieli, a na końcu każdy z rodziców znalazł swoja druga połowę i z dziećmi nie było po drodze, Opiekę przejęła babcia. Kolejny cios, małe miasto, każdy się zna, niby współczucie, a tak naprawdę temat do plotek. Plotki bolą dorosłego człowieka, mogą zniszczyć życie, a co dopiero kilkuletniej dziewczynce. Pamiętam jak chciałam uciec z tego miasta jak najdalej. Próbowałam żyć, poznać kogoś, marzyłam by stworzyć rodzinę,
Kolejny cios – śmierć babci. Długo się wstydziłam, że rodzice nas opuścili, że dla niektórych ludzi jestem skreślona, że patrzą z jakiego kto domu pochodzi. Jakby to miało aż takie znaczenie. Przecież są ludzie, co wychodzą naprawdę z dobrych domów, a są niezaradni,nie mają kręgosłupów moralnych. Ja przy każdym potknięciu czułam się, że ludzie mnie dyskwalifikują ze względu na to z jakiej rodziny jestem, nie jaka jestem. Ludzie zabijali we mnie radość. Pamiętam jak się pochwaliłam koleżance, że zdałam prawo jazdy i skończyłam licencjat z pedagogiki. A jej komentarz: no i co, każdy ma teraz w dzisiejszych czasach prawo jazdy i studia czy angielski, zauważyłam też, że dla ludzi nie było wyczynem, że mimo takich sytuacji ja coś osiągnęłam, ale każde niepowodzenie było traktowane, a bo ona z takiej rodziny, jakby ktoś z pełnej, dobrze funkcjonującej rodziny nie mógł mieć niepowodzeń.
Pewnego dnia zrozumiałam, że żyję dla siebie, nikt nie urodził się po to, aby mi mówić co mam robić i jak przeżyć swoje życie, każdy ma swoje, dałam sobie prawo do pomyłek, cieszę się mniejszymi i większymi sukcesami. Robię studia magisterskie, codziennie uczę się angielskiego, podróżuje, lubię planować, marzyć, Odcięłam się od toksycznych ludzi, chodzę na warsztaty, korzystam z każdej okazji do samorozwoju, czytam dużo książek, biorę udział w konkursach dla siebie, nie opowiadam o marzeniach, nie chwalę się sukcesami, porażki mnie motywują bardziej, mam do nich prawo jak każdy człowiek, nie jestem gorsza, bo rodzice mnie zostawili, ani lepsza bo coś osiągnęłam, ważne że mogę spojrzeć w lustro i wiedzieć, że ja nikogo nie skrzywdziłam, ja nie „ciągnę” ludzi w dół, zawsze mam dobre słowo, nie cieszę się z cudzych nieszczęść. Jestem wolna, nie pozwalam sobie na złe traktowanie. Wiem do kiedy walczyć, a kiedy odpuścić, a to też bardzo ważna sztuka. Sztuka życia.

Justyna:
Przed laty w wakacje pracowałam w pewnym prowincjonalnym domu kultury, gdzie życie toczyło się od imprezy do imprezy, czyli od świętojańskich wianków aż do dożynek:) To tam wypiłam najwięcej bimbru w swoim życiu (tzn. gdybym złożyła te wszystkie drinki w jedno, to wyszłoby pewnie i tak mniej, niż to, co przeciętny Polak wypił tylko w miniony weekend:) i poznałam tam wielu „autochtonów”, którzy skupiali się z różnych powodów wokół tej instytucji, w tym jednego takiego w bardzo niebezpiecznym dla mężczyzny wieku – 39,5…:)
Był on lokalnym działaczem sportowym i ogólnie szanowanym obywatelem, mieszkającym sobie tam z żoną i kilkuletnią córką… Do dnia, w którym to zobaczył właśnie mnie – a zdarzyło się to w pewien lipcowy poniedziałek, kiedy to później niż zwykle dotarłam do pracy, bo w niedzielę dość późno wracaliśmy z jakiejś ludowej imprezy, jakich co weekend było kilka w powiecie. Wtedy właśnie zobaczyłam na żywo, co to znaczy zakochać się od pierwszego wejrzenia. Po prostu widać było, że był bardzo poruszony;) Odtąd zaczął bardzo często u nas bywać (pretekst miał, bo był prezesem lokalnego klubu sportowego i bez końca mógł omawiać z dyrektorem – swoim znajomym zresztą, sprawy związane z klubem) i obowiązkowo jeździł z nami pomagać przy kolejnych imprezach. Oczywiście wszyscy ci, którzy dotąd nie widzieli go tam zbyt często, szybko się połapali, po co tak nagle z nami jeździ (oczywiście bez żony) a ja czułam się ciągle pod ostrzałem jego spojrzeń, do tego starał się ciągle być jak najbliżej mnie i zupełnie nie krył się ze swoimi uczuciami… Tzn. w ramach dopuszczalnej poufałości, bo np. ciągle podtykał mi różne smakołyki albo pomagał w przygotowaniach, jakich zawsze rano było sporo – aż koleżanki śmiały się, że tak mnie pilnuje, że na pewno nikt mnie stąd nie porwie:) Był miły, ale wszystko to zaczynało mi się jednak nie podobać, bo zdawałam sobie sprawę, że mimo mojej obojętności na jego awanse, w małej miejscowości jest zbyt nudno, żeby to pozostało niezauważone, a plotki szybko się tam rozchodzą i ludzie nam zgotują romans, zanim się obejrzę. A z jego żoną nie chciałam mieć do czynienia i tłumaczyć jej takich oczywistości, że o 15 lat starszy facet i na dodatek zajęty, to jednak nie jest mój typ :D Mogłaby mi zresztą nie uwierzyć, bo wizualnie nie wyglądał na swój wiek i zdecydowanie mógł się podobać. Ale mnie wtedy żadne romanse nie były w głowie i to jeszcze w takich warunkach… Odetchnęłam więc z ulgą, gdy nadszedł rok akademicki i wyjechałam do akademika, zostawiając go w bezpiecznej odległości 100 km:)
Ale sprawa nie zakończyła się wcale tak szybko, bo czasem musiałam znów tam bywać z różnych powodów i oczywiście parę razy natknęłam się na niego. Nie zapomnę, jakie zrobił przedstawienie, kiedy akurat rozmawiałam z koleżanką koło lokalnego sklepu, niestety przy drodze, którą jeździły auta raczej z normalną prędkością – ale on przejeżdżając, oczywiście zwolnił tak, że myślałam, że nigdy nie przejedzie, tak musiał sobie popatrzeć:) Dziś się z tego śmieję, ale wtedy mi do śmiechu nie było, bo czułam się tam w związku z jego 'amorami’, zbytnio obserwowana przez wiejską społeczność – bardzo żądną sensacji…
Teraz mieszkam w Warszawie już na stałe, więc z 10 lat go już nie widziałam i trudno mi powiedzieć, jak dziś zachowywałby się wobec mnie, ale mam nadzieję, że skoro już jest starszy, to i mądrzejszy;)

I taki to był mój niedoszły romans prowincjonalny…

Ilona:

W piękną listopadową sobotę minionego roku wybrałam się do zabytkowej części mojego miasta, żeby zażyć nieco resztek tej pięknej jesieni i tamtejszego spokoju. W jednej z klimatycznych kamieniczek, na parterowym oknie, wylegiwał się piękny kot – szaro-buro-pręgowany z wyraźnie białymi akcentami na szyi i łapkach. Gdy przechodziłam tamtędy ponownie, właśnie siedział sobie na parapecie przy uchylonym od góry oknie – ale gdy mnie zobaczył, zerwał się i nagle zaczął wdrapywać na szybę swoimi cudnie białymi łapkami, ocierać się o nią i miauczeć przy tym głośno, wyraźnie sugerując, na co ma ochotę;) Niestety, dzieliła nas szyba, więc nie mogłam uczynić zadość jego zachciankom… A wyglądał przy tym tak mięciutko i przytulnie, że dostałby mnóstwo czułości, gdyby tylko dostał się w moje ręce:) Takie właśnie zdarzenia nadają mojemu życiu barw, przybliżając mnie do natury, której często brakuje wśród miejskich murów.

Rafał:

W dawnych czasach komunistycznej Polski, gdy byłem jeszcze bardzo młody, miałem koleżankę, która upatrzyła sobie właśnie mnie jako powiernika swoich tajemnic.
Żeby było jasne, nie sypialiśmy ze sobą tylko się po prostu przyjaźniliśmy…
Była dwa lata starsza ode mnie (miała wówczas 23 lata), ale życie erotyczne miała przebogate.
Żyła przez kilka lat z dwoma mężczyznami równolegle. A ja byłem tym trzecim, który na bieżąco wysłuchiwał jej zwierzeń.
Pikantnych zwierzeń. Niczym ksiądz na spowiedzi…;)
Pierwszy to był Piotr, który wprowadził ją w arkana zmysłowości.
Drugi to był pięćdziesięcioletni Norweg, który był wtedy pracownikiem ambasady w Polsce. On wprowadził ją w świat blichtru, czyli na salony… Fundował jej pobyty w Skandynawii. Wtedy tzw. Zachód nie dla każdego był osiągalny.
Czasami pytałem ją, jak wytrzymuje to napięcie związane z tym, że oszukuje swojego Piotra.
Odpowiadała, że on ją bezgranicznie kocha i jej ufa. Nie rozumiałem gościa, jak może tolerować nieobecność ukochanej dziewczyny, gdyż z tym Norwegiem dosyć często wyjeżdżała za granicę. Albo że ona nie ma dla niego czasu np. w weekendy, bo akurat towarzyszy Norwegowi na jakimś raucie.
Zapytałem ją kiedyś, jak jest w stanie przez tak długi czas mieć dwóch tak różnych partnerów. Odpowiedziała, że z każdym jest jej inaczej, ale tak samo podniecająco upojnie.
Pamiętam jej porównanie – z Piotrem to był szczyt doznań i rozkoszy, a z Norwegiem przeżycia zmysłowe odczuwała tak jakby w zwolnionym filmie, klatka po klatce. I to ją doprowadzało do szału… erotycznego szału.
Wszystko jednak działo się do czasu. Przyszedł taki moment, że Norwegowi skończyła się misja i wyjechał. Nie zabrał jej ze sobą, bo miał rodzinę. Ona zresztą od początku to wiedziała. I została z Piotrem, który cierpliwie przez tyle lat znosił jej wiarołomność.
Ale z jej Piotrem stało się coś zaskakującego, czego nigdy by się nie spodziewała.
Otóż Piotr zaproponował jej małżeństwo… Białe małżeństwo. Tzn. wezmą ślub, ale będą żyć ze sobą jak brat z siostrą.
Powiedziała mu, że zwariował, bo ona nie wyobraża sobie z nim życia w ten sposób… Odpowiedział jej, że się nawrócił, w czasie gdy ona była mu niewierna. Okazało się, że wszystko wiedział przez te lata. Przystąpił do świadków Jehowy i złożył tam taki ślub czystości.
Od tego czasu stała się inną kobietą. Przygasł jej blask… Nie znam jej dalszych losów, bo wtedy też poznałem moją przyszłą żonę, dość szybko się pobraliśmy i wyjechaliśmy do innego miasta 300 km stąd. Ale pamiętam ją do dziś…

Agnieszka:
Posiadanie w życiu pasji jest niezwykle ważne. Moją od zawsze było czytanie książek. Przez bardzo długi czas to było jedyne hobby jakie miałam. Jednak za sprawą pewnego przypadku w moim życiu pojawiło się inne zamiłowanie, które obecnie jest na równi z miłością do książek. Jest to wielka miłość do koni.
Moja pasja rodziła się we mnie podczas wakacji, które jak co roku spędzałam na wsi u dziadków. To było zaraz po odebraniu wyników z matury. Pojechałam na wieś trochę odpocząć i pomóc dziadkom. Pewnej lipcowej soboty dziadek powiedział, że chciałby odwiedzić swojego starego przyjaciela, który mieszka w sąsiedniej wsi. Jako dumna posiadaczka prawa jazdy i małego samochodu, zadeklarowałam się dziadkowi, że go zawiozę, a potem po niego przyjadę. Dziadek chętnie przystał na moją propozycję. Jednak będąc już na miejscu, dziadek jak to dziadek, chciał się pochwalić przed kolegą, jaką to ma piękną i mądrą wnuczkę. Więc chcąc nie chcąc postanowiłam troszkę zostać, żeby sprawić dziadkowi przyjemność. Dziadek z przyjacielem wspominali stare, dobre czasy, a ja trochę się nudziłam. Jednak w pewnym momencie starszy pan, bliski przyjaciel dziadka zaprowadził nas do stajni i pokazał nam swoje dwa konie. Oba były piękne. Starannie zadbane i wyczesane. Jednego z nich wyprowadził, nałożył mu siodło i powiedział, żebym na niego wsiadła. Początkowo nie chciałam, ale tak długo mnie namawiał, że się zgodziłam. Raz się żyje – pomyślałam i pełna obaw wsiadłam na konia. To był mój pierwszy tak bliski kontakt z tym zwierzęciem i nie wiedziałam czego się mam spodziewać. Jednak nie było się czego bać. Od razu polubiłam tego konia, a jazda konną strasznie mi się spodobała, choć tak naprawdę prawdziwej jazdy konnej musiałam się dopiero nauczyć, kiedy zapisałam na lekcje do pobliskiej stadniny. Od tego momentu kocham konie i jazdę konną.

Eliza:

Kilka lat temu, zimową popołudniową porą śpieszyłam się na dworzec, żeby jechać na weekend do przyjaciółki do Krakowa, już zapadał zmrok, bo było ok. 16.00 i śpiesząc się minęłam jakiegoś gościa, może koło 40-tki. Nagle słyszę, jak on zaczyna do mnie mówić coś takiego: „Pani ma takie piękne włosy. Pani powinna być natchnieniem poetów. Życzę pani wszystkiego dobrego”. Więc też mu życzyłam, ale nie miałam czasu na dłuższe dyskusje z nim i tylko pomyślałam sobie, że to albo jakiś poeta, albo naprawdę wariat… Szczęśliwie w pobliżu nikogo nie było, a ja z mieszanymi uczuciami dotarłam na dworzec… Co ciekawe, to było ze 4 miesiące po tym, jak z nieznanych przyczyn około 30% włosów mi wypadło, ale przy tej ilości, którą wtedy miałam, jakoś mnie to nie martwiło (bo szybciej wysychały po umyciu:)… A dziś zostało mi dzięki nim takie wspomnienie po tym natchnionym panu:)

Renata:

Moja historia jest z serii „akademikowo-studenckich”, bo wiadomo, że to na studiach człowiek uczy się najwięcej o prawdziwym dorosłym życiu:

Na studiach była na moim roku była taka Dominika z jakiegoś małego miasta, już nawet nie pamiętam skąd, która zamieszkała z inną koleżanką z roku w jednym pokoju i przyjmowała tam często swojego chłopaka, który mieszkał w innym akademiku, bez skrępowania oddając się wszelkim uciechom przy współlokatorce. Ta oczywiście była w ciężkim szoku z powodu jej „otwartości”, ale chyba w końcu się przyzwyczaiła do tego sex reality show…:) A w drugim akademiku mieszkał dobry znajomy mojej współlokatorki – student ekonomii, który w każdy weekend grzecznie jechał do domu i pilnie „praktykował” ekonomiczne zawiłości życia u jakiejś 40-letniej wdowy po jubilerze, która mu w zamian za towarzystwo kupowała drogie prezenty – a o wszystkim informowali nas podekscytowanym szeptem jego współlokatorzy, pochodzący zresztą z tego samego miasteczka, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzieli:) A ogólnie życie w akademiku płynęło od sesji do sesji, a na egzamin uczyliśmy się dopiero w ostatniej chwili, aby nie tracić na to czasu w ciągu przebalowanego semestru:)

Kinga:

Miałam praktyki w liceum i przeżyłam tam pewne zabawne zdarzenie – mianowicie na początku lekcji jeden żartowniś z 4 ławki w środkowym rzędzie zaczął świecić mi po oczach lusterkiem, gdy sprawdzałam listę obecności – więc kątem oka go namierzyłam, podeszłam do tej ławki i bez słowa wyjęłam to niecne lusterko spod piórnika, bo już zdążył je tam schować. Był zaskoczony, jakim cudem tak szybko zauważyłam, że to on jest sprawcą tych błysków i że to lusterko właśnie tam jest… Ponieważ nie protestował, to zabrałam je ze sobą, żeby go więcej nie kusiło i oddałam dopiero po lekcji, a następnie dowiedziałam się od polonistki, która widziała całą sytuację, że złamałam prawo, bo uczniowi już wtedy nie wolno było niczego zabrać (nawet papierosów czy innych używek, gdyby miał przy sobie)… Ale nie było konsekwencji, bo „poszkodowany” wcale nie poskarżył się dyrekcji – może nie wiedział o tym dziwnym przepisie, albo nie chciał się tłumaczyć ze swoich pomysłów na urozmaicenie mi praktyk?:)

Kamil:

Tak więc nie wiem, czy ktoś uwierzy w moją historię, ale zdarzyła się naprawdę. Do dziś zastanawiam się, czy była to tylko seria przypadków, czy tkwił w tym głębszy sens, o którym do końca boję się pomyśleć…
Ładnych parę lat temu jak każdego wieczoru położyliśmy córkę spać, a sami z żoną ogarnęliśmy trochę mieszkanie i usadowiliśmy się na kanapie.
Po niespełna godzinie córka zaczęła płakać, a że tym razem była moja kolej, poszedłem ją ponownie utulić. Wówczas miała trochę ponad dwa lata. Gdy wszedłem spoglądała w róg pokoju w którym stał tylko wielki, stary kosz na zabawki.
Zapytałem- Co się stało? a ona na to odpowiedziała tylko- babcia Asia i wskazała na róg pokoju. Nazywała tak moją babcię, a swoją prababcię. Oczywiście nie wziąłem tego na poważnie, bo jakże mogłoby być inaczej. Bez jakiś specjalnych problemów mała zasnęła, a ja wróciłem opowiedzieć wszystko żonie.
W nocy zadzwonił telefon z informacją, że moja babcia zmarła. Rodzina usiłowała się do niej bezskutecznie dodzwonić przez pół dnia, aż w końcu jeden z kuzynów pojechał na miejsce. Okazało się, że babcia nie żyła, a wszystkie krany w domu było odkręcone. Umywalka, wanna, zlew w kuchni. Woda stała na podłodze.
Wtedy właśnie pomyślałem, że kiedyś babcia opowiadała mi, że dzieci widzą dużo więcej niż dorośli, ale z wiekiem z tego wyrastają. Włosy stanęły mi dęba. I w zasadzie do dziś nie wiem, czy mojej córce tylko przyśniła się babcia, czy może przyszła się z nią pożegnać ten jeden ostatni raz. W każdym razie ta historia na zawsze pozostanie w mojej pamięci, zupełnie tak jak babcia Asia, która uwielbiała naszą małą.

Agnieszka:

Moja historia zaczyna się dość niepozornie. Na uczelni zakończyły się wszystkie egzaminy, które udało mi się jakimś cudem zdać, a do wykonania pozostały jedynie praktyki. I to właśnie te praktyki były gwoździem do mojej przysłowiowej trumny. Okazało się, że dobierają do nich zespoły trzyosobowe, a wybór był losowy. Trafiły mi się osoby, które znałam z widzenia, ale nie miałam nigdy przyjemności z nimi rozmawiać. Jestem dość otwartą osobą, więc na dzień dobry świetnie się dogadywałyśmy (w mojej grupie były trzy dziewczyny). Umówiłyśmy się na wykonanie swojej części pracy, ale w międzyczasie musiały jakoś dojść między sobą do porozumienia, bo wykonały całą pracę same w zupełnie innym terminie niż ten ustalony. Dowiedziałam się o tym następnego dnia. Po prostu powiedziały, że same ogarnęły pracę, wiec nie pozostało mi nic innego, jak udać się po nowy temat. Termin oddania prac zbliżał się wielkimi krokami, a ja musiałam ogarnąć trzyosobowy temat całkiem sama. Niestety nie udało mi się zdarzyć w terminie i koniec końców, nie oddałam tej pracy. Przez to właśnie nie zaliczyłam praktyk i musiałam „powtarzać rok”, mimo zaliczonych przedmiotów. Czułam się naprawdę okropnie. Oszukana, wystawiona i jeszcze zostawiona samej sobie. Dla kogoś postronnego mógł to wcale nie być problem, ale mnie ta historia nieźle załamała. Dziś już wiem, że nie na każdym można polegać, a swoje zaufanie funduję bardziej ostrożnie, ale nie zapomnę tego roku, w którym podjęłam się pracy i na koniec semestru musiałam oddać tylko tą nieszczęsną praktykę. Wówczas uważałam ten czas za kompletnie stracony, ale z biegiem lat nauczyłam się inaczej o tym myśleć. Ludzie, których spotykamy niestety nie zawsze są tacy, za jakich ich mamy. To smutna prawda, która przyszła do mnie w dość okrutnych okolicznościach. Teraz nieznajomi muszą zapracować na moje zaufanie, ale ja nigdy ich nie zawiodę. Wiem przecież co to znaczy i nie życzę nikomu, by został w ten sposób wystawiony do wiatru.

Virrana:

Moje ulubione owoce to banany i z nimi wiąże się wspomnienie z nastoletnich czasów, kiedy wyjechałyśmy z koleżanką pod namiot i spędziłyśmy 10 dni w dość odludnej miejscowości na Mazurach, gdzie był tylko 1 sklep… Po przyjeździe naszła mnie ochota na banany, a było już dobrze po południu i powiedziałam do Marty: Chodź, może w tym sklepie mają banany? I poszłyśmy, to było ze 2 km od pola namiotowego… Banany były, dokładnie 5 sztuk i wszystkie kupiłam, chociaż były mocno „zmęczone” upałem, jaki tam panował, bo nie było klimatyzacji i skórkę miały bardziej brązową niż żółtą… Za to w drodze powrotnej zaczęły nas strasznie gryźć komary i zaraz lunął deszcz, i to taki, że biegiem pokonałyśmy trasę, choć i tak nie było na nas suchej nitki:/ Banany zrobiły się półpłynne, ale z głodu i tak je zjadłyśmy, a przez resztę wyjazdu miałyśmy katar… Tak oto łakomstwo nie popłaca…

Dominika:
Mam taką opowieść z 1999 roku, ze studenckich czasów, która jest nieco oniryczna…:) Mianowicie razem z koleżanką, która podobno miała jakieś niezbyt jasne dla mnie znajomości w administracji akademika, mieszkałyśmy na 4. piętrze DS-u, a jej bardzo podobały się pokoje na parterze, bo były większe i towarzystwo było nieco starsze (na 4. lądowali głównie 'pierwszacy’, tacy jak my). Przez cały tydzień w styczniu kombinowała, jak tu nas przenieść do pokoju nr 12, zwalnianego właśnie przez jakieś dziewczyny z V roku. I pewnego dnia oznajmiła mi, że już przenosimy się do upatrzonego apartamentu, bo dostała klucze – więc wieczorem się przeprowadziłyśmy… Następnego dnia był piątek, więc najpierw wyszłam na zajęcia, a po nich zaraz wyjeżdżałam do domu na weekend. To były czasy bez powszechnej dostępności telefonów i internetu, przynajmniej dla studentów żyjących w akademikach, więc już nie miałyśmy kontaktu od tego momentu. W niedzielę wieczorem wracam i widząc, że na portierni nie ma naszego klucza, walę jak w dym do pokoju, otwieram drzwi i widzę, że weszłam do jakiegoś innego, były tam jakieś dwie dziewczyny, oglądały po ciemku tv, wszystko poustawiane było inaczej… Więc bez słowa się wycofałam, one nawet nie zauważyły chyba, że ktoś im przeszkodził, spojrzałam jeszcze raz na nr pokoju – zgadzał się… Jeszcze wyszłam przed akademik, żeby sprawdzić, czy nie pomyliłam numeru…. Ale tu numer też się zgadzał… Pomyślałam, że mam jakieś zwidy albo to mi się śni. Podeszłam więc do portiera z krótkim pytaniem, że jestem z 12-tki i gdzie teraz mieszkam, a ten mówi, że słyszał o tej aferze, jak jego zmienniczka wydała klucz bez pozwolenia dyrekcji i już dostała za to naganę, a koleżanka w piątek po południu przenosiła nas do poprzedniego pokoju sama :D
Od tej pory już zawsze wierzę w to, co widzą moje oczy…:)

Paulina:

Co życie ma dla nas? Czasem musi być źle,  aby mogło być dobrze.
Swojego pierwszego męża poznałam jeszcze w liceum. Wysoki brunet w okularach, w ogóle nie był w moim typie. Był naprawdę dobrym przyjacielem, do którego mogłam się zwierzyć. Spędzaliśmy ze sobą każde wolne chwile. Był przy mnie po każdym nieudanym związku. Prawdziwy przyjaciel. Jednak chciał czegoś więcej. Do dziś nie wiem, co mnie skłoniło żeby się z nim związać, pewnie samotność. Oj tak, wszystkie koleżanki chodziły na romantyczne spacery do kina, a ja wiecznie przy książkach. Zgodziłam się. Było miło, ale nie tak jak w bajce . Nie było tej iskry, tej mięty. On bardzo się starał, a ja z czasem się do niego przywiązałam. Ale niestety miłości nie było nadal. Tak byliśmy ze sobą rok, aż dowiedziałam się ze mnie zdradził z koleżanką z klasy. Nie byłam rozczarowana, a raczej szczęśliwa. Miałam powód żeby go zostawić. Niestety. Twierdził że jest tak zakochany że coś sobie zrobi jak go zostawię, ja głupia mu wierzyłam. Zostały trzy miesiące do zakończenia mojej edukacji. Czekałam na ten dzień z niecierpliwością, miałam w planach zostawić go w tej szkole i niech robi co chce. Na marne moje czekanie było. Po skończeniu szkoły zjawił się u mnie z całymi swoimi pakunkami oświadczając, że skoro ja już mam szkołę za sobą, to on swoją rzucił. Wiecie co, nie wiedziałam, czy mam się śmiać, że taki głupi jest czy płakać ze swojego nieszczęścia. No ale on nadal się starał, ja miałam wyrzuty, że to przeze mnie zostawił szkole i nic nie osiągnął I tak minął kolejny rok. Zamieszkaliśmy razem, ledwo ciągnęliśmy koniec z końcem, Ciężko młodym znaleźć jakąś pracę. Gdy ja coś znalazłam okazało się że jestem w ciąży. Było to po moich 20 urodzinach. On przeszczęśliwy, ja pełna obaw. Wróciliśmy do moich rodziców. Jego mama, wielka katoliczka bardzo nalegała na ślub, nie byłam do tego przekonana, ale w końcu uległam. W grudniu 2008 roku przyszła na świat moja córka . Mąż bardzo mi pomagał, był naprawdę dobrym ojcem. Po niespełna kilku miesiącach zmienił się. Już nie był ani dobrym ojcem ani mężem. Zrobił się leniwy. Wkoło domu nie ma czasu robić , ale na komputer i filmy czas zawsze był. Lubił sobie wypić, czasem do takiego stopnia że wszystko zahaftował . I tak minął kolejny rok . W marcu 2011 urodziła się nam druga córka i wtedy zaczęłam przeżywać koszmar . Gdy tylko pytałam co się stało z pieniędzmi na życie, wydzierał się na mnie, że sama mam iść do pracy . Owszem poszłam. Niestety też było źle, w domu nie miał kto posprzątać ani ugotować. Zaczął zabraniać  mi rozmawiać z koleżankami , kolegami, rzadko schodziłam do mamy piętro niżej, w końcu nie było mi wolno. Tak byłam wykończona psychicznie że wpadłam w depresję . Góra leków, psychiatra chyba nie tak miało wyglądać moje życie. Chciałam odejść .Zaczęło się zastraszanie, że odbierze mi dzieci bo jestem chora umysłowo, wierzyłam mu. Moja mama uważała że problemy zawsze są w małżeństwie, że dzieci małe. Patrzałam na nie i byłam z nim tylko dla nich. W końcu potrzebowały ojca . Było jeszcze gorzej, zaczął zmuszać mnie do współżycia. Pewnego wieczoru, gdy nie dawałam już rady, wziął mnie siłą . Wtedy coś we mnie pękło. Wyjechałam z dziewczynkami na tydzień. Gdy wróciłam, kazałam mu się pakować i wynosić. O dziwo, zrobił to bez większych problemów. Był początek września 2013. Zostałam sama z dwójką małych dzieci na łasce rodziców. Z nudów siedziałam wieczorami na portalach społecznościowych. Poznałam naprawdę super faceta, mieszkał ponad 300 km ode mnie. Nawet się nie widzieliśmy, ale dzięki niemu pozbyłam się depresji, wierzył we mnie. Znalazłam pracę, odżyłam.
W październiku 2014 oficjalnie byłam rozwiedziona. Mój znajomy zaproponował spotkanie. Przyjechał kilka dni po rozprawie.  Był przeuroczym mężczyzną, dziewczynki go uwielbiały, zresztą on je też. Po kilku spotkaniach się wprowadził. Szczerze byłam przerażona. Swoje przeszłam , jego słabo znałam. Na dodatek dzieci, bałam się, że może się chłopak przestraszyć obowiązków. Tak się nie stało. Od czerwca 2016 roku jestem szczęśliwą żoną. W marcu 2017 roku zostałam po raz trzeci matką, tym razem mam synka. Zaraz stuknie trzydziestka. Czasem się ktoś zapyta czy coś bym zmieniała? Nie nic bym nie zmieniała w swoim życiu. Może z pierwszym mężem miałam piekło, ale dał mi dwie wspaniałe córki. Teraz mam idealne życie. Czasem musi być źle żeby mogło być dobrze.

Patrycja:

Na ostatnim roku studiów, zamiast w akademiku, mieszkałam przez prawie rok w kamienicy w centrum miasta, a piętro wyżej mieszkał pewien chłopak – na oko w moim wieku, może nawet trochę młodszy, który zwykle wracał z pracy ok. 17.30, a ja w semestrze letnim też raz w tygodniu o tej samej porze wracałam z zajęć. I tak od marca do czerwca w każdy czwartek miałam zagwarantowane, że ten chłopak będzie się kręcił gdzieś w okolicy, gdy będę wracać. Zwykle siedział w samochodzie zaparkowanym przy chodniku i gdy przechodziłam obok, to zaraz wysiadał i szedł za mną po schodach…. Albo wysiadał trochę wcześniej i obchodził auto dookoła w niewiadomym celu… Ewentualnie akurat wychodził z któregoś ze sklepów, a miał do wyboru aż dwa, więc jakieś urozmaicenie było:)
Oczywiście nigdy do mnie nie podszedł, nie zagadał, choć nie wyglądam groźnie, a przy odrobinie pomysłowości znalazłby pretekst – ale myślał chyba, że sama powinnam to zrobić…? Jednego razu, chyba w kwietniu, była strasznie psia pogoda, padało i wiało, na dodatek jeszcze poszłam po zajęciach po książki do biblioteki i w rezultacie wracałam trochę po 18.00, sądząc, że na pewno już go nie będzie – a tu niespodzianka… Stał sobie koło drzwi znajdującego się na dole sklepu monopolowego :D Wtedy pomyślałam, że naprawdę chyba z nim jest coś nie tak… Może po prostu miał charakter stalkera;) (wtedy takie określenie nie istniało, ale to zachowanie już się zdarzało)…
Ale tak naprawdę pogrzebał swoje szanse, kiedy w którąś majową sobotę postanowiłam wytrzepać dywan na podwórku i akurat skądś przyjechał… Wysiadł z samochodu, poszedł na górę i za chwilę wrócił, wsiadł do niego i dotąd tam siedział, aż skończyłam i sobie poszłam… Zamiast mi pomóc, to tylko sobie popatrzył na kobietę pracującą:)
Aż pewnego czerwcowego czwartku wróciłam jak zwykle, znów minęłam go bez słowa, spakowałam się i wieczorem wyjechałam – na szczęście bez jego wiedzy:) I nie wiem, czy w następne czwartki też czekał na mój powrót, czy nie. W każdym razie już się nie doczekał, a tamte 4 miesiące po prostu zmarnował, bo czekał nie wiadomo na co.
Nie umiałam na to wszystko zareagować pozytywnie, bo on tak jakby udawał, że niczego nie chce, tylko snuł się pod tą kamienicą bez jakiegoś pomysłu na cokolwiek… Jeśli wykazałabym inicjatywę, to pewnie by uciekł, przerażony moją odwagą, bo własnej wyraźnie mu brakowało…
Takie zachowanie powoduje, że przestaję w mężczyźnie widzieć mężczyznę i tu przyznaję, że po 2 miesiącach tych jego „występów” to sama już na nic nie czekałam…
I do dziś myślę sobie, że jeśli facetowi naprawdę zależy, to potrafi się odważyć i nie powstrzymują go żadne wyimaginowane przeszkody…

Magdalena:

Historia pewnego wyjazdu

Powietrze dookoła robi się coraz gęstsze i cięższe. Termometr pokazuje 30 stopni. Słońce pali niemiłosiernie. Brakuje świeżości i delikatnego powiewu wiatru. Brak wytchnienia i oddechu od upałów panujących na zewnątrz.

W środku też wcale nie jest lepiej. Atmosfera robi się coraz bardziej napięta i destrukcyjna. Nagromadzone emocje, stresy i sprawy, w których na próżno szukać końca. Decyzje i rozwiązania, które nie zawsze są efektem naszych przemyśleń i planów. Decyzje i rozwiązania, które nie są naszym autorstwem i pod którymi to nie my się podpisujemy. Sprawy, których nie chcemy, a z którymi musimy się zmierzyć. Sprawy, na które wpływu nie możemy mieć, a które nagle bez pytania stają się naszymi własnymi. Dobrze to znamy.

Emocje, które gdzieś tam głęboko w nas tkwią. Trzymane na wodzy przez kilka tygodni, w ukryciu nienazwane i niezidentyfikowane. Niezauważalnie zrywają się z lejc i tracimy nad nimi kontrolę. Niepostrzeżenie wylewają się na zewnątrz. Nie pytają o pozwolenie, po prostu wychodzą, pokazując swą niemoc i strach. W lustrze widać ich twarz i prawdziwe oblicze, które maluje ich imię. Towarzyszy im ból, ukojenia którego na próżno szukać w lekach. Od tej chwili to one przejmują dowodzenie, mówiąc głośno, że tak wiele rzeczy w życiu nie zależy  od Ciebie i na tak wiele spraw, nie masz wpływu. Chcesz mieć swój plan? Proszę bardzo. Planuj ile chcesz i kiedy chcesz. Rozważ tylko, gdzie włożysz sobie ten plan, gdy usłyszysz głośny śmiech Boga.

I właśnie wtedy, w momencie, w którym tracisz kontrolę nad swoimi emocjami, lękami i strachem, kiedy dowodzenie przejął ból – pada pytanie: a może by tak rzucić wszystko i wyjechać w góry? Tak bez wcześniejszego przygotowania i planu, który zakładał, że żadnego planu nie ma. Tak spontanicznie, zaraz i już. Szybkie pytanie, szybka odpowiedź, wyrażona jednym skinieniem głowy. Wątpliwości chowasz na spód szafy, wszelkie inne głosy też uciszasz i starasz się ich nie słyszeć.

Następnego dnia wieczorem pakujesz walizkę do bagażnika i jedziesz. Czujesz ekscytację i wolność, której zapach tylko tam wysoko jest tak specyficzny i jedyny. Twoje nieokiełznane emocję rozsiadły się w domowym zaciszu. Bały się jechać z Tobą, a ty dobrze wiesz, że tam nie będą Ci potrzebne. Jedziesz odszukać swoje własne emocje – te, nad którymi będziesz królować i z którymi się zaprzyjaźnisz. Dobrze wiesz, że musisz je uporządkować i odzyskać nad nimi kontrolę. Jedziesz szukać drogi, tej, którą widać tylko z odpowiedniej wysokości.

Budzisz się kilka minut po godzinie ósmej rano. W środku nocy z przerażeniem odkrywasz, że  Twój lęk i strach wcale nie zostały w domu. One tak jak i Ty nie spały. Twoimi oczyma patrzyły jak błyskawice i pioruny oświetlające horyzont. Twoimi ustami wymawiały słowa modlitwy. Tymi sami, co Ty wielkimi oczyma, oglądały spektakl w wykonaniu pary deszczu i wiatru. Spektakl o tytule „Burza”, którego ceną biletu było życie Twoje i Twojej rodziny. Twój Anioł Stróż w ostatnim momencie odkrył przed Tobą schronienie.

Budzisz się kilka minut po godzinie ósmej rano. Przecierasz oczy, przeciągasz zmęczone ciało. Przed Tobą widok, który zapiera dech w piersi. Na to czekałaś, do tego tęskniłaś. Tego Ci było trzeba: widoku Śpiącego Rycerza, który króluje nad miastem. Czujesz i wiesz, że było warto. Dla tego miejsca i tych paru chwil tutaj, wiele warto.

Zaczynasz swoją podróż. Zaczynasz swoje wędrowanie, w głąb siebie i w głąb natury. Jesteś na jej terenie, to ona tu dyktuje warunki. Ty jesteś tylko malutki trybikiem w całej tej naturalnej machinie. Zdana na jej moce i humory. Musisz podążać jej rytmem i jej drogą. I choć nie raz mówisz, że nie dasz rady – to dajesz. Mówisz, że dalej nie idziesz – a po kilkunastu minutach dochodzisz do celu. Ból, pot i łzy. Zmęczenie, które czuć jakoś inaczej i które, jakby mniej boli. Zmęczenie, które daję siłę do walki. I te dwie dłonie, które idąc obok ciągnę Cię w górę, choć Ty mówisz, że chcesz na dół.

Jest też wiatr, którego tak bardzo Ci brakowało, a który pcha Cię do przodu. Czujesz jego delikatny powiew na policzku. Czujesz to całą sobą. Tak lekko i swobodnie oddychasz. Zapach. Ten, którym spokój i siła, tylko tutaj tak pachną. Tylko tutaj, na wszystko to co zostało na dole, patrzysz z odpowiedniej odległości i z odpowiedniej perspektywy. Tu u góry dostrzegasz wszystko inaczej. Chcesz żyć, chcesz walczyć, bo nie chcesz się poddawać. Chcesz płakać i  śmiać się. Chcesz czuć i być. Chcesz otwierać ramiona i chwytać w nie jak najwięcej. Nie chcesz by coś przeciekło Ci między palcami. I choć Twoje słowa inaczej brzmią, to wciąż Ci mało i wciąż chcesz więcej. Wciąż chcesz tu być, bo wracać nie chcesz.

Trzy dni. Trzy drogi i trzy szlaki. Trzy cele do osiągnięcia. I nas też troje. I trzy emocje, które są w środku nas: miłość, spokój i wolność. I jeszcze ta moc, po którą pewnego dnia rzucasz wszystko i jedziesz w góry.

Agnieszka:

Wszystko zaczęło się w pewien listopadowy, piątkowy wieczór dziewięć lat temu. Moja najlepsza przyjaciółka namówiła mnie na wyjście do klubu. Wprawdzie nie miałam na to najmniejszej ochoty, ponieważ od trzech miesięcy byłam bez pracy, więc liczyłam się każdym groszem. Co więcej, moja mama miała problemy ze zdrowiem, była na zwolnieniu lekarskim i prawie codziennie jeździłam z nią po różnych lekarzach. Poza tym tydzień temu musiałam uśpić mojego kochanego pieska i nie umiałam się pogodzić z tym, że jego już nie ma. Jakby tego było mało, otrzymałam informację z dziekanatu, że nie dostanę stypendium za wyniki w nauce, a tak liczyłam na te dodatkowe pieniądze. Jednak przyjaciółka tak mnie prosiła, że w końcu dałam się namówić na to nasze wspólne wyjście. Poszłyśmy do naszej ulubionej dyskoteki i super się bawiłyśmy. A do tego poznałam fajnego chłopaka. Marek był dokładnie w moim typie. Wysoki, dobrze zbudowany, bardzo przystojny i co najważniejsze zachowywał się jak dżentelmen. Odprowadził mnie nawet do domu, a ja po drodze opowiedziałam mu trochę o sobie i o ostatnich wydarzeniach, jakie miały miejsce w życiu. Powiedział, że jeśli chcę, to on popyta znajomych czy nie słyszeli o jakimś wakacie. Co więcej, jego suczka oszczeniła się 2 miesiące temu i zostały mu jeszcze dwa psiaki to wydania, więc jeśli chcę, to może mi jednego podarować. Przyznam, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona zachowaniem Marka, bo nieznajomy chłopak tak po prostu zaproponował mi pomoc. Wymieniliśmy się numerami telefonów i wstępnie umówiliśmy się na następną sobotę. Miałam przyjechać do niego, wybrać sobie pieska.
W poniedziałek miałam rozmowę kwalifikacyjną. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że podkoloryzowałam trochę moje CV. No cóż, nie miałam żadnego doświadczenia jako asystentka prezesa i nie mówiłam płynnie po angielsku, ale myślałam, że jakoś wybrnę, jeśli osoba rekrutująca mnie o to zapyta. Rozmowa przebiegała standardowo, aż do momentu, kiedy mężczyzna, który przeprowadzał ze mną rozmowę, zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Poprosił mnie o numer telefonu do mojego ostatniego pracodawcy. Tego, u którego pracowałam jako asystentka. Podał kartę i długopis i czekał, aż mu go napisze. Zatkało mnie. Oczy miałam jak 5 złotych. Już miała powiedzieć, że skłamałam w CV… ale ostatecznie napisałam numer telefonu mojej najlepszej przyjaciółki. Takie małe kłamstwo. Po wyjściu chciałam od razu do niej zadzwonić, żeby uprzedzić ją, że ktoś może dzwonić i pytać o mnie. Niestety, było za późno. Powiedziała, że właśnie dzwonił do niej jakiś mężczyzna i podstępem zadawał pytania o mnie. A ona nic nieświadoma, powiedziała, że się przyjaźnimy. Mogłam zapomnieć o tej pracy. Przez cały dzień chodziłam zła na siebie jak osa. Gdybym nie skłamała w CV, to by mnie nawet na tę rozmowę nie zaprosili. Skłamałam — i tak nie mam tej pracy. Zły humor poprawił mi telefon od Marka, który zaprosił mnie do kina w środę. Opowiedziałam mu wtedy, jakie głupstwo zrobiłam. Nie ocenił mnie, bo widział, jak sama to wszystko przeżywam i jak się z tym męczę. Obiecałam sobie, że będę wysyłać tylko CV z prawdziwymi informacjami.
Druga połowa tygodnia minęła mi jeszcze szybciej. Nie mogłam doczekać się soboty i momentu, kiedy będę miała już tę małą psinkę na rękach. Poza tym chciałam zobaczyć Marka. Zadzwonił do mnie jeszcze w sobotę rano i powiedział, że zna kogoś, kto szuka recepcjonistki, więc jeśli jestem zainteresowana pracą to mam zabrać ze sobą CV. Ale tylko to z prawdziwymi informacjami. Bez kłamstw i koloryzowania. Tak też zrobiłam. Punktualnie o godzinie 16 Marek po mnie przyjechał i pojechaliśmy do niego. Poznałam jego rodziców — przesympatyczni ludzie. I jego starszego brata, który okazał się mężczyzną mnie rekrutującym w poniedziałek. Myślałam, że umrę ze wstydu, jak go zobaczyłam. Marek wziął moje CV i powiedział swojemu bratu, że to ja jestem tą dziewczyną, która szuka pracy. A że sprawa jest pilna, mogę zacząć nawet w poniedziałek. Bartek niechętnie wziął moje CV i powiedział, że mnie i moje CV już zdążył bardzo dobrze poznać. Wtedy zaczęłam wyjaśniać Markowi, że to z jego bratem miałam rozmowę kwalifikacyjną w poniedziałek. A Bartka zaczęłam przepraszać, że skłamałam w CV i że podałam numer do przyjaciółki, tłumacząc się ciężką sytuacją w domu. Atmosfera początkowo była dziwna i „nieswoja”, ale potem zrobiło się całkiem zabawnie, kiedy wszystko zostało wyjaśnione. Zwłaszcza że Marek, bardzo się za mną wstawił. Powiedział, że już w piątek, na imprezie wydałam mu się bardzo uczciwa i naturalna, kiedy byłam po prostu sobą. Zwykłą dziewczyną z codziennymi problemami. A do tego dodał, że był świadkiem, jak bardzo przeżywałam tę poniedziałkową rozmowę i to, że skłamałam w CV. Po przestudiowaniu mojego CV Bartek szczerze przyznał, że o pracy asystentki mogę zapomnieć, ale za to zwolnił się wakat recepcjonistki u niego w firmie. Praca jest na zmiany, więc będę mogła jeździć z mamą po lekarzach. Ucieszyłam się bardzo i prace przyjęłam. To była naprawdę szczęśliwa sobota. Otrzymałam dwa cudowne prezenty. Pracę i nowego, czworonożnego przyjaciela.
Dostałam nauczkę. Kłamstwo nigdy nie popłaca i nic dobrego nie wnosi do naszego życia. Cieszę się, że Marek się za mną wstawił, a jego brat dał mi drugą szansę. Chciałam pracować w tej firmie, stosując nieuczciwą taktykę, a życie podsunęło mi człowieka, który uczciwie mi tę pracę tam załatwił. Wystarczyło tylko trochę poczekać.

Aldona:

Pamiętam pewien piękny słoneczny dzień 2016 roku – to był drugi słoneczny dzień tej wiosny po długich deszczach. Było ciepło, a powietrze pachniało wiosną…. Miałam wtedy tyle na głowie i nagle spontanicznie nastąpiła jedna drobna decyzja – żeby wyskoczyć z domu i się spotkać z nim – mogłam wtedy zająć się tym, co miałam robić, ale nie… – pojechałam nie wiedząc, że ten dzień zmieni wszystko – że jeszcze teraz, ponad półtora roku później wciąż będę tym żyć i pragnąć tylko tego, by móc cofnąć czas… Ktoś powie, że to głupie bo przecież życie biegnie dalej… A ja nic na to nie poradzę – wchodzę w nowy rok z tą samą myślą – że oddałabym wszystko żeby przeżyć tamten dzień jeszcze raz, spotkać się z nim, powiedzieć to, co wtedy przemilczałam… Nie zaprzepaśćcie swoich szans – nie będzie ich kilkadziesiąt – będzie tylko jedna. Wtedy popełniłam duży błąd – nie zauważyłam, że to ten dzień, ta osoba i ta szansa. Życzę wszystkim, byście byli uważni i nie ominęli swojej szansy, bo ona nie będzie czekać i od was zależy czy ją złapiecie, czy dacie jej odejść w dal na zawsze…

dorota.w…@..:

Nie zapomnę, jak w pierwszej klasie liceum, w połowie września 1996 roku, mój rocznik miał fuksówkę – to taki dzień, kiedy uczniowie ze starszych klas legalnie znęcali się nad pierwszakami pod okiem grona pedagogicznego, a żeby im to osłodzić, nauczyciele mieli wykonywać różne absurdalne polecenia pierwszoklasistów:) I jedna odważna koleżanka z mojej klasy nakazała zastępczyni dyrektora – pani ok. 50-tki, znanej z surowości – śpiewać słynną wtedy piosenkę disco polo zespołu Tarzan Boy pod tytułem „Tarzan”, oczywiście z włączonym oryginałem, żeby nie mówiła, że nie wie, co ma śpiewać:) A refren tej piosenki był taki:

„Bum tara ra ra ra, za oknami noc,
Czego chcesz dziewczyno, ja wiem – Tarzana
Bum tara ra ra ra, chodź kochanie, chodź,
Nie bój, nie bój się Tarzana…”

To były czasy:)

Krzysztof:

Kiedyś, dawno temu przeżyłem burzę w górach.
Po skończeniu trzeciej klasy liceum wybrałem się – po raz pierwszy samodzielnie – w podróż do rodziny na ziemiach zachodnich. Konkretnie do Złotego Stoku, gdzie osiadła wraz ze swoim mężem i dziećmi młodsza siostra mojej babci. Miałem skończone już osiemnaście lat – urodziny obchodzę na początku czerwca – więc czułem się bardzo dorosły:) Najpierw dojechałem do Krakowa. A z Krakowa pociągiem do Paczkowa przez Katowice. Sama podróż już była dla mnie przeżyciem wielkim, bo była długa i w nieznane. Przez okno pociągu, poznawałem coraz to nowe widoki i krajobrazy całej południowej Polski.
Na drugi dzień po przyjeździe zabrano mnie na wyprawę w pobliskie góry. Organizatorem był najmłodszy wujek Bogdan, który miał 20 lat, więc mówiłem mu po imieniu. Wraz z kolegą i swoimi dziewczynami mieli to wcześniej zaplanowane, więc mnie wzięli na doczepkę. Szliśmy przez las, pod górę ponad dwie godziny – aż dotarliśmy do niezalesionej dolinki. Stał tam stary, prawie rozlatujący się szałas, który był celem naszej wędrówki.
Rozpaliliśmy ognisko i zaczęło się biesiadowanie. Piliśmy grzane wino, piekliśmy kiełbaski na kijach, chłopcy opowiadali dowcipy, dziewczyny się śmiały. Były śpiewy piosenek przy akompaniamencie gitary. Zapadł zmierzch, ściszyły się rozmowy. Pary zaczęły się tulić do siebie w szałasie. A ja, niczym stróż, pilnowałem ogniska, siedząc na zewnątrz, przed zadaszonym wejściem do szałasu. Było już późno, gdy zza gór odezwał się daleki pomruk. Potem gdzieś w oddali zabłysły na nieboskłonie błyskawice. Nie było wątpliwości, że nadchodziła burza. Obleciał mnie strach. Zupełne pustkowie, nie ma dokąd uciec ani się schronić… Znikąd żadnej pomocy.
Zaczął padać deszcz, który z minuty na minutę się nasilał. I nagle zaczęło się iluminowane błyskawicami przedstawienie natury. Góry drżały przy każdym uderzeniu pioruna i zdawało się, jakby podrygiwały w niebieskiej poświacie błyskawic. Grzmot za grzmotem przewalał się zwielokrotnionym echem wokoło.
Strach gdzieś zniknął. Uleciał. Pojawił się zachwyt nad odwieczną potęgą i dzikim pięknem przyrody… Siedziałem więc na przyzbie starego szałasu, gdzieś pomiędzy Złotym Stokiem a Lądkiem Zdrój i chłonąłem całym sobą to groźne piękno… Patrzyłem na to wszystko szeroko otwartymi oczami, z zapartym tchem, poprzez ścianę lejącego deszczu. Jak długo to trwało, nie wiem, ale wydawało się, że wieczność… Powietrze wokół miało elektryczny smak… a góry parowały…
Choć w końcu burza przeszła, już nie zasnąłem. Tak byłem podekscytowany…

Katarzyna:

Poznajcie Kasię – miłą, sympatyczną dziewczynę z małej miejscowości. Typowa introwertyczka lubiąca długie spacery i inspirujące, wciągające historie z książek. Kiedy jakaś opowieść ją zainteresuje, pochłania ją godzinami, aż obróci ostatnią stronę – wtedy sięga po kolejną i na nowo dzieje się magia.
Nigdy nie wie jak się przedstawiać: Kasia? Katarzyna? Ostatecznie wybiera wersję „Kaśka”, co brzmi surowo, ale to właśnie ona odpowiada jej najbardziej. Ma jedną, cudowną przyjaciółkę, na którą zawsze może liczyć. Kiedyś miała więcej znajomych, ale opuściły ją przez co nasza bohaterka jeszcze bardziej zamknęła się w sobie i przestała ufać ludziom.
Pewnego dnia w życiu Kasi nadeszła pora, aby pójść na studia. Spakowała więc najpotrzebniejsze rzeczy i zamieszkała w odległym o 100 kilometrów mieście wraz ze swoim ukochanym. Brakowało jej przyjaciółki i książek, na które nie miała czasu. Jednak nie poddała się. Postanowiła potraktować to jako przełom w jej życiu i popracować nad sobą. „Nie będę szarą myszką. Otworzę się i sprawię, że mnie polubią.” – tłumaczyła sobie. Plan postanowiła wdrożyć już na samym początku, czego okazją było piwko zapoznawcze. Rozluźniona alkoholem otworzyła się, rzucała dowcipem i prowadziła zajmujące rozmowy. Jednak dobry początek był jedynie dobrym początkiem… Następnego dnia powróciła milcząca dziewczyna z małej miejscowości i nie potrafiła już nad tym zapanować.
Dzisiaj jest po pierwszej sesji. Przetrwała pierwszy semestr. Mimo omijania imprez, jak na studentkę przystało, poznała nowych znajomych przed którymi nie musi udawać kogoś, kim nie jest. Nie schudła tak, jak miała to w planach – przytyła 2 kg. Można by rzec, że nic się nie zmieniło, ale tak naprawdę zmieniło się wszystko. Kasia zaakceptowała siebie. W lustrze nie widzi nadprogramowych kilku kilogramów, a pewną siebie, piękną kobietę. Nauczyła się organizacji. Znalazła czas na książki, rozmowy z przyjaciółką i długie, romantyczne spacery z ukochanym. Jest szczęśliwa :)

Sabina:

Przeprowadziłam się na Śląsk kilka miesięcy temu. W rodzinnym mieście spotkało mnie wiele przykrości od osób najbliższych, w tym od rodziny, z którą poza kontaktem telefonicznym (raz na miesiąc) nic mnie nie łączy.
Poznałam tu rodowitego Ślązaka. Pracowity, miły, czuły…. Tak samo jak ja ma swój bagaż doświadczeń, może dlatego tak dobrze się rozumiemy i nie oceniamy po przeszłości (wspomnę, ze też ma problemy w relacjach z rodziną).
Przyjeżdzając tu mialam chłopaka, z którym mieszkałam… To była tragedia. Awantury, krzyki, rękoczyny… Dwa razy wylądowałam na izbie przyjęć. Właśnie podczas jednej z ucieczek od tego tyrana spotkałam obecnego partnera. Wtedy moje życie się zmieniło, przestałam się bać pana P. (tak go będę określać), podczas jego nieobecności uciekłam zabierając swoje rzeczy i zamieszkałam z Ł. (obecnym partnerem) w wynajmowanym mieszkaniu.
Wszystko wydawało się idealne, dbamy o siebie, troszczymy, a ostatnio okazało się, że jestem w 6 tyg. ciąży. Bardzo się cieszyliśmy, lecz nasze szczęście nie trwało długo.
Jego rodzice mnie nie znoszą (matka toleruje, ale ojciec namawia go, by mnie zostawił).
Moi i jego rodzice nie wiedzą nic o ciąży, nie mówiąc o tym, że mieliśmy w planach ślub cywilny bez udziału rodziców z obu stron. Oboje wiemy, że wyszłaby z tego awantura….
Najgorsze jest to, że jego rodzice mieszkają parę przystanków od nas i ostatnio non stop dzwonią, nic nie byłoby w tym dziwnego gdyby nie to, że wypytują się o mnie, o moją przeszłość, czemu wyjechałam od rodziców, czemu mnie wymeldowali… To są dla mnie ciężkie tematy i nie chcę, by podstępem zdobywali informacje o mnie.
Czuję się zaszczuta. Partner powiedział, że się nie wyprowadzi ze mną do innego miasta, nawet gdybym odeszła z dzieckiem, bo tu ma dobrą pracę, a mnie męczy ciągły stres i to że się oddalamy przez ciągłe namawianie Ł. przez rodzinę, by mnie zostawił….

Agnieszka Z.:

Dziś, jak każdego innego dnia, wstałam z nadzieją na lepszy dzień. W pokoju słyszałam jedynie monotonny dźwięk deszczu, rozbijającego się o parapet. Odsłoniłam zasłony zasłony, marząc o lepszej pogodzie. Słońce ledwo wzeszło na niebie, a gęsta mgła rościła sobie prawo do każdego skrawka ziemi. Dni takie jak ten, zazwyczaj kiepsko się kończyły i z takim właśnie przekonaniem, rozpoczęłam najpiękniejszy dzień mojego życia. Przygotowałam się szybko do wyjścia, nie zapominając o kawie. Była ona niezbędna, jeśli miałam przeżyć całe osiem godzin w korporacyjnym rosole. Zanim dotarłam do tramwaju, odniosłam dziwne wrażenie. Czułam na plecach czyiś wzrok. Zrzuciłam to jednak na karb zmęczenia i czym prędzej ruszyłam przed siebie, przeskakując kałuże. Jakież było moje zdziwienie, gdy na przystankowej tablicy ogłoszeń zobaczyłam zieloną kartkę z życzeniami.
Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy Kochanie. Kamil.
Niedowierzając, zerknęłam na telefon żeby sprawdzić datę. Ogromny uśmiech pojawił się na mojej twarzy. To był ten dzień. Całe osiem lat razem. Skąd jednak mógł wiedzieć, że zobaczę takie ogłoszenie? – zastanawiałam się, kiedy objął mnie od tyłu, szepcząc do ucha.
– Dziś nie idziesz do pracy, mamy inne plany.
– Jak to nie idę do pracy? – zapytałam, nie do końca rozumiejąc. 
– Niespodzianka – powiedział jedynie, ale przebiegły uśmiech pojawił się na jego twarzy. 
Oczywiście w życiu nie mogłabym domyślić się, co chodziło mu po głowie. Mimo, że znaliśmy się szmat czasu, potrafił mnie zaskoczyć. Zobaczyłam jego dłoni walizkę, ale nie dopytywałam o nią. Zadzwoniłam do pracy, żeby potwierdzić, czy faktycznie mogę dziś mieć wolne. Moja natura niedowiarka zwyciężyła. Okazało się, że dostałam urlop na żądanie. Złapaliśmy taksówkę  i pojechaliśmy prosto na lotnisko. Na miejscu dowiedziałam się, że Kamil zabiera mnie do Paryża. Szykował się najromantyczniejszy dzień, jaki mieliśmy okazję razem spędzić. Tym razem miałam rację, tyle, że nie domyślałam się wszystkiego. Pierwszy raz w Paryżu – myślałam podekscytowana. Chciałam wykorzystać maksymalnie ten czas. Na miejscu pogoda była wspaniała. Zwiedziliśmy kilka wspaniałych miejsc, aż w końcu usiedliśmy, żeby odpocząć przed centrum Pompidou. Kręciło się tam sporo osób, ale widać było, że nigdzie się nie spieszą. Gdzieś w bocznej uliczce rozbrzmiewała muzyka skrzypiec, a klienci pobliskich kawiarni zerkali w naszą stronę. Tylko właściwie dlaczego? W tej właśnie chwili zobaczyłam, że Kamil klęczy. W  dłoni trzymał pudełeczko z pierścionkiem. Tak, to były moje zaręczyny. Takie, o których nawet nie marzyłam w ten ulewny, ponury dzień. Oczywiście powiedziałam tak. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że na lotnisku wcale nie było tak łatwo ukryć przede mną posiadanie biżuterii, ale pracownicy pomogli i w ciszy sprawdzili nasze bagaże. Do dziś śmiejemy się z tej całej milczącej konspiracji, która przyczyniła się do rozjaśnienia nie tylko mojego dnia, ale również myśli. Każdemu życzę takiego poranka i równie wspaniałych wspomnień. Wierzę, że przyszłość jeszcze nie raz mnie zaskoczy :)

Dorota:
Miałam dawno temu na studiach taką koleżankę, Paulinę, która była fajna, ale też zwyczajnie, po ludzku interesowna… Oczywiście i na nią mogłam liczyć, ale z perspektywy czasu widzę, że bilans naszych wzajemnych „świadczeń” nie do końca był sprawiedliwy:) Oczywiście nigdy jej tego nie wypominałam, bo zawsze była gdzieś w pobliżu, czasem dowiadywałam się też od niej różnych sensacji z uczelni, bo ludzie chętnie jej opowiadali jakieś dziwy… A z mojej strony była pomoc w nauce do egzaminów, rozmaitych zadaniach na zajęcia itp. Pamiętam jak raz dostaliśmy na zajęciach z dziennikarstwa zadanie domowe, żeby wymyślić kilka oryginalnych pytań do różnych znanych postaci. Każda postać przypadała na 2 osoby i my dostałyśmy W. Szaranowicza. I tu był problem, bo żeby o coś go zapytać, to trzeba było chociaż wiedzieć, jakie dyscypliny sportowe on „obsługuje”…

Siedziałyśmy nad tym zadaniem w pewien poranek u niej w akademiku, internet był daleko stąd, czyli na uczelni i tylko w godzinach otwarcia pracowni – więc nie miałyśmy pomysłu, jak się tego dowiedzieć. Ale olśniło mnie – przecież były już wtedy telefony w pokojach i poza odbieraniem połączeń ze świata można było też dzwonić między pokojami i akademikami. Więc stwierdziłam, że zadzwonimy do kogoś i zapytamy po prostu – może akurat będzie wiedział. Numery wewnętrzne były 4-cyfrowe i można było wykombinować po układzie cyfr, jakie numery są na męskie piętro w jej budynku. Oczywiście koleżanka była zbyt tchórzliwa, żeby porozmawiać z kimś obcym, więc zadanie spadło na mnie… A że byłam już zdesperowana, to nie było innego wyjścia i trzeba było działać, żeby zdążyć z tym na popołudniowe zajęcia.
Wykręciłam kilka numerów, ale nikt nie odbierał, bo większość ludzi albo spała po imprezach, albo była na zajęciach. W końcu ktoś odebrał, oczywiście nieco zaspany, ale ja byłam niecierpliwa i od razu wyskoczyłam z pytaniem o ten sport:) A gość zamilkł na chwilę, a następnie zapytał: Ale ty się chcesz ze mną umówić, tak?

Podniósł mi ciśnienie, bo tu czasu nie ma, a on nie chce współpracować…
Zaczęłam go zapewniać, że nie, bo numer wybrałam przypadkowy i nawet go nie znam, po prostu potrzebuję tego na zajęcia i chcę wiedzieć, więc może mnie oświeci? Ale on jak nagrany, o tym umawianiu się… Koleżanka już pękała ze śmiechu, wcale mi tym nie pomagając, więc zrezygnowana odłożyłam słuchawkę i spróbowałam z innym numerem. Kolejny gość to był chyba jego brat bliźniak, bo miał podobne podejrzenia, że jakiś tani podryw stosuję – ale jego udało mi się jakoś przekonać, że jestem brzydka i tylko chcę wiedzieć o tym Szaranowiczu:)

I w końcu wreszcie mi powiedział co wie, ja to przyjęłam za pewnik, podziękowałam i moja misja była zakończona:)
Widzicie, jak się dla niej poświęcałam? To samo było z praktykami dziennikarskimi – to ja musiałam w radiu je załatwiać, a później, gdy z polecenia szefa tejże redakcji pojechała na pierwszy materiał i po powrocie wstrząśnięta stwierdziła, że towarzyszący jej dziennikarz niemal ją molestował, to na jej prośbę później ja z nim jeździłam, gdy było takie polecenie – i szybko go tak ustawiłam, że nie śmiał mnie tknąć:)
Gdy wróciłam z pierwszego materiału, to tak mnie oglądała, jakby miał mnie tam pogryźć… Myślała chyba, że sobie z nim nie poradzę.
Na szczęście te szkolne wrześniowe praktyki już u siebie w rodzinnych stronach miała, więc tam nie musiałam jej niańczyć:)

To był ciekawy czas, muszę przyznać… Dziś koleżanka jest daleko stąd, gdzie wiedzie spokojne życie w towarzystwie rodziców – czasem się odzywa, gdy ma chęć przyjechać do mnie, ale ja zwykle nie mam ochoty na te imprezy, na które ona chce iść. Ale wspomnienia zostały:)

Lilka:

Pamiętam z przedszkola jedną mrożącą krew w żyłach historię…
Przedszkole mieściło się w drewnianym domku, gdzie królowały piece na węgiel, nieraz nawet wychodziły spod nich myszy i ogólnie było dość swojsko, jak to na wsi czasów przedcywilizacyjnych;) Ale to nie myszy się bałam, bo wyglądały na miłe, niegroźne futrzaki – tylko pogrzebacza…
Otóż do naszego przedszkola chodził chłopiec o rok starszy od nas i oczywiście bardziej rosły, który za świetną zabawę uważał straszenie nas właśnie tym pogrzebaczem.. I oczywiście większość z nas się go bała, a ja chyba najbardziej, bo nie widziałam w tym nic zabawnego… I niestety, przedszkole szybko przestało mi się podobać i już nie chciałam tam chodzić, a gdy mój brat dowiedział się o tym strasznym powodzie mojej niechęci, to rozprawił się z tym Łukaszem tak skutecznie, że ten jeszcze przez całą podstawówkę uważał, żeby mi się więcej nie narazić :D

Gabika:

Ostatnio mi się zamarzył wypad w góry. I przypomniała mi się eskapada ze znajomymi do Japonki, która w polskich górach prowadzi pensjonat. Kiedyś, będąc w Poznaniu na Targach Turystycznych natknęłam się na skromniutkie stoisko pensjonatu spod Nowego Targu. Po wakacjach w tym samym roku przebywałam w Krakowie. Po załatwieniu spraw zostałam zaproszona na obiad, podczas którego goszczący mnie krakowscy znajomi powiedzieli, że następnym razem to zawiozą mnie w góry na egzotyczną kolację do pewnej Japonki. Skojarzyłam od razu, o co chodzi. Jeszcze w grudniu tego roku zostałam wysłana w delegację do Zakopanego. Nie omieszkałam skorzystać z nadarzającej się okazji. Była nas trójka. Dosyć późno dojechaliśmy do Harklowej, gdzie zaparkowaliśmy samochód na plebanii. Przyjechał po nas terenową Toyotą młody Japończyk (syn właścicielki pensjonatu) i wyruszyliśmy w karkołomną drogę pod górę stromym, leśnym duktem. Po jakimś kwadransie znaleźliśmy się na polanie, gdzie stał drewniany góralski pensjonat. U drzwi czekała na nas drobna, skośnooka kobietka. Każdego przywitała głębokim ukłonem i wręczyła nam domowe obuwie. Po rozlokowaniu się w pokojach poszliśmy do sauny i skorzystaliśmy z jacuzzi. Na kolację był pstrąg z jakimiś japońskimi dodatkami i sałatkami – dokładnie nie pamiętam. A po kolacji zostaliśmy zaproszeni do sali kominkowej, gdzie gospodyni raczyła nas sake opowiadając swoją historię, a potem zachęcała do śpiewania karaoke. I tak przeżyłam swą najbardziej egotyczną wyprawę w niesamowite, klimatyczne miejsce, nie ruszając się z Polski!

amelia18..@…:

Dziś miałam okropny sen, z udziałem dawnego znajomego – stomatologa, u którego kiedyś się leczyłam… Zapamiętałam z niego tyle, że nie chciał mnie wypuścić z gabinetu, na dodatek nie byliśmy tam sami, ale zupełnie nie kojarzę, jak tam się znalazłam. A moja historia jest właśnie o nim – chodziłam do niego na wizyty od lutego do października i on usiłował mnie sobą zainteresować, ale w sposób mało mnie interesujący – ale raz (to chyba było w maju) to po prostu przesadził. Siedziałam na fotelu z otwartą paszczą, żeby coś tam wysychało, a on stanął za moją głową (pewnie żeby nie dostać w twarz, jak mi się coś nie spodoba), psiknął czymś (pewnie wodą, bo nie miało to żadnego specjalnego smaku) i szepnął:”Gorące usta…” A ze 2 metry od niego stała asystentka, która już zdążyła się połapać w jego zamiarach co do mnie i nieraz komentowała je przy nas w sposób nie budzący wątpliwości… Czym prędzej stamtąd wyszłam i gdyby nie to, że obiektywnie był najlepszym dentystą w okolicy, to już bym nie wróciła…
Ale miał na mnie sposób: na jednej wizycie kończył leczenie jednego zęba i zaczynał z drugim, a jak pozaczynał kilka to bywało, że i 3 wizyty na jeden ząb przypadały, a ciągle coś było niedokończone… i w ten sposób miał pewność, że nie zrezygnuję z dalszych wizyt…
Poradził sobie też z asystentką, bo gdy tylko wchodziłam do gabinetu, to ją ciągle gdzieś wysyłał, a gdy skończyły mu się już pomysły, to mówił wprost: Idź sobie na zakupy… Więc wychodziła ze znaczącym uśmiechem i jeśli wracała za wcześnie, to zwykle wchodziła „po coś”, np. musiała nagle coś sprawdzić w kalendarzu albo szukała kart pacjentów, które natychmiast były jej potrzebne…:) Bo ile można chodzić po małym mieście, gdzie wszystko łącznie z targowiskiem skupiało się w centrum?
Oczywiście wtedy siedziałam tam godzinę, doprowadzając do pasji innych czekających… Na wszelki wypadek zamykałam oczy, bo kiedy raz nieopatrznie je otworzyłam, to mnie zamurowało, gdy zauważyłam, z jakim uśmiechem wodził po mnie wzrokiem, więc czym prędzej je z powrotem zamknęłam… Nie miał jednak zbyt szerokiego repertuaru działań, co najwyżej czasem ustawiał mi głowę zbyt długo, masując mi przy tym kark, albo nie wiedzieć czemu głaskał po policzku – ale mimo tej „kompleksowej obsługi” byłam nieugięta i ciągle udawałam, że w ogóle nic nie zauważam… Nie zważał na to, że wodzę znudzonym wzrokiem po ścianach, kiedy mi opowiadał o czymś ze swojego życia. Potrafił też zadzwonić ok. 22.00 żeby mi opowiedzieć, że właśnie skądś wraca i niby się umawiał na kolejną wizytę… Zbywałam go wtedy, więc później wieczorami z jakiegoś nieznanego mi numeru wysyłał SMS-y o treści hmmm… wskazującej, że pisze to jakiś nastolatek:) Na nie też nie reagowałam, bo nie interesowały mnie zawarte tam sugestie typu „Żeby Ci się dobrze spało, to przydałoby się ciało…” Dalsza treść była jednoznaczna, a spodziewałabym się, że dojrzały facet (miał wtedy na pewno już ponad 40 lat) to ma już coś innego w głowie, a nie takie niedorosłe pomysły…

Po 2-3 miesiącach bywania u niego w gabinecie znałam już dokładnie stan jego majątku – widocznie uznał, że w ten sposób najszybciej mnie do siebie przekona… Ale  po 9 miesiącach moich wizyt (średnio 2 razy w miesiącu) nic się z tego nie „urodziło”- i dopiero wtedy poczuł się urażony moją obojętnością. Gdyby od początku myślał głową, to dużo wcześniej to by do niego dotarło.
Ale po paru latach znowu szukał ze mną kontaktu – adres miał w mojej karcie sprzed lat, ale ja tam już nie mieszkałam, więc pewnego grudniowego dnia przyjechało do moich rodziców jakichś dwóch podejrzanie wyglądających typków (wyglądali na ojca i syna, a mieli aparycję co najmniej podejrzaną), którzy wypytywali o mnie: czy wyszłam za mąż i czy można się ze mną jakoś skontaktować, żeby porozmawiać… Ich nie znałam na pewno, a dentysta sam nie przyjechał, bo moi rodzice też go znali (też kiedyś korzystali z jego usług), więc byłby zdemaskowany, a tego nie chciał, nie wiedząc, jaka będzie moja reakcja. Ale nie zareagowałam wcale, nie było do czego wracać… Od tej pory już dał mi spokój, chyba dotarło do niego, że naprawdę nie jestem zainteresowana….

Andrzej:

Na studiach w stolicy w latach 80-tych dorabiałem w obsłudze w klubie studenckim, gdzie co tydzień w soboty odbywały się dyskoteki. Pod koniec lata, w ostatnią sobotę sierpnia klub był nieczynny z powodu awarii wentylacji. Dyskoteka była odwołana. W związku z tym pełniłem dyżur popołudniowy.
Około 18-tej pojawiła się jakaś dziewczyna. Nie wiedziała o tym, że dyskoteka jest odwołana. Jak się okazało, była to świeżo upieczona studentka dziennikarstwa. Skończyła właśnie praktyki studenckie i umówiła się ze znajomymi z tych praktyk na zabawę w tym klubie. Była niepocieszona a jednocześnie bardzo rozmowna. Czekała na znajomych zabawiając się rozmową ze mną.
Tego dnia nie byłem w formie bo dzień wcześniej popiłem. Taki nieogolony i niewyspany z obolałą głową i żołądkiem starałem się jak najszybciej ją spławić…
Ale ona nie zważając na mnie nie dawała za wygraną i długo czekała na tych znajomych. Ale nikt nie przyszedł. Po dwóch godzinach o mało się nie rozbeczała tak była nastrojona na dobrą zabawę.

Żal mi się dziewczyny zrobiło więc zaproponowałem jej, że mogę ją zaprowadzić do innego klubu. Jako działacz klubu studenckiego miałem bezpłatny wstęp z osobą towarzyszącą do innych klubów. Tylko niech nie liczy na moje towarzystwo w zabawie. Sama widziała dobrze w jakim byłem stanie. Ucieszyła się na to jak mała dziewczynka.

I tak włóczyłem się z nią po tych klubach prawie do brzasku. Bawiła się nie spuszczając ze mnie oka. Około trzeciej nad ranem odprowadziłem ją na dworzec PKP. Wtedy zapytała czy nie mógłbym jej odwieźć do samego Wołomina, bo ona się boi iść sama o takiej porze przez swoje miasto. Słynne już wtedy z rozbojów… Niechętnie, bo byłem wykończony, zgodziłem się i pojechałem z nią pociągiem.

Kiedy odprowadziłem ją do samego bloku, zaprosiła mnie do środka dodając szybko, że rodziców nie ma… Cóż było robić. Poszedłem za nią i pierwsze co zrobiłem, to wziąłem kąpiel. A potem padłem na wskazane mi łóżko. Po chwili poczułem u swojego boku jej młode, jędrne ciało. Choć przytulała się do mnie to była jakaś cała napięta jak struna… Szybko zorientowałem się, że jest dziewicą. Udałem więc jeszcze bardziej zmęczonego i zapadłem w sen. Po jakichś trzech godzinach zerwałem się i ulotniłem…

Przychodziła do mnie do klubu, ale jakoś nie rajcowała mnie, choć była atrakcyjną, czarnowłosą okularnicą. Kilka lat później zostałem „ważnym” dyrektorem w pewnej instytucji państwowej i któregoś dnia zadzwoniła do mnie jakaś dziennikarka, prosząc o spotkanie. Od razu rozpoznałem jej głos… Umówiliśmy się na rozmowę u mnie w biurze, ale do tamtych zdarzeń już nie wróciliśmy podczas spotkania, tak jakby przeszliśmy nad nimi do porządku dziennego. W końcu nic się wtedy nie zdarzyło…

rhosynige…@…:

Ustalone… Gwiazdy na nieboskłonie i układ wszelkich znaków ziemskich zdają się wskazywać, że przywędruje jako pierwsze oczekiwane, upragnione dziecko na ten padół ziemski… chłopiec. Rodzina jest niemalże święcie przekonana, że zesłany zostanie męski potomek. Jedynie mamie silna intuicja i instynkt macierzyński mówią, że rozwija się delikatny kwiat i nikt nie jest w stanie unicestwić jej pewności. Kim będę to tajemnica do momentu poczęcia. Mama mojej mamy „dyskretnie”, by nikt się nie dowiedział na własną rękę poszukuje „prawdy” o tym kim będę. Zaufana wróżka, najlepsza przyjaciółka babci i rodzinny „nieomylny” jasnowidz ma wyrazistą wizję: CHŁOPIEC! Gdyby na tamten czas detektyw Rutkowski byłby choć trochę popularny to on też byłby uwikłany w zagadkę kryminalną dotyczącą mojej tożsamości… I tak nadchodzi ten wielki dzień… Imieniny, urodziny mojej mamy i moje nadejście… Tata z dumą przekazuje babci, że jednak ma córkę nie syna, lecz najważniejsze, że dziecko zdrowe, ale babcia nie wierzy! Padają oskarżycielskie słowa do taty: Czy Ty głupi jesteś? Wróżka powiedziała, że to będzie chłopiec i to musi być chłopiec. Ona się nigdy nie pomyliła. Obejrzana zostałam z każdej możliwej strony… Na chłopca nie wyglądałam i do dziś nie wyglądam, krucha istota o bardzo delikatnych rysach i jeszcze ten róż, który otulił całe moje ciało… :P Babcia nie była w stanie pogratulować i podarować mamie wsparcia w tak ważnym dla niej dniu. Rodzina została podzielona. Został wybudowany mur… Moja mama wyznaje zasadę, że „Jeśli żyjesz, masz dar, dar rozwijania się” i każdy z nas bez wyjątku ma w sobie ogromny pokład siły, o której nawet nie wie by walczyć z przeciwnościami. Często przeżywamy kryzysy wiary, zapominając, że ludzie, którzy nie mają kłopotów, to ludzie martwi… Człowiek, stając do konfrontacji z rzeczywistością czasu, zdaje sobie sprawę, że musi odnaleźć pewien sens i zastanowić się jak może zagospodarować teraźniejszością i przyszłością. Właściwie czas człowieka jest pochodem ku przyszłości. Z punktu widzenia mojej mamy najważniejsza jest indywidualność i oryginalność ludzkiej egzystencji, tak też nie układała scenariusza jak powinnam żyć, co powinno być moim źródłem szczęścia. Uczyła mnie jak iść godnie przez życie, konstruując solidny moralny szkielet, stanowiący podstawę podczas mojej egzystencjalnej wędrówki. Zawsze była i jest do dziś moim aniołem stróżem. Kiedy jako mały brzdąc powiedziałam, że bardzo, ale to bardzo chcę grać na skrzypcach. A miałam bodajże 6 lat, absolutnie nie wyśmiała mojego pomysłu, lecz sprawiła mi tę niewinną, dziecięcą radość. Otrzymałam piękne skrzypce, które były dla mnie ważniejsze niż armia lalek i tłum wesołych misiów. Tata z kolei miał inne taktyki wychowawcze. Skrzypce bardzo się jemu nie podobały. Uznał to za największy absurd, gdyż sądził, że jako dziecko szybko się znudzę i obstawiał, że skrzypce znajdą się zaraz w kącie. Przez jakiś czas wędrowałam na zajęcia judo, był też boks i próby bym zakochała się w lotnictwie bądź rajdach samochodowych… Liceum wybierał tata i kierunek studiów również, lecz zaczęłam się buntować. Moja artystyczna dusza coraz głośniej przemawiała. Ćwiczyłam nieustannie grę na skrzypcach. Skrzypce klasyczne w końcu zamieniły się na skrzypce elektryczne. I chyba dopiero w tym momencie zrozumiałam, że jest we mnie ten pierwiastek sprzeczności, gdyż najbliższe okazało się dla mnie interpretowanie różnych utworów w stronę metalu wymieszanego z klasyką. Jestem wdzięczna mamie, że motywowała mnie i w tych momentach, gdy palce okropnie puchły i już chciałam porzucić skrzypce mówiła, że mam talent i nie mogę się poddawać… Dziś prowadzę lekcje nauki gry na skrzypcach, a po godzinach udzielam się w niszowej, garażowej kapelce stworzonej trochę dla żartu i przyznam, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie, gdyż jestem sobą i nie udaje nikogo kim nie jestem. Kiedy ze skrzypiec wydobywa się słodkie głębokie brzmienie wkraczam w innym świat, w pełne fantazji uniwersum. Kiedy przytulam skrzypce do twarzy i wydobywa się czysta wibracja serca, skrzypce stają się nagle żywym organizmem… zapominam o chaosie, który czasami zakrada się do mojego umysłu.Poprzez skrzypce mogę wyrazić siebie, opowiadać historie mojej duszy ;) Dziękuję Ci mamo <3

pinezka…@…:

Moja historia zaczyna się zupełnie niewinnie. Oto jestem ja, świeżo upieczona studentka, z głową pełną pomysłów i planów na przyszłość. Jest i on – trochę ode mnie starszy, szarmancki, kulturalny, przypadkowo poznany na jakiejś imprezie.

Spotykamy się kilka razy, ale ja dochodzę do wniosku, że „to nie to”, że szkoda naszego czasu i kulturalnie, najdelikatniej jak się da mu to komunikuję. On wiadomo trochę jest niepocieszony, ale mówi, że rozumie, docenia moją szczerość i każde z nas idzie w swoją stronę.

Po kilku dniach rozpoczyna się jednak moje piekło. Setki głuchych telefonów o każdej porze dnia i nocy, miliony wiadomości, w tym te najstraszniejsze „Jeśli nie będziesz ze mną,to zrobię wszystko, byś już nigdy nie była z nikim innym” itp. Doszło do tego, że bałam się wyjść na ulicę. Byłam tak roztrzęsiona, że nie potrafiłam normalnie funkcjonować. Bałam się jednak gdziekolwiek to zgłosić, bo nie wiedziałam, do czego jest zdolny ten człowiek.

Czarę goryczy przelał jednak jeden fakt. Dowiedziałam się, że ów człowiek rozpuszcza na mój temat okropne plotki. Po kolejnym załamaniu udało mi się jednak znaleźć w sobie siłę. Zgłosiłam tę sprawę odpowiednim organom. Po bardzo długiej i wyczerpującej walce udało mi się doprowadzić do skazania delikwenta prawomocnym wyrokiem sądu. Od tej pory ma on całkowity zakaz zbliżania się do mnie.

Ta historia kosztowała mnie mnóstwo stresu, łez i nieprzespanych nocy, ale dzięki niej wiem, że mam w sobie niewyobrażalnie dużo siły i jestem w stanie przetrwać o wiele więcej niż by się mogło wydawać.

Gosia910723:

Moje najpiękniejsze święta Bożego Narodzenia miały miejsce właśnie w 2017 roku.
Na początku listopada, ubiegłego roku razem z mamą i babcią wpadłyśmy na pomysł aby do naszego rodzinnego domu zaprosić na Wigilię całą naszą rodzinę. Swój przyjazd natychmiast zapowiedziała zarówno bliska rodzina jak również wszyscy dawno niewidziani krewni, zamieszkujący najróżniejsze rejony Europy! Nie da się opisać radości z jaką odczytywałyśmy kolejne wiadomości potwierdzające przyjazd.
Gdy tylko nadszedł grudzień natychmiast zajęłyśmy się przygotowywaniem dekoracji.
Babcia mistrzyni robótek na drutach w ciągu kilku dni przygotowała mnóstwo przepięknych aniołków. Zdobiły one okna, do których je przymocowałyśmy oraz oplatały poręcze schodów. Specjalnością mamy są dekoracje z użyciem świerku. W ten sposób powstały cudownie pachnące wieńce adwentowe oraz girlanda ze świerku zdobiąca kominek. Ja zajęłam się wytwarzaniem gwiazdek z makaronu, bałwanków z waty i kolorowych skrawków materiałów oraz reniferów z szyszek.
W przygotowaniach chętnie wzięli udział również nasi mężczyźni. Ścięli choinkę rosnącą w ogrodzie oraz ustawili ją w salonie. Dodam tylko, że choinkę wybrałam osobiście jeszcze latem.
Następnie mój mąż, tata i brat przyozdobili dom setkami lampek, zabawy i śmiechu było przy tym co nie miara.
W dniu Wigilii do stołu (a tak naprawdę kilku stołów) zasiadły 52 osoby. Muszę przyznać, że gdy to sobie przypomnę nie mam pojęcia jak wszyscy zmieściliśmy się w tak niewielkim domku.
W salonie stała duża, żywa choinka a na niej kolorowe bombki, łańcuchy, przygotowane własnoręcznie dekoracje i migoczące lampki! Magiczny zapach świerku, mandarynek i pierników unosił się w całym domu, tworząc czarodziejski klimat.
Mogłoby się wydawać, że przy organizowaniu świąt dla tak wielu osób potrzeba godzin (a nawet dni) spędzonych w kuchni. Nic bardziej mylnego. Każdy kto przyjechał na Wigilię, przywiózł ze sobą jedną/dwie potrawy – jedzenia było tyle, że wystarczyłoby chyba dla całej armii.
Dzielenie się opłatkiem było nie lada wyzwaniem, gdyż dotarcie do każdego członka rodziny było istnym torem przeszkód. Dodatkowo zajęło to ,,trochę” czasu, dzięki czemu wszyscy z jeszcze większym apetytem zasiedli do kolacji.
Opowiadaniom i żartom nie było końca, wesoły śpiew kolęd słychać było daleko od domu. Był to cudowny czas gdy mogliśmy nadrobić zaległości powstałe przez dzielącą nas odległość i brak czasu. Przed północą całą ,,załogą” udaliśmy się na pasterkę, zajmując 1/3 małego kościółka. Były to wspaniałe święta! Brakowało jedynie choć odrobiny śniegu, by świat pokrył się delikatną i puszystą pierzynką. Może wracając do domu zrobilibyśmy ,,wojnę na śnieżki”?
Długie przygotowania oraz czas spędzony z bliskimi sprawił, że nie zapomnę tych świąt do końca życia. Wszystkie dotychczasowe święta były dla mnie wyjątkowe, jednak te miały w sobie coś czego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Świąteczna atmosfera, która towarzyszyła mi i mojej rodzinie na wiele tygodni przed Bożym Narodzeniem, sprawiła, że jeszcze bardziej zbliżyliśmy się do siebie. Przekonaliśmy się, że jeżeli działamy razem jesteśmy w stanie dokonać wszystkiego co tylko sobie wymarzymy. Teraz więcej czasu przeznaczamy na pielęgnowanie łączących nas więzi. Zrozumieliśmy, że nie ma nic ważniejszego niż rodzina :)

Pati:

Moje życie nigdy nie było usłane różami – ojciec nadużywający alkoholu, wieczne awantury i ucieczki z domu, ale mama zawsze dawała radę. Dorosłam, ojciec się zmienił, już był niepijącym alkoholikiem, ja znalazłam partnera, urodziłam syna i znów stanęłam w obliczu zła. Teraz to ja miałam partnera, który znęcał się nade mną i upokarzał na każdym kroku i to ja musiałam uciekać z synem, który miał zaledwie 2 latka. W końcu powiedziałam dość – zostałam samotną matką, zadbałam o siebie, schudłam, znalazłam pracę i świetnie sobie radziłam. Znalazłam mieszkanie, po roku poznałam faceta – miałam obawy, ale teraz nie żałuje – to on pozwolił mi uwierzyć, że może być lepiej i od 5 lat żyjemy szczęśliwie – a co najważniejsze, zaakceptował mojego syna jak swojego.

Karmen:

Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, jak moja koleżanka Marta, ale byłam i wspierałam ją jak mogłam duchowo i mentalnie, oto jest jej historia, jaką chcę tu opowiedzieć. Poznała chłopaka, który obiecywał jej wspólne życie, a wplątał ją w przemyt narkotyków. Dziewczyna trafiła za niego do wenezuelskiego więzienia. Dziewczynę poznałam w szkole handlowej. Był dla mnie to krótki okres czasu w szkole, bo moja rodzina była w rozjazdach między krajem a zagranicą. Ale jej wizerunek nigdy nie zniknął z mojej świadomości. Przez jakiś czas do siebie pisałyśmy, utrzymywałam kontakty listowne z jej rodziną. Ale nasz kontakt się urwał, bo tak los chciał. Nasze drogi się rozeszły. Marta była dzieckiem spokojnym. Jest dobrą osobą, oraz i też pracowitą, uczciwą, ale i też łatwowierną w poznawaniu nowych osób. Jej matka nie miała żadnych problemów z nią. Wykształciła Martę na handlowca, potem Marta miała pracować w hurtowni. Wcześniej wynajmowała mieszkanie, dawała sobie rade. Parę lat temu Marta się zwierzyła swojej mamie, że się zakochała. Oczy aż się jej błyszczały ze szczęścia, gdy opowiadała o swoim chłopaku. Mówiła że ma na imię Bali, że pochodzi z Nigerii. Jest przystojnym, serdecznym, uprzejmym czarnoskórym mężczyzną. Poznali się u wspólnych znajomych. Matka się cieszyła z jej szczęścia. Chociaż w ogóle ich nigdy nie odwiedzał w ich domu rodzinnym. Porą jesienną Bali zaprosił Martę na wycieczkę przedślubną do Wenezueli. Matka jej opowiadała, że córka tak się cieszyła na ten wyjazd, miała zobaczyć trochę świata. Ale potem opowiadała, że narzeczony Marty zmienił się na urlopie nie do poznania, z miłego faceta zmienił się w tyrana. Zabraniał jej wychodzić z pokoju, sam ciągle spotykał się z ciemnymi osobami w sprawach przestępczych. W dzień wylotu do kraju nagle Bali kazał Marcie zbierać rzeczy. Jej walizkę wsadził do taksówki, i powiedział, że sam musi jeszcze coś jeszcze załatwić. Marta nie zdążyła o nic zapytać, a już mknęła sama do portu lotniczego. Wysiadła z samochodu i zaraz otoczył ją tłum policjantów z psami. Moją znajomą skuli, i przeszukali. Z suszarki, którą podarował jej Bali i zakamarków walizki wyciągali woreczki z narkotykami. Marta była w szoku. Rozglądała się za Balim, ale już nigdy się nie pojawił. Marta krzyczała, by szukali człowieka, który ją wrobił. Podawała nazwę hotelu, w którym mieszkali. Bezskutecznie. Nikt jej nie rozumiał. Jej matka opowiadała, że Marta stanęła przed sądem bez tłumacza. Dziewczynie zarzucono przemyt 3 kg kokainy. Wyrok padł na 8 lat wiezienia. Marta padła ofiarą mafii narkotykowej, wysłano ją jako „przynętę”. Prawdopodobnie w tym samym czasie, na tym lotnisku, przemycano dużo większą ilość narkotyków i wykorzystano moją koleżankę do odwrócenia uwagi celników. Tak przynajmniej twierdzą policjanci, znający metody działania przemytników. Gdy matka Marty się dowiedziała o losie swojej córki, świat się zawalił. Matka szukała ratunku w polskim konsulacie w Wenezueli. Dzwoniła, prosiła o wparcie. Obiecywali pomoc, ale nic z tego nie wyszło. Marta trafiła do więzienia oddalonego o 4 godziny jazdy od Carracas. Przez długi czas spała na betonowej podłodze w 19-osobowej, ciasnej celi. Jej matka opowiadała, że więzienie przerażało zaniedbanym wyglądem i panującym w nim rygorem. Głos Marty postarzał się o 20 lat. Serce się kraje, jak jej matka dzwoni do więzienia, jest osobą zdołowaną, bez wiary w jutro. Jej mama opowiadała, że gdyby mogła, to poleciałaby do swojej córki, przytuliła, a potem błagała wszystkich o jej uwolnienie, ale koszt biletu to za drogo. Matka Marty próbowała szukać pomocy w Polsce. Ale bez dobrego prawnika nic nie zdziałała. A na takiego ją nie stać. Marta bardzo tęskni za swoimi bliskimi. Jak słyszy 5-letnią chrześnicę, głos więźnie jej w gardle. Płacze, nie jest w stanie rozmawiać, opowiada mi jej matka. Mała chrześnica rysuje dla Marty serca, pisze, jak ją kocha. Jej rodzina wysyła do Marty skromne paczki. Rodzina Marty liczy na to, że w końcu ktoś im pomoże wyciągnąć dziecko z piekła.

mika19….@…:

Jakieś trzy lata temu kiedy byłam na drugim roku studiów, postanowiliśmy jak co roku urządzić sobie w naszym akademiku Wigilię. Przygotowywałyśmy się do niej chyba z miesiąc. Sprzątałyśmy w pokoju chyba nawet dokładniej niż w domu. Ubrałyśmy niewielką choinkę, miałyśmy nawet prawdziwe szklane bombki. Kupiłyśmy ozdoby świąteczne, świecznik, różne przysmaki- wykosztowałyśmy się jak na studentów, wyniosło nas to dużo. Zaprosiłyśmy zaprzyjaźnione pokoje, różnych przyjaciół i znajomych, którzy przyprowadzili swoich znajomych (a więc byli przyjaciele i znajomi króliczka), zebrało się więc trochę ludzi… Kiedy nadszedł ten dzień mimo, że nie był to 24.12.,od rana czułyśmy się wyjątkowo, wszystko jeszcze dopracowywałyśmy, ustawiałyśmy. Wieczorem, kiedy wszyscy już przyszli podpaliłyśmy świecznik, żeby było bardziej świątecznie. Zaczęliśmy dzielić się opłatkiem. Nie doszliśmy jeszcze do połowy, kiedy nagle pojawił się dym. Wszyscy ze strachem zaczęli szukać przyczyny. Okazało się, że pali się stroik na świeczniku. Swoją drogą to niesamowite, jak z takiego małego stroiku może być tyle dymu. Szybko zgasiłyśmy „pożar”, pootwierałyśmy wszystkie okna, ale i tak włączył się alarm. W ekspresowym tempie przybyła portierka z dołu (ta najgorsza) i wszyscy myśleliśmy, że będzie krzyczeć – bo to, to ona potrafi! Ale chyba Jej też udzielił się świąteczny nastrój. Popukała się tylko w głowę, powiedziała, żebyśmy uważali i… życzyła Wesołych Świąt, a potem zaczęła z nami śpiewać kolędy! JAK ONA ŚPIEWAŁA! Ucieszyliśmy się, że to się tak skończyło, długo się śmialiśmy. Do tej pory wspominam tą Wigilię. To była jedna z najlepszych w moim życiu!!!!!!

a.126…@…:

Każdego roku stawiam sobie nowe wyzwania. Od prawie dwóch lat prowadzę aktywny styl życia. Uwielbiam treningi, zdrową żywność. Dieta opanowała moje życie. Kolejnym z tym związanym wyzwaniem było stworzenie domowej siłowni. Razem z bratem odłożyliśmy trochę oszczędność na sprzęt. I wszystko się udało, z czasem brakowało w naszym garażu miejsca na nowe akcesoria. Mogliśmy dzięki naszemu zaangażowaniu korzystać z bieżni, ławeczki, kołyski, rowerka, kiedy tylko mieliśmy na to ochotę. Przesiadujemy tam godzinami i zostawiamy negatywną energię i zbędne kalorie. Chcieliśmy postawić sobie nowe wyzwania. I zorganizowaliśmy wyprawę rowerową. Dzięki znajomościom, wypożyczyliśmy odpowiedni sprzęt, świetne nowe rowery. I tak oto zaczęło się wielkie planowanie. Sprzęt, prowiant, trasa, odpowiednia pogoda. Dzień który wybraliśmy był idealny, 12 lipca. Pobudka o godz 4. I wyruszyliśmy. Nasza trasa liczyła 120 km. Trzymaliśmy się planu, trasy, czasu odpoczynku. Dzień minął nam wspaniale. Kiedy był późny wieczór, powinniśmy już zbliżać się do domu. Niestety, okazało się że trasa ustawiona wcześniej w telefonie nas zawiodła. Drugi raz znaleźliśmy się w tym samym miejscu. Kiedy się zorientowaliśmy, wprowadziliśmy miejsce docelowe – miejsce naszego zamieszkania. Miny nam zrzedły – godzina 21 a do domu 40 km. Na szczęście towarzyszył mi brat, któremu nigdy nie brakowało odwagi i zimnej krwi. Czułam się bezpieczna i nawet zaczęliśmy się z tego śmiać. Mieliśmy odpowiednie oświetlenie. Odpoczęliśmy chwilę i wyruszyliśmy do domu. Wróciliśmy po północy. Najważniejsze że nam się udało a było przy tym mnóstwo radości, zabawy i kolejnej satysfakcji z własnych założeń. Udaje nam się razem spełniać marzenia.

Gosia:

Spotykaliśmy się od 4 lat. On był w Krakowie, ja pod Kielcami. Ale zawsze to ja musiałam pojechać, aby się z nim zobaczyć. Ponieważ go kochałam to jeździłam. Zależało mi, naprawdę mi zależało. Ale chyba jemu nie. Nigdy nie miał czasu i nawet gdy chciałam przyjechać, to często słyszałam: Nie w ten weekend. Zajęty jestem. Po czterech latach mnie zostawił. Tak po prostu bez wyjaśnień. Stwierdził, że nie jest gotowy na stały związek, po czterech latach bycia razem. Ciężko było, ale sobie poradziłam.
Na mojej drodze pojawił się Kamil. Chłopak o rok ode mnie młodszy. Zaczęliśmy się spotykać, ale tym razem nie dałam się robić na boku. Byłam dojrzalsza i wiedziałam już czego w życiu chcę. Po pól roku Kamil mi się oświadczył i oczywiście powiedziałam tak. Świetnie się dogadywaliśmy i wreszcie czułam się szczęśliwa. Zorganizowaliśmy niewielkie przyjęcie weselne. Było około 60 osób, ale dla mnie był to wymarzony ślub.
Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami i urodził nam się śliczny zdrowy syn! Z Piotrusiem nie mieliśmy żadnych problemów. Chował się zdrowo i rozwijał prawidłowo. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Gdy Piotruś miał pół roczku dowiedzieliśmy się o kolejnej ciąży. Zawsze rozmawialiśmy o dużej rodzinie.Dlatego była to nas cudowna wiadomość.
Urodził się Patryk z którym również nie było problemów. Nadszedł szczęśliwy dzień, kiedy go ochrzciliśmy. A kolejnego dnia Kamil wracając z pracy po 22 wpadł w poślizg. Zginął na miejscu. Zostaję sama z dwójką dzieci i ogromną pustką po stracie męża. Muszę się pozbierać, bo mam dla kogo, ale nigdy już nic nie będzie takie samo…

Kinga:

A ja opowiem o mojej największej, choć niespełnionej miłości… Nie sądziłam wcześniej, że kiedyś ktoś tak mną zawładnie, nie miałam już przecież 20 lat, a on na dodatek był o kilka lat młodszy… Przecież wcześniej nie mieściło się to w moich wyobrażeniach o tym, jaki miałby być ten idealny. Bo na pewno nie młodszy ode mnie:) Do dziś nie mogę wyjść ze zdziwienia, że drugi człowiek tak może 'wejść w krew”, że tak go brakuje nawet po paru latach. Nawet u mnie, zwykle opanowanej, rozsądek prawie wtedy zniknął – pewnie dlatego, że przy nim czułam się jak prawdziwa kobieta, czyli taka, która kieruje się głównie uczuciami…. I przyznam Wam się nawet (ale nie mówcie nikomu!:), że bardzo mi się podobało, że ma te swoje męskie, lekko dominujące zachowania, bo były dawkowane z wyczuciem i nigdy nie tłamsiły mojego poczucia odrębności – którego chętnie bym się dla niego zrzekła całkowicie:) I zupełnie nie stosował tych głupich, wydumanych trików, które zalecają poradniki od uwodzenia (bo ich nie musiał wcale czytać) – po prostu był właśnie taki, jakiego chciałam i intuicyjnie wiedział co zrobić, powiedzieć, itd, żeby mnie oczarować. A mnie nawet świadomość tego, czym by się to wszystko skończyło, wcale nie uchroniła przed zauroczeniem. I jakoś pozwoliłam mu na to wszystko – choć wiedziałam, że nigdy nie będziemy razem, bo on już ma rodzinę i nie wyobrażał sobie, żeby skrzywdzić swoją córkę rozstaniem z jej matką (zresztą z żoną układało mu się dobrze, choć przy tym nie ukrywał, że też mu się podobam).
Miałam z nim raz taką dziwną sytuację – choć między nami to emocjonalne iskrzenie było ciągle, więc właściwie nic dziwnego… Podając mu klucze i dotykając przelotnie jego ręki nagle poczułam, jak przeszywa mnie prąd, który leci sobie od dłoni przez całą długość ręki i spływa w dół brzucha.. To zdarzyło się tylko raz i było tak wyraźne, że nie mogłam tego pomylić z niczym innym. Nie wiem, czy on też to poczuł, a nie miałam odwagi zapytać, bo pewnie odpowiedziałby zgodnie z prawdą i nie mogłabym tego zostawić bez dalszego ciągu… Zaskoczyło mnie jednak, że jestem taka „elektryczna” ;)
W bliskim kontakcie z innymi ludźmi niczego takiego nigdy nie odczułam, pewnie dlatego, że większych emocji we mnie nie wyzwalali…

Chciał naszych ukradkowych spotkań, przyjechał nawet raz w niedzielne popołudnie, żeby spędzić ze mną trochę czasu – pewnie nieźle nakłamał żonie z tej okazji… Ale ja nie chciałam dzielić się nim, więc wolałam tego nie rozwijać – i przestał się kontaktować, a dziś zostały po nim tylko wspomnienia…

Anita:

Dziś wróciłam myślą do czasów liceum, jakoś dotąd przeze mnie mało wspominanych…
Była tam dyrekcja z konserwatywnymi poglądami, która potrafiła zrobić dwugodzinną pogadankę dla całej szkoły z powodu butelki po piwie znalezionej w koszu… A gdy przed lekcją rosyjskiego ktoś napisał na tablicy: „Józek, nie daruję ci tej nocy” i zobaczyła to nauczycielka, to też była niezła afera – choć przecież wcale nie narobił tam błędów) i oczywiście dochodzenie, kto jest autorem (jakoś Beaty Kozidrak nikt w związku z tym nie brał pod uwagę:)Wielką próbą dla dyrekcji była sprawa uczennicy III klasy, która była w ciąży i wszyscy spodziewali się, że ją wyrzucą ze szkoły, ale tu sam dyrektor – choć bezdzietny kawaler po 50-tce, i do tego wcześniej pracował w kuratorium – stwierdził, że życie nienarodzone jest najważniejsze i przyszłej mamy nie będzie stresował:) I chodziła z tym ogromnym brzuchem na lekcje, a jak zauważyłam, więcej ostracyzmu ją spotkało ze strony koleżanek niż nauczycieli…
Przez całą pierwszą klasę raczej obserwowaliśmy się, zwłaszcza dotyczyło to osób spoza miasta. Ja w tej szkole znałam tylko kilka osób i żadna nie była w mojej klasie… Pamiętam jak w drugiej klasie jeden kolega, który dostał od rodziców komputer za to, że udało mu się zdać do kolejnej klasy, chciał mnie do siebie zaprosić w rewanżu za to, że w czerwcu pomagałam mu przed poprawką z rosyjskiego. A wiedział, że po lekcjach czasem nawet 2 godziny miałam wolne, czekając na autobus powrotny. Nie wiem, jaką wtedy zrobiłam
minę, ale chyba dość spanikowaną, bo szybko dodał: Ale moja mama będzie w domu… Nie skusiłam się jednak na oglądanie tego komputera, choć przecież raczej nic mi nie groziło…

Basia:

Było to ponad dwa lata temu, przechodziłam przez park w centrum miasta i przejeżdżał rowerem jakiś facet, na oko ok. 30-tki, który minął mnie, po czym zawrócił i zapytał wprost, czy można się ze mną jakoś umówić? Powiedział to jednak w takim pośpiechu i takim tonem mało romantycznym, jakbym mu raczej była winna ze dwie dychy:) Pomilczałam chwilę, mierząc go wzrokiem, bo nieco mnie zaskoczył – byłam przecież zatopiona w swoich myślach, a on mi przeszkodził… Ale po dłuższej chwili nadal stał i nie uciekał, pewnie myśląc, że mam chwilę zawahania i zastanawiam się, co mi grozi z jego strony. Z braku innego pomysłu wypaliłam więc, że to zależy jak ma na imię… Ale tak naprawdę to było mi wszystko jedno – no chyba, że byłby to Ambroży, to jednak nie umówiłabym się…;)
Ale miał na imię Radek, tzn. tak twierdził, a ja go przecież nie wylegitymowałam, bo nie mam uprawnień:) Żeby mnie jeszcze bardziej do siebie przekonać, zdjął okulary przeciwsłoneczne, chcąc zapewne mnie uwieść głębią swoich oczu (chyba zielonych, a może mi się zdawało), ale ja w nich dostrzegłam głównie skłonność do rozpusty:D I miałam rację, jak się później okazało…
Dostał więc ten numer, bo była już prawie jesień (początek września) i niewiele się działo:) Czułam jednak od początku, że to jakiś podrywacz, bo zbyt odważny i pewnie do 10 innych też podszedł tego dnia, taką miał wprawę – ale moja ciekawość socjologiczna zwyciężyła i postanowiłam przynajmniej 'zdobyć’ kolejny typ ludzki do kolekcji. Ale nie zadzwonił tego dnia ani przez następne tygodnie, więc stwierdziłam, że pewnie mu wyglądałam na zbyt trudną do zgryzienia;)
Za jakiś miesiąc znów byłam w tej okolicy i przechodziłam przez ten park – i minął mnie znowu ktoś na rowerze, ale nie sądziłam, że to akurat on – ludzie na rowerach są do siebie dość podobni, zresztą już prawie zapomniałam o tamtym zdarzeniu. I znów zawrócił, tym razem żeby się przypomnieć, że już się poznaliśmy… Ja na to, że możliwe – ale powiedziałam to z taką sceptyczną miną, że na jej widok to sama bym uciekła..:D Ale on nie zamierzał, tylko zaczął się tłumaczyć, że wtedy nie mógł zadzwonić, bo wypadł mu telefon podczas jazdy rowerem, rozbił się dotykowy ekran i w ten sposób stracił wszystkie kontakty. Nie wiem, czy to była prawda, ale od razu zaprezentował ten zniszczony, choć działający telefon, więc powiedzmy, że mogłam w to jakoś uwierzyć. Ale nadal nie podawałam mu numeru, choć wyraźnie dawał do zrozumienia, że to jego cel – stwierdziłam tylko, że współczuję…:) Nie wytrzymał jednak długo tego mojego zdawkowego zachowania, które wskazywało, ze zaraz sobie pójdę, bo nie jestem zachwycona, że znów zawraca mi głowę, więc w końcu wprost poprosił znów o ten numer. Podałam od niechcenia, zakładając, że pewnie znów nie zadzwoni, bo ma taką rozrywkę, albo znów z kimś się założył, że zbierze ileś tam numerów w ciągu dnia:)
Ale tym razem napisał po kilku godzinach, od razu sugerując swoje oczekiwania co do formy spotkania, ciągle pisał o dotyku i przytulaniu, więc po paru SMS-ach przestałam odpisywać. I tak po raz kolejny okazało się, że los jest ode mnie mądrzejszy, bo on naprawdę on powinien zgubić mój numer i nigdy do mnie nie napisać.
Na spotkania bez przytulania nie miał ochoty. Tyle są warte uliczno-parkowe znajomości.
Następnym razem po prostu ucieknę przed podobnym typem:)

Beata:

Witajcie!

Moja najbardziej wzruszająca historia, dotyczy oczywiście, miłości.
Ale to szczególna miłość taka, jaką przeżyłam w swoim życiu po raz trzeci.
Dwie pierwsze zdarzyły się 23 i 19 lat temu.
Jak się na pewno każdy domyśla, dotyczą narodzin dzieci.
A trzeci raz…
Moja starsza córka, Alicja, rodziła w tym roku 6 sierpnia swoją córkę, Judytkę.
Nie mówcie, że w takim razie jestem babcią. Jestem Mamą Mamy. Tak jest ładniej.
Cud miłości i wzruszenie był jednakże inny niż przy narodzinach córek.
Moja córka rodziła, a ja – byłam z nią.
Trzymałam ją za rękę, dawałam wodę do picia, pomagałam przeć, trzymając jej stopy.
Podtrzymywałam Ją na duchu, ocierałam pot z czoła, pocieszałam i oglądałam cud narodzin.
Aby tego było mało, moja Alicja rodziła dokładnie w tym samym miejscu tej samej porodówki, na tym samym łóżku, na którym przyszła na świat.
A poród przyjął lekarz położnik, który 23 lata wcześniej przyjmował Ją na świecie!
Czy to nie piękna historia?
Kiedy Judytka pojawiła się po 4 godzinach, zobaczyłam najpierw jej malutkie ciałko, a potem zagniewaną buzię, która była kopią twarzy mojego zięcia:)
Zdarta skóra.
Teraz Judi ma 4 miesiące, jest silna, uwielbia jedzonko i pierwszy świadomy uśmiech podarowała mnie – Mamie Mamy.

Emilia:

Moje życie jest raczej poukładane i przewidywalne, ale… Mam takie jedno wspomnienie ze studiów, sprzed 15 lat – dość niewyjaśnione i pełne podtekstów…
Mieliśmy pewne zajęcia z osobą płci żeńskiej (nazwijmy ją panią D.), która była postacią dość osobliwą i chyba celowo się postarzającą, bo – jak to określała moja najbliższa wówczas koleżanka – nosiła „przypałowy przyodziewek” w postaci zapinanych pod samą szyję bluzek z żabotem i spódnic plisowanych o długości za kolano, rodem chyba z lat 80. Uczesanie też miała takie bardziej konserwatywne – jakby z epoki „Ani z Zielonego Wzgórza”… Ale może cały ten podskórny konserwatyzm był spowodowany tym, że rodzice dali jej – na szczęście na drugie imię – Genowefa?!?

Do rzeczy jednak, bo niepotrzebnie rozwijam kontekst, który nie stanowi tu sedna opowieści. Dopowiem jeszcze tylko, że ta moja koleżanka przez całe studia kurczowo trzymała się mnie, bo sama – pochodząc z Płocka – miała poczucie, że musi na kimś oprzeć się w tym zbyt wielkim mieście, żeby nie zginąć:) I jakoś tak od początku padło na mnie, jako że sprawiałam mylne, ale silne wrażenie osoby, która w każdej sytuacji sobie poradzi i znajdzie z niej jakieś wyjście:)

Tak więc przez całe studia trzymałyśmy się razem i na większości zajęć byłyśmy w jednej grupie, siedząc obok siebie. I właśnie na tych zajęciach koleżanka szybko zorientowała się, że pani D. wyraźnie jej nie lubi – a mnie wyróżnia… Na tej podstawie odkryła, że na pewno jest przez nią odbierana jako konkurencja w jakiejś wyimaginowanej walce o moje „względy”… I tak zrodził się w jej głowie pomysł, że pani D. jest mną zafascynowana…:)

Faktem jest też, że to nadmierne zainteresowanie i ja odczułam… Na zajęciach zawsze podobało jej się wszystko, co mówiłam i dawała temu wyraz chyba zbyt entuzjastycznie. Nigdy też nie przeszła obok mnie bez słowa na korytarzu, zawsze uśmiechnęła się i zagadała, interesowało ją, co czytam, jakie filmy oglądam itp. – i miałam wrażenie, że strasznie dużo chce o mnie wiedzieć. Raz spotkała mnie przed uczelnią, bo akurat czekałam na moją siostrę, która jak zwykle się spóźniała i byłam w szoku, kiedy zaoferowała mi skorzystanie ze swojego telefonu (bo nie wszyscy je wtedy mieli…), żebym do niej zadzwoniła i dowiedziała się, gdzie jest. Dręczyła mnie tak sobą chyba z 10 minut… A ja marzyłam wtedy tylko o tym, żeby wreszcie sobie poszła i na wszelkie taktowne sposoby starałam się ją spławić. O tym incydencie nawet koleżance nie powiedziałam, bo dopiero by ją wtedy fantazja poniosła;)

Do innych studentów pani D. zupełnie nie miała takiego podejścia, a tę moją koleżankę co najmniej ignorowała, a czasem odnosiła się do niej nawet z lekką niechęcią. A to, jak przebiegał egzamin po całym roku naszych zajęć, całkowicie utwierdziło moją koleżankę w jej domysłach. Otóż, mimo że była przygotowana i ponoć odpowiedziała na wszystkie jej pytania, dostała tylko trójkę – jako jedyna z całej grupy… A nie sądzę, żeby na nią zasługiwała. Drugą sprawą była ponoć niemiła atmosfera, jaką pani D. stworzyła podczas egzaminu (a przy mnie szczebiotała jak wróbelek). I moja koleżanka poczuła się tym wszystkim bardzo poszkodowana, więc poszła ze swoją sprawą do dziekana. Oczywiście wątku obyczajowego, czyli domniemanej zazdrości o mnie, nie podnosiła w swoich zarzutach, domagając się tylko ponownego egzaminu u innego pracownika tej katedry. Dziekan potraktował ją poważnie i przychylił się do tego postulatu, przyjmując stosowne podanie, a kolejny egzamin – tym razem u przełożonej pani D., która nie prowadziła u nas nigdy żadnych zajęć – koleżanka zdała na bardziej obiektywną czwórkę:)

Do dziś z mieszanymi uczuciami o tym myślę – bo nigdy nie wpadłabym na to, że stanę się kiedyś obiektem zainteresowania innej kobiety… A w tym przypadku chyba właśnie tak było:)

Edyta:

Moja historia przypominać może sceny rodem z komedii romantycznej i choć romantyczką nie jestem, to zaręczam, że miała ona miejsce w rzeczywistości. Z wielkim sentymentem cofam się do zdarzenia z przeszłości, które totalnie wywróciło moje życie do góry nogami, dlatego na zawsze gościć już będzie w moich wspomnieniach. A zaczęło się tak… Niczego nieświadoma mknęłam sobie jak zwykle rowerem po ulicach, pogrążona toczącym się akurat pojedynkiem rozmaitych myśli w mojej głowie. Było babie lato, opadłe liście cicho szeleściły pod kołami, promienie wrześniowego słońca igrały na mojej twarzy, a ja urzeczona pozwoliłam sobie rozkoszować się przez chwilę jego blaskiem. Trwało to zdecydowanie więcej niż chwilę, bo nie udało mi się wyhamować w porę. Spotkanie mojego przeznaczenia było z serii tych bolesnych, przypłaciłam je stłuczonym kolanem. Miało ono melancholię zatopioną w niesamowicie zielonych oczach, czerwoną koszulę w kratę oraz nieśmiały, aczkolwiek uroczy uśmiech ala Hugh Grant. Moje serce dostało od razu palpitacji, zanim jeszcze do mojej głowy dotarła powaga sytuacji. To było coś jak magnetyzm, nie mogłam  powstrzymać się, aby na niego nie patrzeć, choć wewnętrznie rozrywał mnie ogromny wstyd i zażenowanie. Spodziewałam się już odpowiednich epitetów na mój temat, bądź krytykę mojej jazdy i byłoby to całkiem zrozumiałe w tej sytuacji, lecz nic takiego nie nastąpiło. Jego nowo kupiony garnitur leżał rozrzucony na chodniku, a on zamiast go otrzepywać, pochylał się nade mną z zatroskaną miną. Takiego go właśnie zapamiętałam, jako opiekuńczego, kulturalnego chłopaka, który postawił sobie za obowiązek, nieść pomoc innym. W ramach przeprosin za ubrudzony garnitur zaproponowałam wspólną kawę i zwrot kosztów pralni. Nie chciał nawet o tym słyszeć, opatrzył mi kolano, posadził na ławce w parku i przyniósł kawę na wynos. Z godziny zrobiło się cztery, a my czuliśmy oboje jakbyśmy znali się całe życie. Teraz jesteśmy razem, wspólnie wspominamy nasze pierwsze spotkanie, przypominające kadry z filmu. Co najważniejsze, nasza znajomość rozwija się w dobrym kierunku, planujemy wspólny sylwester, później mam nadzieję kolejny, aż w końcu dojdzie do zakończenia… i żyli długo i szczęśliwie :)

Żaneta:

Chodziłam do liceum w małym powiatowym mieście, dojeżdżałam tam codziennie oczywiście, a na dworzec szło się przez mało urokliwy wtedy park – siedlisko meneli. Teraz wygląda on o wiele bardziej cywilizowanie, nawet rzeczka jest czysta, a wtedy przypominała ściek dla okolicznych domków na obrzeżach miasta… I kiedyś w maju idziemy sobie z koleżanką na ten dworzec, było dość ciepło, więc byłyśmy już dość lekko ubrane, a tu na ławeczce o dziwo, nie menele siedzą, a dwóch sympatycznie wyglądających staruszków (w wieku, który wg moich nastoletnich obliczeń plasował się ok. 100 lat, a dziś to tak na 70- 75 lat bym ich oceniła;)… Więc przechodzimy obok nich i nagle słyszymy szept: „Ale piersi…” – nie precyzowali jednak dokładnie, o które im chodziło, a my oczywiście nie dopytywałyśmy… Nie wiem, jak koleżanka, ale ja byłam zaskoczona najbardziej tym, że oni w ogóle jeszcze coś widzą! I że w tym wieku jeszcze mają takie zainteresowania;)

Zobacz również:

Kącik porad – czytelnicy pytają, eksperci odpowiadają

Konkursy z nagrodami

Polecane nowości książkowe

 

Share and Enjoy !

Shares


Możesz śledzić wszystkie odpowiedzi do tego wpisu poprzez kanał .

3 komentarzy do Opowiedz nam swoją historię – wyniki V edycji!

  1. avatar Edyta pisze:

    Jeden przełomowy dzień życia

    Długo zastanawiałam się, jaki dzień wybrać. Było dużo takich dni, w moim życiu. Jednak jak mam zdecydować się na jeden będzie to jeden dzień marca 1999 roku.
    W owym czasie studiowałam zaocznie historię. Byłam na drugim roku i bardzo potrzebowałam pracy, choćby, dlatego, że za te studia musiałam płacić. Od dłuższego czasu bezskutecznie szukałam tej pracy. Myślę, że nie robiłam tego profesjonalnie – nie przeszłam przeszkolenia, w zakresie poszukiwania pracy, byłam nieśmiała, nie miałam odwagi i nie za bardzo wierzyłam we własne możliwości.
    W domu miałam telefon i książkę telefoniczną. Po prostu dzwoniłam do różnych instytucji i pytałam, czy nie potrzebują kogoś do pracy. Zadzwoniłam nawet do dzisiejszej Agencji Bezpieczeństwa Publicznego – wtedy UOP-u z tym pytaniem. Męski głos zapytał mnie, czy wiem, gdzie się dodzwoniłam. W tym momencie dotarło do mnie, że przesadziłam i powiedziałam, że do Urzędu Wojewódzkiego – faktycznie obie instytucje sąsiadowały ze sobą w książce telefonicznej. Wtedy usłyszałam odpowiedź, że to nie Urząd Wojewódzki i z ulgą odłożyłam słuchawkę.
    Zboczyłam trochę z tematu, ale ten wstęp był konieczny, aby pokazać, że to naprawdę był przełomowy dzień, w moim życiu.
    Tego dnia jak zwykle zostałam sama w domu. Trochę posprzątałam i coś ugotowałam. I zgodnie z tym, co pisałam wyżej sięgnęłam po telefon i książkę telefoniczną. Zobaczyłam w książce napis: ”Okręgowa Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku”. Wiedziałam, że ta instytucja jest w likwidacji i ma powstać Instytut Pamięci Narodowej – słyszałam w radio o Ustawie o IPN i wiedziałam, że to się ciągnie – tyle wiedziałam. Nie miałam dokładnie pojęcia, czym zajmuje się ta instytucja tylko pomyślałam, że ma związek z historią, co mnie cieszyło.
    Odważyłam się i zadzwoniłam. Słuchawkę podniósł starszy pan. Gdy mu powiedziałam, o co mi chodzi. Zapytał skąd wiem, że kogoś potrzebują. Był podejrzliwy. Ja mu powiedziałam, że nie wiedziałam. Usłyszałam, że potrzebują kogoś do kserowania. Chciałam się wycofać, bo nie umiałam obsługiwać kserokopiarki. On mnie jednak zaprosił.
    Ten jeden telefon miał duży wpływ na dalsze moje życie, a dzień, którego to miało miejsce był naprawdę przełomowy.
    W każdym bądź razie nauczyłam się kserować i nie tylko. Moja praca w IPN-ie trwała wiele lat. Były lepsze i gorsze momenty. Nie było łatwo. Czasami szło po grudzie. Mam z nią wiele wspomnień. Ten starszy pan, który odebrał telefon okazał się długoletnim prokuratorem Okręgowej Komisji – Waldemarem Monkiewiczem. Okazał mi wiele zrozumienia. Jego profesja powodowała, że był nieufny i podejrzliwy, w stosunku do ludzi. Ja się nad tym nie zastanawiałam, ale dziś z perspektywy lat uważam, że obdarzył mnie niewiarygodnym zaufaniem i wierzył we mnie. Dziś już nie żyje. Byłam na jego pogrzebie i odwiedziłam jego grób także później. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
    Jak już napisałam od wielu lat już nie pracuję w Instytucie Pamięci Narodowej – jednak te lata były ważne, w moim życiu. Wiele się nauczyłam i to procentuje obecnie. Pracując tamże skończyłam studia i się obroniłam. Przy pisaniu pracy magisterskiej bazowałam na materiałach stamtąd. A wszystko zaczęło się od jednego telefonu do prokuratora Waldemara Monkiewicza – dlatego ten dzień był przełomowy.

  2. avatar laudyna pisze:

    Świetne historie, bardzo ciekawe!

Dodaj komentarz