Terapeutka wczoraj mi tłumaczyła przekonanie o niezasługiwaniu na miłość. Już w nie nie wierzę, jestem fajna, warto mnie kochać za to, że jestem... No ale ech. To, że się coś wie, nie oznacza, że to się czuje. Jak to ona powtarza "konflikt pomiedzy płatem przedczołowym i potylicznym". Kochani rodzice, czemu robicie ludziom takie dziury w głowie, a później się ludzie zbierają latami, a jak już są prawie pozbierani to mężczyźni nas zostawiają i zaczyna się na nowo wkoło Macieju. Zamiast kompensacji i bycia partnerką idealną wchodzi się w unikanie i niechęć do żadnych związków. I tak mimo, że się marzy o stabilności i dzieciakach skupionych wokół kominka to lata się za jakimiś niestabilnymi idiotami, którzy mi tego nie mogą dać, bo płat przedczołowy dochodzi do wniosku, że tylko tacy są w stanie mnie zapłodnić i inni mnie zupełnie nie pociągają.
Biologia jest uwarunkowana naszymi przekonaniami.... I mimo, że w celach moja pani terapeutka zapisała, by nauczyć się być sama ze sobą, zanim znów wplątam się w związek "idealny" to samej smutno, bo emocjonalnie nie wierzę, że zasługuję na miłość tak po prostu za nic i potrzebuję poczuć, że ktoś kocha. Błędne koło.